- W empik go
Jestem Jude. Zniewolony - ebook
Jestem Jude. Zniewolony - ebook
Jude ma coraz mniej czasu. Raz w roku młodzi mężczyźni znajdujący się w Domu Chłopaków są licytowani wśród żeńskiej elity. Kto nie zostanie wybrany, tego czeka przyszłość w kopalni.
Od śmierci swojego najlepszego przyjaciela z rąk wszechpotężnej Kanclerki Jude desperacko stara się uciec z wyznaczonej mu ścieżki. Zostaje wplątany w spisek mający na celu zamordowanie Kanclerki. Chłopak wreszcie ma szansę pomścić przyjaciela i zdobyć wolność. Ale za jaką cenę?
Trigger warnings: handel ludźmi, przemoc seksualna, morderstwa i zabiegi chirurgiczne
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8240-686-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Jude Grant i wciąż żyję.
Wychodzę na środek sceny i staję przed ogłuszającym tłumem.
Uśmiecham się.
– Ostatni egzemplarz na dziś! – zapowiada mnie przez głośniki pan Walker, przełożony Domu Chłopaków. – Numer sto pięćdziesiąty.
Mrużę oczy, przyszpilony do sceny światłami reflektorów. Jedną ręką zasłaniam oczy, a drugą macham. Wiwaty publiczności uderzają niczym ciosy w moją klatkę piersiową, przenikają przez skórę do brzucha, z brzucha do kręgosłupa, z kręgosłupa aż na błyszczącą scenografię za mną. Nie wiem, co bardziej trzęsie się pode mną – podłoga czy kolana.
Uśmiech numer jeden, który nazywamy: uprzejmy-ale-bez-lizusostwa. Właśnie do tego dążę, starając się ukryć zaciśniętą szczękę. Pot gromadzi mi się na linii włosów. Kiedy poprawiam kołnierzyk, zimny dreszcz strachu przebiega mi po szyi.
Pozuj. Machaj.
Gdzieś spoza sceny Walker odczytuje moje parametry.
– Szesnaście lat – oznajmia jego pozbawiony ciała głos.
Za stary, buczy mi jakiś głos w głowie. Ostatnio zawsze brzmi jak twój głos, Vik. Próbujesz mnie rozbawić?
Zasiedziałeś się dłużej niż ja.
– Pięć stóp, dziewięć cali – ciągnie Walker.
Za niski. Znowu twój głos. Ja byłem wyższy.
– Sto czterdzieści funtów.
Za gruby.
Zamknij się, mam ochotę powiedzieć. I śmieję się, jakby twój duch był tutaj naprawdę i myślał, że jesteś taki zabawny, ciesząc się, że sprowokowałeś mnie do reakcji, nawet jeśli działo się to tylko w mojej głowie. Przez chwilę wypadam z rytmu swojego występu; na sekundę nie jestem już w paszczy Teatru Wielkiego, czekając, aż sprzedadzą mnie temu, kto zaoferuje najwyższą cenę na licytacji. Przez tę sekundę jesteśmy znowu w kuchni pod ziemią i się śmiejemy. Przez sekundę znów byłeś żywy.
Uśmiech numer jeden sprawia, że zaczyna mnie już boleć twarz, ale tak łatwo jest się za nim ukryć.
Mrużąc oczy w mroku, wypatruję jej – Kanclerki. Przypominam sobie układ podziemnego teatru i to, że wcale nie jest taki straszny, kiedy palą się w nim światła. Nieskończone rzędy wytartych czerwonych siedzeń, antyczny zadeptany dywan, zakurzone żyrandole i jej centralny balkon, teraz skryty w mroku. Idealnie na wprost. Nad tym wszystkim. Czy już tam siedzi?
Jakaś kobieta na widowni upuszcza szklankę i w całym teatrze zapada niezręczna cisza. Kulę palce u stóp, a moje jedwabne kapcie skrzypią cicho o gumową podłogę sceny.
Walker odkasłuje.
– Tak, a zatem okaz numer sto pięćdziesiąt jest czwarty rok w Domu Chłopaków. Ostatni rok wystawiany na licytację.
Kiedy skończę siedemnaście lat, odeślą mnie do kopalni. Niewielu chłopaków przeżywa choćby rok tam na dole – upał, nienawiść, gangi rywalizujące o minerały, wojny o jedzenie i wodę. Dzieli mnie od tego już tylko kilka tygodni.
Walker kontynuuje:
– Nie mieliśmy wcześniej rezerwacji, więc z radością ogłaszam, że Dom Wartości może zaoferować zniżkę na życzenie.
– Oooch! – wzdycha publiczność.
– Zrobił spory postęp w porównaniu z poprzednimi latami, z pewnością się zgodzicie.
Publika wybucha śmiechem, światło reflektorów porusza się, a ja podążam za nim. Zupełnie jak żyjące w dormitoriach na dole robale, które syczą i gonią światło. Robię krok w przód i się kłaniam. W blasku reflektorów słabo oświetlone stoliki przed sceną stają się bardziej wyraźne. Kobiety nachylają się w moją stronę. Głodne cienie. Ich twarze są zupełnie ukryte za pustymi, białymi maskami. Muszą być ich tam setki na tych wszystkich stanowiskach, tysiące na dalszych siedzeniach. Plotki głoszą, że najbogatsze z nich, te, które żyją na najwyższych poziomach Wieży, dostają stoliki z przodu. Płacą najwięcej wartości za to, by móc dobrze nam się przyjrzeć.
Czas na uśmiech numer dwa. Taki-odrobinkę-wyzywający.
Zły wybór. Maski cofają się z rozczarowaniem i nikną w mroku.
Kolejna kropla potu spływa mi pomiędzy brwiami i do kącika oka. Jest słona. Kłuje niczym igła.
Ogarnij się, mówi ta część mnie, która brzmi jak ty, Vik. Jest tak silna, jak byłeś ty, i tak odważna, jak ty. To głos chłopaka, którym chciałbym być. Jesteś mi to winny, mówi. Wciąż żyjesz.
Wycieram oko i zanim się obrócę, by wrócić na swoje miejsce wśród moich braci, staram się jeszcze, by kobiety zobaczyły ten uśmiech, o którym zawsze mówiłeś, że sprawi, że zaraz sięgną po swoje książeczki wartości. Uśmiech numer dwadzieścia dziewięć. Nazywałeś go: potrzebuję-tylko-twojej-pomocy.
– Oooch! – wzdycha publiczność, tym razem z zachwytem.
Widzisz, potrafię to zrobić.
Wiem to.
Jedyne, co muszę zrobić, to zabić Kanclerkę.2
Tył sceny jest podwyższony, z błyszczącymi platformami. Muzyka odprowadza mnie na miejsce: ostatnie podium, tylny rząd. Czuję znajomy ucisk w tyle głowy. Wstrzymuję oddech, zęby mam zaciśnięte. Robię to dla ciebie, Vik, za wolność, przypominam sobie. Kiedy liczę bity w muzyce, skupiam się na tym całkowicie, przynosi mi to pewną ulgę. Stukam kciukiem o palec wskazujący, mając nadzieję, że tego nie widzą.
Moje miejsce jest ostatnie, za stu czterdziestoma dziewięcioma innymi chłopakami wystawionymi na błyszczących podestach niczym chór w dopasowanych szarych garniturach. Nasze stroje zostały, jak zawsze, zaprojektowane przez studentów z Domu Ekspresji i przysięgam, że w tym roku tematem przewodnim musiał być „dyskomfort”. Ktokolwiek je wykonał, nigdy nie nosił garnituru. Dzięki kołnierzykom z wysoką stójką i marynarkami z fiszbinami na plecach każdy z moich braci wydaje się wyższy, tak są wyprostowani. To podkreśla mocno zarysowaną linię szczęki, tak przynajmniej powiedzieli nam Ojcowie Domu, komplementując nasz wygląd.
Ciężko poruszać się z gracją, kiedy trzeba się przepychać między braćmi. Ale to już druga okazja, w której mogę się odwrócić, wsunąć palec między szyję a sztywny kołnierzyk, poruszać szczęką i spróbować poluzować węzły zaciśnięte w brzuchu. Ta sekunda jest bezcenna.
Głęboki głos Walkera nadal rozbrzmiewa w teatrze.
– Drogie panie, kiedy Kanclerka Hyde poprosiła mnie o poprowadzenie tegorocznej aukcji, zrobiłem to, co zrobiłby każdy rozsądny dżentelmen...
Walker i tak zawsze był na scenie, ale zwykle to jedna z madam faktycznie prowadziła aukcje – wybierając temat i sposób prowadzenia pokazu, takie rzeczy. W tym roku ponownie prowadzącą miała być Ogrodniczka – Madam Dunn. Czy to się zmieniło w ostatniej chwili?
Mężczyzna, nawet Walker, jako jedyny prowadzący – to nie jest normalne. Coś jest nie tak.
Klik! Światła sceniczne rozbłyskują pełną mocą i kołysząc się, podjeżdżają w górę i omiatają otaczających mnie chłopaków: wszyscy uśmiechnięci, machający i wiwatujący, jakby od tego zależało ich życie.
– Powiedziałem sobie: stu pięćdziesięciu przystojnych młodych mężczyzn?
Przywołuję na twarz swój uśmiech i też macham. Powinienem wymyślić własne numery i nazwy dla uśmiechów, skoro ciebie już nie ma.
– Sięgnąłem po swój strój i powiedziałem: „tak, chętnie”!
Jedyne, co musisz zrobić, to...
Szuuuu! Światła przenoszą się z nas na tłum.
Mówili, że uciekłeś. Zaatakowałeś Kanclerkę, a potem uciekłeś. Podobno uległeś swoim popędom, swoim zwierzęcym instynktom. Bardziej prawdopodobne, że się bałeś. Brakuje mi tchu. Zastanawiam się, czy o mnie powiedzą to samo.
Tam, daleko, nad głowami, dostrzegam w oddali błysk udrapowanych, srebrnych tkanin na balkonie Kanclerki. Jedyne, co muszę zrobić, to...
Walker był jedynym pupilem Kanclerki w zeszłym roku, kiedy cię zarezerwowała. Nikt nigdy nie wierzył, że weźmie sobie kolejnego, ale podobno zlitowała się nad tobą.
Kto tak mówi?
Wszyscy. Ale ty byłeś zły, zdegenerowany. Musiałeś się zepsuć, tak mówią kobiety. Słyszały, że to może się zdarzyć i faktycznie dzieje się to o wiele za często, mówią. To przez nasze hormony; po prostu nie możemy się powstrzymać.
Gorzka żółć podchodzi mi do gardła. Zanim zdołam choćby spróbować przełknąć, widok znika. Reflektory skrzypią, zalewając światłem scenę, a sylwetka Walkera prześlizguje się między nami i publicznością. Wszyscy gruchają na jego widok. To Walker – idealny uśmiech. Idealna równowaga. Mężczyzna idealny. Jego dopasowany, srebrny garnitur w prążki lśni w światłach. Człowiek Kanclerki.
Numer sto czterdziesty dziewiąty pochyla się ku mnie.
– Czy to prawda, że go znasz?
– Nie – kłamię.
Walker przewodzi oklaskom.
– Pokażcie swoje wsparcie tegorocznym chłopakom. – Jego pomalowane na czarno paznokcie wciąż lśnią, ale po dłoniach widać, że zaczyna się starzeć. Jeśli ja to zauważyłem, to zauważą to też kobiety. Dwie z siedzących na przedzie wymieniły szeptem jakieś uwagi i zachichotały. Kanclerka kupiła go jako swojego pupila, kiedy oboje byli w moim wieku. Zarezerwowanie kolejnego pupila mogło zaskoczyć w ubiegłym roku damy, ale nie Ojców Domu, którzy się nami opiekowali. Mówili, że jaki Walker by nie był idealny, Kanclerka już od lat rozglądała się za młodszym modelem. Tylko że nigdy się na żadnego nie zdecydowała.
Aż do teraz, mówisz.
Nie jestem w stanie nic zrobić, kiedy tkwię na scenie. Muszę dorwać Kanclerkę w samotności. Musi mnie zalicytować. Odpuszczam uśmiech numer trzy: cierpliwy-ale-nie-znudzony. Wiem, że nie zadziała. To moja ostatnia licytacja, jak w twoim przypadku. Ale są tu bardziej uroczy, bardziej seksowni, wyżsi, szczuplejsi, lepiej umięśnieni chłopacy z lepszą cerą i bardziej wydatnymi szczekami.
Czuję przemożną potrzebę, by podrapać się w kark, ale oczekuje się ode mnie, że nie będę się ruszał, więc zaciskam jedynie pięści. Nigdy mnie nie zalicytuje, nie po ubiegłym roku. To głupi pomysł. Czy mógłbym uciec?
Ja uciekłem.
Walker wciąż mówi, oczywiście.
– A zatem, drogie panie, znacie zasady: dziś dostaniecie jeden wieczór ze swoim ulubieńcem. – Kobiety pokrzykują i gwiżdżą w odpowiedzi na jego klasyczne mrugnięcie typu dla-tej-dziewczyny-tam-z-tyłu. – Proszę o szczodre oferty. Wartości, jakie dziś zadeklarujecie, będą stanowić posag tych dżentelmenów na aukcji. – Walker kontynuuje żartobliwym tonem: – Muszę przyznać, że plotki są prawdziwe. Ogrodniczka i Dom Życia hodują nam coraz ładniejszych chłopaków. Gdzie ona jest? – Patrzy na publiczność, a snop światła z reflektora szuka naukowczyni, która stworzyła nas wszystkich. – Och, no cóż, jestem pewien, że jest zajęta sadzeniem kolejnej partii. Może zapytamy kogoś z Domu Życia... nasze drogie panie z poziomu jeden dziesięć. – Przerywa.
Publiczność wiwatuje i pokrzykuje, podczas gdy reflektor wyłapuje coś wśród mrocznych rzędów.
Cienie wśród cieni.
– Dlaczego... – Walker przerywa. Czy stara się być dramatyczny? – Już niedługo będą naprawdę... ubiegać się o... wartości, i to już wkrótce...
Walker ma zwyczaj robienia dziwnych pauz, kiedy mówi, ale nigdy, przenigdy nie myli kwestii.
W ciemności są Wszy. Tak nazywałeś policję. Mówiłeś, że sprawiają, że wszystko cię swędzi.
Publiczność śmieje się, ale już nie tak bardzo jak wcześniej, gdy Walker sprowadza światło z powrotem na scenę i wygładza końcówki smukłego wąsa. Robi tak, kiedy myśli.
– Podnieście ręce... ile mamy dziś debiutantek? – pyta.
W teatrze zapalają się światła. Ręce unoszą się nad morzem jasnych sukienek, eleganckich kostiumów, identycznych zamaskowanych twarzy, ale ja ich nie liczę. Wokół setek kobiet przy stolikach roją się Wszy. Są przy każdym wyjściu. Owinięte w czarne tkaniny i spowite łuskami zbroi. Filtry powietrza w maskach przeciwmgielnych, których nigdy nie zdejmują, zwisają niczym wyciągnięte pyski.
Walker odkasłuje.
– No cóż, czy nie jesteście niesamowite, drogie panie? – mówi, gdy światła nad widownią znów przygasają.
Brzdęk.
– Na cóż więc czekamy? – Walker znowu kaszle, grając na zwłokę przez Wszy.
Skubię palcami paznokcie. W gardle czuję metaliczny ucisk. Jeśli ucieknę, to mnie złapią, tak jak złapali ciebie.
Nie ma drogi wyjścia, mówisz.
Za kulisami też są Wszy, obserwują wszystko, a ich przefiltrowane powietrze świszczy – wdech, wydech.
Kobiety nie wiwatują. Rozumieją. Widzą. Spodziewają się czegoś.
– Och, no tak! – Walker pstryka palcami z pewnością siebie, jakby właśnie przypomniał sobie najważniejszą rzecz. Zamaskowane twarze kobiet znów zwracają się ku jego olśniewającej postaci, gdy przykłada dłoń do ucha. – Chcesz, żebym ogłosił tegoroczny program? – Uśmiecha się, patrząc w bok i udając, że jedna z naszych potencjalnych opiekunek zapytała go osobiście. Mrugnięcie. – Cóż, po dzisiejszych rezerwacjach będzie twój ulubiony pokaz talentów...
Pauza dla efektu. Werble.
– Stroje kąpielowe!
Nikt nie wiwatuje, ktoś kaszle, ale Walker nawet nie mruga. Kontynuuje pełną parą.
Ekrany sceniczne rozświetlają się obrazami poprzednich wydarzeń i słowami, których nigdy nie nauczono mnie czytać. Przelatują obrazy tysięcy chłopaków z przeszłości. Twoja pokryta bliznami twarz. Pręga na twoim policzku, pod prawym okiem, biegnąca przez górną wargę – ta, którą nosiłeś przeze mnie.
Mam ochotę zamknąć oczy, wyobrazić sobie, jak walczę z Wszami i ich zabijam, jak stoję w triumfie na stosach ich ciał. Ukłoniłbym się, a potem bym uciekł. Na pustynię, jak zawsze planowaliśmy.
– Ha! – krzyczelibyśmy, walcząc z potworami i żyjąc na własną rękę. A Kanclerka znalazłaby nas na pustyni, przeprosiła i zaoferowała wszystko, czego zapragniemy. A wszystkich pozostałych chłopaków zabralibyśmy na pustynię i stworzylibyśmy świat od nowa.
Ale stoję teraz w światłach i muszę się uśmiechać, tym uśmiechem jest-okej-wszystko-jest-okej-wszystko-ze-mną-okej. Uznajmy, że to numer trzydzieści jeden.
– W przyszłym tygodniu urządzamy Bal Bezmaskowy dla tych dżentelmenów, którzy będą mieli tyle szczęścia, by otrzymać dziś rezerwację! – Walker mówi z emfazą, jakby cokolwiek z tego miało być wielką niespodzianką, jakby nie było dokładnie tak samo każdego mgielnego roku.
Rezerwacje, talent show, bal, aukcja.
Dzięki ubiegłorocznej katastrofie, kiedy Madam Bocharov odwołała moją rezerwację, nigdy nie doszedłem nawet do talent show, nie mówiąc o kolejnych imprezach. I już nigdy tak się nie stanie. Ty też się nie doczekasz.
Prawda jest taka, że znam Walkera. Dziś po raz pierwszy od miesięcy nie towarzyszył mi, bo przygotowywał się do dzisiejszego wieczoru. Chcę wolności, tak mu powiedziałem. Nie fałszywej wolności, jak wtedy, kiedy kupuje cię jedna z tych pozbawionych twarzy kobiet. Prawdziwej wolności, takiej, o jakiej obaj marzyliśmy, pamiętasz, Vik? Na zewnątrz, na pustyni. Walker powiedział, że tego nie może mi dać. Nikt nie może. Ale gdybym zabił Kanclerkę, to ten ból w głowie by zniknął, zniknęłaby ta potrzeba, by kopać i bić cały świat tak, aż zelżeje ciśnienie z tyłu czaszki. Walker nazywał to zemstą. To jedyna wolność, jaka jest w ofercie.
Ból wciąż tam jest, pulsuje mi w głowie, podczas gdy publiczność klaszcze, a Walker odwraca się do nas, wygładza garnitur i swoje ciemne włosy pofarbowane po bokach na srebrno – niech Święci go bronią, żeby miał cokolwiek nie tak, jak należy. Łapię jego spojrzenie, jakby sprawdzał, czy dam radę to zrobić.
Kiwa głową, lekko i szybko, przywołując na twarz swój specjalny uśmiech. Numer dziesięć, jego uśmiech typu to-jest-najlepsze-co-istnieje-a-nawet-jeszcze-lepsze-ponieważ-jestem-tak-absolutnie-uroczy-że-to-cię-aż-onieśmiela, po czym odwraca się do publiczności.
Gdybyś wciąż tu był, nie musiałbym nikogo krzywdzić, nie mówiąc już o Kanclerce. Ale ona cię zabiła. To tego muszę się trzymać. To morderczyni.
Dostrzegam błysk światła na udrapowanym na srebrno głównym balkonie. Jakiś ruch, jak sądzę.
Ona tam jest.
Kanclerka. „Najwyższe Piętro”, Najważniejsza, Najbardziej Zasłużona, Najbardziej-Najbardziej-We-Wszystkim. Ale czemu to miałoby mieć w ogóle znaczenie? Wszyscy żyjemy; wszyscy umieramy. Pewnie, ona nie dorastała w tunelach. Pewnie, widziała niebo. Pewnie, jest kobietą, jest u władzy, a ja jestem tylko chłopakiem, ale... Założę się, że ona krwawi tak samo jak my.
Pomimo ciepła panującego na scenie, czuję, jak dreszcz przebiega mi po kręgosłupie.
Nie noże, zadecydowaliśmy wraz z Walkerem. Upadek. To najczystszy sposób. Musi upaść, co oznacza, że ja muszę ją popchnąć.3
Nad sceną jest napis, którego nie potrafimy odczytać, ale wiemy, że kiedy rozbłyska, to rozlegają się oklaski. Kobiety klaszczą, gdy okaz numer dwadzieścia, jakiś dzieciak z B-dormu, jest sprowadzany ze sceny. Wszyscy przesuwamy się na przód.
Mimo bólu, który kłuje mnie gdzieś za oczami, zachowuję na twarzy uśmiech: numer jedenaście, mój najlepszy. Walker nazywa go uśmiechem: mina-niewiniątka. Nadaje im imiona, tak jak ty. Czy przejął to od ciebie, czy raczej było na odwrót? Rezerwacje prawie dobiegły już końca. Chłopacy są odprowadzani jeden po drugim na swoje „rozmowy”. Wszyscy wiemy, co to tak naprawdę znaczy.
Z każdą kolejną licytacją węzeł w moim brzuchu zaciska się coraz mocniej. Co jeśli Kanclerka wybierze kogoś innego? Co jeśli Wszy aresztują mnie, zanim się zdecyduję?
Walker dociera do ostatniego rzędu w rekordowym czasie. Mniej niż dwudziestu z nas wkracza w blask reflektorów.
Dziewiętnastu, osiemnastu, siedemnastu...
Jeden z ekipy z twojego dawnego dormitorium występuje naprzód.
– Nazywam się Hector Dent – mówi Toll, w całej swej muskularnej chwale, przejeżdżając dłonią przez pofarbowane na złoto włosy. Uśmieszek połową ust i mrugnięcie jak u profesjonalisty. Sterydziarze dobrze wypadają na aukcjach.
„Sterydziarze” – tak nazywają siebie twoi dawni przyjaciele, nawiązując do pigułek, które dostają w czasie wizyt kobiet, które ich faworyzują.
Nikt nigdy nie dał mi żadnych prochów w czasie wizyt. Każdego dnia, od zapalenia świateł do obiadu, jest zawsze tak samo. Godziny lekcji tańca, dobrych manier, uległości. Z wyjątkiem sytuacji, gdy kobiety płacą Domowi Rozrywki za nasze prywatne usługi. Oczywiście nie wolno nam ich zobaczyć, więc robimy to z zasłoniętymi oczami – po długiej praktyce uczymy się serwować herbatę, tańczyć dawne tańce, pytać je o ich dzień i sprawiać, by czuły się wyjątkowe, piękne, interesujące. Wygląda na to, że spędzanie z nami czasu to prawdziwy przywilej, również kosztowny – stać na to tylko kobiety z najwyższego piętra. Luksus. Powiedzcie to chłopakom, którzy wychodzą po tych wizytach z płaczem lub siniakami w miejscach, które Ojcowie Domu mogą łatwo ukryć.
Walker odsuwa się od zapachu wody kolońskiej Tolla.
– To najlepszy dzień mojego życia – rozpływa się Toll. – Długo się do niego przygotowywałem, bardzo ciężko, naprawdę ciężko. To będzie dla mnie zaszczyt, prawdziwy zaszczyt, znaleźć się u boku jednej z was.
Założę się, że Kanclerka widzi, że jestem rozkojarzony. Kupi Tolla albo Aye-Aye’a, jednego z mięśniaków. Niezależnie od tego, co Walker mi obiecał, nie ma mowy, żeby mógł jakkolwiek zagwarantować, że Kanclerka mnie zarezerwuje. Nie ma mowy. Powiedziałem mu, że też powinien był dać mi sterydy. Odpowiedział, że ona potrzebuje żywego umysłu, a nie umięśnionej klatki piersiowej.
Połowa kobiet z najwyższego piętra podnosi ręce, zanim Toll skończy mówić. Na balkonach są też oferty od pań. Rezerwacja zamyka się na trzystu wartościach, dla Madam Van Gelder, przełożonej Domu Rozrywki. Toll mruga do Aye-Aye’a, następnego w kolejce, i wchodzi za kulisy, chwytając się w ciemności za krocze, by rozśmieszyć przyjaciół.
Światło świecy na balkonie Kanclerki nawet nie zamigotało.
Zostało tylko dziesięciu. Gdyby nie Walker, między licytacjami nie rozległby się nawet jeden dźwięk. Z Wszami dokoła – co nie było normalne – każdy czegoś oczekiwał.
Dziewięciu...
Zemsta, przypomniałem sobie, nie morderstwo. To różnica, prawda? Wyprowadzę ją na balkon jej Penthouse’u, na sam szczyt wieżowca górującego nad nami, mówiąc, że chciałbym spojrzeć za krawędź. Pokazałbym, że się boję, by poczuła się tak, jakbym był bezbronny, jakbym potrzebował jej pomocy. W porządku, powie, pozwól, że ci pokażę, to nie jest takie straszne. I spojrzy ponad krawędzią, a wtedy ja to zrobię. Tylko jedno pchnięcie. Na sam dół.
Ośmiu...
Coraz bliżej. Gdy Walker przepytuje chłopaków obok mnie, czuję zapach jego olejku do włosów i ciepło bijące od jego ciała.
Siedmiu...
Wyobrażam sobie Kanclerkę z bliska – jej skórę, jej kości, jej oddech, jej krew. Będzie prawdziwa. Jak Walker, jak moi bracia, jak ja. Czy dałbym radę popchnąć Walkera?
Trzech...
Nie. Walker nie zabił mojego najlepszego przyjaciela.
Dwóch...
Mojego jedynego przyjaciela.
Jeden...
Okaz numer sto czterdzieści dziewięć, który przedstawia się jako Paulie, zostaje zarezerwowany przez Madam Cramp, przełożoną Ekspresji. Dzieciak ma szczęście – każdy chłopak wybrany przez Cramp dostaje tyle wolności, ile to możliwe.
Gardło zaciska mi się, kiedy Walker podchodzi do mnie.
Ćwiczyliśmy to. Nie patrz mu w oczy. Skup się na balkonach. Uśmiechaj się. Nie panikuj.
– I ostatni dżentelmen tego wieczoru – ogłasza Walker.
Mogę przysiąc, że Wszy robią krok na przód. Ale nie słyszę już ich oddechów.
Odchrząkuję lekko, przygryzam wargę i patrzę w dół, na tłum. Mózg mi umarł. Tutaj. Teraz.
– Ja... Nazywam się...
Walker dał mi przemowę! Muszę użyć odpowiednich słów! Co to były za słowa?
Cholera.
Na parterze teatru porusza się krzesło, szuranie po podłodze roznosi się echem po sali. Wzdrygam się, spodziewając się ataku policji. I tak, idą, ale nie w moim kierunku. Stają na środku, wśród stolików. Są tu ze względu na kogoś innego. Jest szept, ruch, ktoś się zbliża. Walker spogląda w tamtym kierunku przez blask świateł.
– Odejdź – mówi jakiś głos.
Głos z górnego piętra, szorstki. Kobieta brzmi znajomo. Policja ją otacza. Inna kobieta próbuje pociągnąć dziewczynę z powrotem na jej miejsce. Talerze i kieliszki brzęczą. Kobieta warczy:
– Siadaj!
Ale ta idzie dalej. Coraz bliżej. W świetle reflektorów dostrzegam krwistoczerwony kolor jej włosów. Jest tylko jedna debiutantka z takimi włosami, o której słyszałem.
– Tak szybko pani wychodzi, pani Vor? – pyta Walker. Publiczność wybucha śmiechem. Kropla potu pojawia się na jego idealnym czole. Nigdy, ani razu, nie widziałem, żeby się pocił.
Kiedy kobieta się zatrzymuje, zatrzymują się też Wszy.
Walker nie odpuszcza.
– Czy dżentelmeni z dzisiejszej oferty nie byli dość dobrzy dla pani?
Nikt nie zawstydza pani Romali Vor. Wszyscy słyszeliśmy historie na ten temat. O ile się im wierzy. Jedna z tych historii głosi, że jedna z jej matek, ta, która była przełożoną Eksploracji, urodziła ją po spotkaniu z jakimś Histerykiem na pustyni. Spłodzili córkę tak niestabilną, że jej matka wolała zostać na pustyni, niż wrócić do potwora, którego stworzyła. Nie wspominając o tym, że matka, która ją wychowała, jest przełożoną Pokoju, kobietą odpowiedzialną za Wszy. Słyszymy to od pań przychodzących na wizyty. Plotki docierają do naszych dormitoriów niczym ciężkie powietrze.
Odpowiedź pani Vor jest stłumiona przez maskę. Silne mięśnie na jej szyi napinają się niczym naciągnięte sznury, jest zła. Jakie ma prawo, by się złościć? Poruszam się na swoim miejscu, gorąco napływa mi do uszu.
– Chce pani złożyć ofertę? – pyta Walker wolno, jakby każde kolejne słowo miało popchnąć ją z powrotem na jej miejsce. Ale tak się nie stanie. Żadnej damie nie będzie rozkazywał jakiś mężczyzna. Nawet pan Walker.
Jest już na krawędzi zalanej światłem sceny. Wszy chcą się poruszyć, ale ona wystawia dłoń i znowu się zatrzymują. Nawet oni się jej boją!
W nagłym przebłysku przypominam sobie swoją przemowę, nachylam się do mikrofonu i zaczynam dukać.
– Nazywam się Jude Grant i... – Rozkojarzam się na jej widok, bo nie przypomina wcale potwora, o którym mówią plotki. Aż zapominam słów. Przestań. Ogarnij się! – I... – Przełykam. Zacznę jeszcze raz. – Nazywam się...
Pani Vor przerywa mi, bez tchu, niemalże z paniką.
– Czekaj!
Rozpoznaję ten głos. Czuję, jakbym wpadł na ścianę. Nie zapomina się jedynej rzeczy, którą poznaje się u kogoś.
– Pani Vor? – zachęca Walker.
Czuję w ustach lepką ślinę, więc przełykam. Ten głos nie może należeć do Romali Vor, prawda?
Zza jej jaskrawobiałej maski patrzą oczy zielone niczym szkło rozbitych butelek. Patrzy na mnie.
– Słyszałeś mnie. Czekaj – mówi, teraz bardziej zdecydowanie.
Dziki i zmienny. Znam ten głos z jej wizyt. Co tydzień, w każdym tygodniu tego roku.
Pospiesznie sięga za głowę, ciągnąc za splecione węzły swoich włosów – włosów, które czesałem w koki, warkocze i sploty.
To nie może być ona, prawda? Dziewczyna, która przychodziła co tydzień? Dziewczyna, która nigdy nie płaciła za jedzenie, picie czy rozrywkę, tylko za mój czas. Na wizytach rozpoznawałem ją zawsze po zapachu perfum, które sprawiały, że wirowało mi w głowie. Powiedziała mi, że to świeży deszcz z burz Na Zewnątrz. Rozmawialiśmy, ale oczywiście nigdy jej nie widziałem, ani centymetra jej ciała. Nawet jeśli nie wierzę w plotki o przełożonej Eksploracji, Romali Vor nadal jest córką przełożonej Pokoju. Madam Vor, przywódczyni Wszy. Funkcjonariuszek, które cię złapały; które biją chłopaków przyłapanych w ciemnoczasie poza dormitorium; które oślepiają chłopaków łamiących przysięgi; i które wprowadzały w życie wszelkie przejawy „łaski” Kanclerki.
– Ro... – zaczyna Walker, ale jego słowo przerywa krzyk, gdy coś leci przez ciemność w moją stronę.
Odsuwam się z drogi, przedmiot wpada w krąg światła.
Kulisy drżą, gdy uderza w nie rzucony przedmiot, a następnie odskakuje i rozbija się o scenę. Odłamki porcelany rozpryskują się w różnych kierunkach.
Stoję wśród ciszy. Odnajduję swoje miejsce w świetle. Staram się, żeby nie widzieli, jak się trzęsę.
Roztrzaskany przedmiot na ziemi to maska.
Romali Vor wpatruje się we mnie, a cała publiczność wstrzymuje oddech. Deszczowa Dziewczyna opowiadała mi, jak bardzo nienawidziła procesu aukcyjnego, jaka to była kpina. Powiedziała, że rozbije swoją maskę, wyśmieje to wszystko...
Jej duże zielone oczy mrugają.
Biorąc pod uwagę plotki o jej narodzinach, nie mogę się powstrzymać od gapienia się na nią, spodziewając się jakiejś bestii.
Nigdy nie wiedziałem, co właściwie powinienem widzieć, wyobrażając sobie twarz kobiety. Myślałem, że pod tymi maskami będą wyglądać inaczej, ale nie różnią się tak bardzo od nas. Więc po co się ukrywać?
Poniżej jej oczu widzę tępo zakończony nos. Ciemne piegi pokrywają jej skórę. Niżej – jej uśmiech. Szczelina między przednimi zębami i uśmiech numer dwanaście: wygląd-osoby-która-wygrała-walkę. Zrelaksowany. Zadowolony z siebie. Z odrobiną dumy.
Złamałem pierwsze prawo.
Jej oblicze to twarz pierwszej kobiety, którą w życiu widziałem. Powinienem się bać. Powinienem się obawiać Kanclerki, Wszy, Walkera, tego, że wtrącą mnie do więzienia, miliona innych rzeczy. Mężczyźni nie potrafią się kontrolować, mówiono nam: kiedy spojrzymy na kobietę, tracimy naszą niewinność. Ale nie czuję się inaczej. Szukam znajomego lęku, który czułem przez cały rok, skrytego gdzieś w głębi brzucha, ale nie ma go tam.
Walker wchodzi między nas, odcinając mnie od publiczności. Zerkam mu przez ramię, by nadal ją widzieć.
Zgłupiałeś?
– Teraz musicie go aresztować – mówi Romali Wszom.
Nie mruga, oczy ma dziko rozszerzone. Wskazuje na mnie, a głos jej drży. Patrzy na balkony i woła w stronę, gdzie musi być Madam Vor.
– Już! Aresztujcie go!
Zalewa mnie złość i strach, nie mogę się ruszyć. Przez cały ten czas Deszczowa Dziewczyna to była Romali Vor... i teraz chce mnie aresztować?
Rój Wszy za kulisami nieco się przybliża. Z kolei otaczające ją Wszy odwracają się i zaczynają wspinać się na scenę w moją stronę.
– Nie, czekajcie, ja... – zaczynam i gryzę się w język. Nie ma potrzeby, bym łamał kolejne prawo. Nie mów, kiedy do ciebie mówią, Jude.
Romali wykrzykuje rozkazy raz za razem, a Walker w tym czasie mówi coś bardzo szybko, próbując uciszyć publiczność. Nie rozumiem, co mówi, bo serce zaraz mi eksploduje, bo Wszy, które stały przy niej, teraz idą do mnie. Umrę, niezależnie od tego, co teraz zrobię. Będę uciekać, umrę. Nie będę uciekać, też umrę. Wszy Madam Vor kopią i miażdżą stopami potrzaskane kawałki maski. Z każdym ich kolejnym krokiem wszystko, co słyszę, to dźwięk, jaki moje kości będą wydawać pod ich butami.
Ciche westchnienie gdzieś z góry. Ten dźwięk przyprawia mnie o przerażenie, sprawia, że krew stygnie mi w żyłach. Odgłos palca uderzającego o świszczący mikrofon.
Nawet Walker milknie. Nie ma żadnych gwałtownych wdechów. Żadnego pokasływania. Żadnego kręcenia się na fotelach czy szurania stopami. Cisza, jaka zapada, sprawia, że zaciskam szczękę.
Westchnienie znowu rozlega się w głośnikach. Długie i zmęczone.
Publiczność pełna pozbawionych twarzy kobiet podrywa się, jakby rażona prądem. Potrącają kieliszki i sztućce. Stoliki szurają po podłodze. Cały teatr drży, jakby starożytna Wieża prostowała się z przygarbionej pozycji.
Trzecie westchnienie i wszystkie kobiety siadają z łupnięciem. Smuga reflektora porusza się szybko po krokwiach. Plama światła przejeżdża po kolejnych twarzach w górę, wyżej i wyżej, aż dociera do loży Kanclerki.
Jest zbyt daleko, by ją dokładnie zobaczyć. Zaledwie pełen krzywizn kształt, niestały i poruszający się niczym dym w świetle.
Walker odchodzi krok w bok, rzucając mi ostatnie spojrzenie swoich płonących, błękitnych oczu, po czym z powrotem wpada w rolę showmana, którego te kobiety znają. Pamiętam jego instrukcje co do tego, co mam zrobić, kiedy Kanclerka wstanie.
Chcę, żeby mnie chciała. Chcę tego, przypominam sobie, starając się nie patrzeć na Romali Vor i na sposób, w jaki się na mnie gapi.
Nie. Skup się na Kanclerce. Kłaniam się, przywołując cały swój urok, tłumiąc przerażenie w swoich wnętrznościach. Chodzi tu o ciebie, Vik.
Słodki, przeciągły głos Kanclerki. Składa ofertę.
– Jedna wartość – mówi.
Cisza jest wystarczająco głośna: nikt nie będzie jej przelicytowywał.
Wygląda na to, że kobieta, którą miałem zabić, właśnie uratowała mi życie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------