Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jestem kobietą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Jestem kobietą - ebook

Jedz, baw się i kochaj, czyli historia o tym, jak odnaleźć i pokochać siebie.

„Kim jestem?” – to pytanie zadawałam sobie w wielu zakątkach świata: od Egiptu przez Indie po mój dom w Polsce. Jadłam, choć nie wiedziałam, że za moim głodem najczęściej stoją wyparte emocje. Bawiłam się, nie licząc ilości wypitego alkoholu i liczby wypalonych papierosów. Kochałam najczęściej intensywnie, ale krótko i zapomniałam o tym, co znaczy kochać siebie. Upadałam i podnosiłam się setki razy. Teraz jem, bawię się i kocham, ale w zupełnie inny sposób. Odkrywam prawdziwe znaczenie wolności. Przez ostatnie lata, małżeństwo, rodzinę patchworkową i podróże, pokonuję najdłuższy dystans w swoim życiu – z wypełnionej myślami GŁOWY do pełnego miłości SERCA.

Ty też pewnie zadajesz sobie podobne pytania, zwłaszcza teraz, gdy świat się zatrzymał, a my razem z nim. Może nadeszła już pora, żeby odnaleźć swoją życiową ścieżkę?

JESTEŚ KOBIETĄ. To Twój czas, aby odkryć radość i ogromną siłę, które w Tobie drzemią.

Pokażę Ci techniki, które pomogą Ci w najpiękniejszej podróży do sedna kobiecości. Poznasz metody relaksacyjne, tajniki zdrowych relacji i skuteczne sposoby budowania poczucia swojej wartości. Podpowiem Ci, jak uzdrowić więź z najważniejszą osobą w Twoim życiu i jak pokochać – SIEBIE.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6297-3
Rozmiar pliku: 24 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla wielu z nas wydarzenia ostatnich miesięcy sprawiły, że czujemy się tak, jakbyśmy zaczynali życie od nowa. Uświadamiamy sobie, że stare nawyki, mechanizmy, które miały dawać nam szczęście, przestały działać. Nie sprawdzają się już misternie utkane strategie, pomagające wypierać emocje. Rozpadają się stare maski. Pękają obudowy. Rozpruwają się przechodzone kaftany bezpieczeństwa. Świat się zatrzymał. A wraz z nim stanęło nasze dotychczasowe życie. I choć często towarzyszą nam pustka, smutek i lęk o przyszłość, być może to dobry czas, by odpowiedzieć na pytania: co sprawia mi radość? czym pragnę się dzielić ze światem? kim tak naprawdę jestem? A na koniec odnaleźć swoją życiową ścieżkę…

Ja na mojej odnajduję się i gubię od lat. Potykam się na drodze do nieskończoności przez „lata melanży, trzy dekady w branży”, arabską wiosnę ludów, dahabskie deptaki, skręty na pustyni, wciągane pod stołem kreski. Przez setki małych odwyków, dużych postanowień, stłuczonych butelek, rozciętych stóp i wybitych zębów. Przez sale szpitalne i gabinety psychoterapeutów. Przez zapomniane noce i bolesne poranki. Przez nagłe odrodzenia i nieudolne próby odkupienia. Przez medytację, ciszę, krzyk i świadomy oddech. Przez wolontariat, jogę z więźniami i terapię. Przez górę i dół, ciemność i jasność, lęk i euforię – w końcu „dochodzę”. Rozkwitam w kobiecości, roztapiam w beznamiętności. Pierwszy raz w życiu pozwalam sobie na miłość. Małymi krokami zbliżam się do najważniejszej kobiety w swoim życiu – SIEBIE. Żegnam wstyd, dotykam wolności…

Przeglądam taśmę swojej pamięci, sekwencję niestarannie ułożonych kadrów, które składają się na moje życie. Ściągam kolejne warstwy uwarunkowań, które miały mnie chronić przed światem. Codziennie odpowiadam sobie na to samo pytanie: kim już nie jestem? Nie jestem już małą chłopczycą, która pod pokładami tłuszczu i agresji chowała swoją dziewczęcość. Nie jestem już ucieleśnionym głodem emocjonalnym, który nękał mnie przez całe dzieciństwo. Nie jestem bólem, który bezskutecznie próbowałam zajeść. Nie jestem też smutkiem, który desperacko pożądał słodyczy. Nie jestem lękiem, który myliłam z miłością. Nie jestem złością, pod którą czaił się ów lęk. Nie jestem matką menedżerką ani matką ekologiczną. Jestem mamą Jasia, która często go tuli, a niekiedy krzyczy. Nie jestem pierwotna. Staję się wtórna. Uświadamiam sobie wszystkie swoje wcielenia, i to tylko w jednym życiu, które nadal trwa.

Spoglądam w lustro. Z początku dostrzegam tylko obwisłe cycki, fałdy rozciągniętej skóry i skórkę pomarańczową. Stoję i patrzę tak długo, aż w końcu widzę coś pięknego: długie, zalotne, podwinięte rzęsy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, smukłe nogi i dłonie… I kilka włosów na brodzie. Wyrywam je, ale wciąż odrastają. Zaczynam je akceptować. W końcu taka już JESTEM.

Stawiam czoło emocjom, które przez dekady wypierałam. Radziłam sobie z nimi nie najgorzej. I jak na współczesną kobietę przystało, dzielnie zamiatałam je pod dywan. Z taką wytrwałością, że zaczynało spod niego śmierdzieć. Próbowałam ten smród zabić sztucznymi, francuskimi perfumami. Wchodziły w moją aurę, ale zapach pozostawał. Później nakładałam na nie aromatyczne, ekologiczne olejki eteryczne. W końcu zebrałam się na odwagę. Poczułam swój zapach, _eau de naturelle_, bez sztucznych domieszek i ciężkich, korzennych nut.

Poczułam wolność „od” i wolność „do”. Ściągnęłam spodnie. Odstawiłam dopalacze. Satynowe stringi zamieniłam na wygodne bawełniane figi. Włożyłam spódnicę. Przez jedwabną bluzkę w motyle zobaczyłam swoje delikatne (i trochę obwisłe od karmienia) piersi. Poczułam aksamitną skórę i wrażliwość. Obnażona i naga dostrzegłam siłę. Zdjęłam zbroję. Jak mawia moja ukochana terapeutka, „zamieniłam ją na różę w zębach”. Róże, jak wiadomo, mają kolce. Ścinam je ostatnio, bo chyba nie są mi już potrzebne. Matka z kolcami jest jak ocieplany kombinezon na pustyni. Niepotrzebny mi już kombinezon ani ucieczka na pustynię. Nie potrzebuję już tych zasranych kolców… Czuję, że JESTEM… JESTEM… KOBIETĄ! A kim Ty jesteś?

Budzę się w tanim pokoju hotelowym. Leżę jeszcze z zamk­niętymi oczami. Zmartwychwstaję. Daję sobie jeszcze chwilę. Może dwie. Kiedy je otworzę, kiedy otworzę oczy, zderzę się z wczorajszą nocą. Nocą, której nie pamiętam. Kolejną, która podobnie jak kilkadziesiąt poprzednich gdzieś mi umknęła. Coraz lepiej sobie z nimi radzę. Łatwo jest wypierać. Jeszcze prościej jest udawać, że coś lub ktoś, kogo się nie chce pamiętać, zwyczajnie nie istnieje.

Otwieram oko. Najpierw prawe. Tusz okleja moje ekstrapodwinięte rzęsy. Kieruję wzrok w dół. Wypływam na suchego przestwór oceanu. Jestem naga i ufffff… – sama. Siadam. Powoli odklejam lewą powiekę. Półprzytomna wstaję. Trochę jakbym każdego ranka uczyła się na nowo chodzić. Stawiam prawą stopę, niezdarnie ciągnę za nią lewą. _Oh fuck_! – wyrywa mi się. Po kilku miesiącach spędzonych wśród Australijczyków, Egipcjan i Beduinów staję się anglojęzyczna. Czuję, jak kawałek szkła wbija mi się boleśnie w piętę. Ponownie siadam. Wyciągam szkło, jest jasnozielone. Rozpoznaję ten odcień zieleni. To kawałek rozbitej butelki po stelli, najtańszym egipskim piwie. _Wahed Stella, itneen Sakkara_1* – na tym zaczyna się i kończy mój arabski. Patrzę na śliczny, beduiński, wełniany dywanik, utkany przez kobiety, które podobnie jak ja w głębi serca nienawidzą mężczyzn. Wszędzie kawałki jasnozielonego szkła. Przesuwam obojętnym wzrokiem po fragmentach rozdartej moskitiery. „Stringi we szkle i moskitiera” – słyszę głos w głowie. To będzie pierwszy rozdział mojej książki, postanawiam. Następnie upewniam się, że mam na sobie tytułowe stringi.

Z mojej rozciętej pięty płynie na podłogę strużka krwi.

Wzgórek

Wychodzę z samolotu. Wkładam ciemne okulary, które zdążyłam kupić na lotnisku w Krakowie. Są na mnie trochę za duże i mają źle wyprofilowane szkła. Co z tego, że nie chronią zbyt dobrze mojego europejskiego, niebieskiego oka przed ostrym, afrykańskim światłem. Nie ma znaczenia, że kiedy przez nie patrzę, rzeczywistość wydaje się nieco rozmazana. Wyglądam w nich dobrze! To najważniejsze. Tak dobrze, jak dobrze może wyglądać samotna, dwudziestojednoletnia blondynka w krajach arabskich. Prostuję się. Udając brak zainteresowania, rozglądam się po płycie lotniska. Oblizuję wargi wysuszone klimatyzowanym powietrzem w samolocie, układam je w dziubek.

Spoglądam na płytę lotniskową. Nie różni się specjalnie od wszystkich tych, które do tej pory widziałam. To, co przykuwa moją uwagę, to widok rozciągający się poza lotniskiem. Wszędzie tylko piach, pustynia, czerwone, przepalone słońcem góry Synaju. Wrześniowe, egipskie słońce pali tak ostro, że w pierwszej minucie po wyjściu z samolotu instynktownie szukam cienia. Lecz już po chwili, tkwiąc w tym cieniu, tęsknię za tym palącym, agresywnym, męskim słońcem. Całkiem niedawno dowiedziałam się, że w filozofii Wschodu energia męska jest gorąca i słoneczna. Wiąże się z działaniem, ekspansją. Prawie dwie dekady temu na lotnisku w Szarm asz-Szajch2* pierwszy raz poczułam, czym jest owa słoneczna ekspansja. Pierwszy raz w życiu poczułam (i mówię to zupełnie serio), że wróciłam do domu. Wierzycie w reinkarnację? Ja na tamtym etapie swego życia w nic świadomie nie wierzyłam. Jednak więź, jaką poczułam z Egiptem, z Egipcjanami, z zawołaniami muezina z meczetu – trudno wytłumaczyć w jakikolwiek znany mi racjonalny sposób.

– _Ya Muzza!_3* _You want a_ _cigarette?_! – zawołał jeden z pracowników lotniska. – _Enta fin?_

– _Where are you from? You want Egyptian boyfriend?_4* – akompaniuje mu kolega swoim egipskim angielskim.

I choć żaden z nich nie był w moim typie, uśmiechnęłam się, po czym zalotnie odwróciłam wzrok. Później jeszcze miliony razy w ciągu prawie półtora roku, które spędziłam na Synaju, uśmiechałam się i odwracałam wzrok w ten sam sposób. Z zewnątrz oburzona, w środku mile podkręcona. Uwielbiałam tę adorację, to ich zainteresowanie. Obserwowałam setki kobiet, które im ulegają. Z początku zimne, twarde, w końcu miękną i pękają. Pozornie chcą rycerza na białym rumaku. Rozpaczliwie pragną adoracji i zainteresowania. Też tego potrzebowałam.

Chciałam, żeby ktoś się mną zaopiekował. Tak naprawdę podświadomie potrzebowałam być oszukana i wykorzystana. Potrzebowałam nakarmić swoją krzywdę, ofiarę. Podlać nienawiść. Do tanga trzeba przecież dwojga1.

Odpalam papierosa i wsiadam do zdezelowanego busa. Przed nami sto kilometrów drogi. Klimatyzacja prawie nie działa. W powietrzu unosi się dym papierosowy i fragmenty Koranu.

Zamykam oczy. Zaciągam się tytoniem. Wypełniam umysł Koranem. Odurzająco sprzeczna mieszanka. Uwielbiam takie sprzeczności. Kocham balansować na takich skrajnościach.

Droga do Dahabu wiedzie przez góry Synaju. Jest tak zakręcona, jak pokręcona jest tożsamość i rodowód tego miejsca. Dahab po arabsku znaczy „złoto”. Złota wioska nad taflą Morza Czerwonego. Raj na ziemi. Miejsce wybrane i naród wybrany. Też tak z początku myślałam. Uwiodła mnie przyroda, barwność, wielokulturowość i czająca się za każdym drzewem palmowym przygoda. Australijscy backpackerzy, kanadyjscy divemasterzy, napalone rozwódki, piękne Beduinki i naćpane, posągowe nastolatki z sąsiadującego Izraela. Wszystko skąpane w słonej wodzie, osuszone ostrym słońcem, zatopione w błękicie. W nocy gwiazdy na niebie. W ciągu dnia skacowane „rozgwiazdy” na plaży. Tak bardzo nie kochałam siebie, że od samego początku pokochałam ciemną stronę tego miejsca.

Gdy kończy się kręta droga, zza horyzontu wyłania się błękit. Mały, błękitny trójkącik, który wygląda jak utkany z wody wzgórek łonowy; nogi rozchylają się w przeciwnych kierunkach. Wjeżdżasz do miasta i masz oto wrażenie, że dochodzisz. Każdą komórkę twojego pogubionego ciała ogarnia podniecenie.

Moja metafizyka

Wisisz w toni. Promienie słońca przebijają się przez pierwsze metry wody. Głębiej robi się ciemniej. Nie słychać krzyków dochodzących z ulicy. Nie słychać chrapania z sąsiedniego pokoju. Nie słychać kłótni sąsiadów. Słychać tylko oddech – twój oddech. Pod wodą pierwszy raz go świadomie usłyszałam. Obserwowałam. Wyraźnie usłyszałam również wcześniej zagłuszane myśli. Z kilkunastoma kilogramami na plecach, gumowym uchwytem w ustach, maską na oczach i oklejona obcisłą pianką – poczułam się wolna. Taką wolność, nieważkość i spokój poczułam później po kilku latach w czasie medytacji. Zatopiona w ciszy niczym w toni. Podobno stare dusze, które pojawiają się na ziemi od tysięcy lat, potrzebują silnych, metafizycznych doznań. Tęsknią za ekstazą, spokojem, bezwarunkową miłością, którą dać może tylko wgląd w siebie. Łakną wolności. Pożądają _sāmadhi_5*. Moją metafizyką były nurkowanie i narkotyki. Stan narkozy azotowej (upojenia azotem na większych głębokościach) można porównać do haju na haszyszu: serce bije szybciej, oddech przyśpiesza. Zaczynasz widzieć wszystko w intensywniejszych, radośniejszych barwach. Na dodatek po nurkowaniu, tak jak po seksie i paleniu, robisz się głodna…

– _Wahed taamija ya losomahet_6* __ – codziennie rano kupowałam kanapki z chrupiącymi falafelami, moussaką i warzywami. Nim dochodziłam do bazy nurkowej, znikały. Oblizywałam palce zabrudzone czosnkową tahiną. Wybierałam z woreczka chrupiące resztki kotlecików z bobu i groszku. Podjadałam lasagne z talerza Walida i Ahmeda, dwójki moich najlepszych przyjaciół. Przed imprezą pochłaniałam paczkę egipskich, kruchych herbatników. Zaciągałam się dymem kleopatr, tanich, drapiących w gardle papierosów.

W Dahabie jadłam tyle, ile chciałam. Na moment przestałam przeliczać kalorie, nagradzać się i karać jedzeniem. Poczułam, jak głęboka więź łączy jedzenie z miłością. Patrząc na egipskie _mammy_ przygotowujące foul (gulasz z fasoli, który w Egipcie je się na śniadanie) dla swoich głodnych dzieci, również stawałam się głodna. Przez żołądek docierałam do serca. Serca, które zamknięte było dotąd na cztery spusty. Zamknięte, zaryglowane metalową kłódką. Na Synaju trochę ją poluzowałam. Dotykałam rękami jedzenia. Chodziłam na bazary. Wąchałam przyprawy. Pożerałam wzrokiem pomidory, papryki, guawy, mango dojrzewające w tym ostrym, „męskim” słońcu. Zafascynowana obserwowałam Beduinów przygotowujących _aish_ (chleb) na rozgrzanym słońcem kamieniu. Śledziłam wzrokiem zawinięte w chusty kobiety, ucierające aromatyczne przyprawy. Wypełniałam nozdrza zapachami, a usta tym jedzeniem pełnym miłości.

Ćwiczenie – coraz bliżej siebie

_It’s complicated_ (To skomplikowane) – tak, odkąd pamiętam, wyglądała moja relacja z jedzeniem. Z jednej strony kochałam jeść i gotować, a z drugiej karałam się nim. Całe swoje dorosłe życie balansowałam między karą a nagrodą. Nagradzałam się niezdrowymi słodyczami, fast foodem i batonikami. Karałam się zdrowym, ale najczęściej zupełnie nie dobranym do moich indywidualnych potrzeb menu. Skacząc między kolejnymi dietami, detoksami i postami, zapominałam o poczuciu bezpieczeństwa, przyjemności i smaku. Dopiero gdy poznałam Maćka, a potem – gdy w końcu w moim życiu pojawiła się ajurweda, najstarsza nauka o zdrowiu, zaczęłam układać swój jadłospis, kierując się nie tylko intelektem i składnikami odżywczymi, lecz przede wszystkim smakiem. Bo to smak jest tym cudownym darem, który dała nam Matka Natura. Jest naszym wewnętrznym kompasem, to on wskazuje, co nam służy, a co nie. Jak podkreśla najstarsza nauka o zdrowiu, jeśli to, co jemy – nieważne jakkolwiek odżywcze by było – nam nie smakuje, nie będziemy w stanie dobrze strawić posiłku. A co za tym idzie, nie wchłoniemy drogocennych składników odżywczych w nim zawartych. Dlatego dziś chciałabym Was zachęcić do wykonania prostego, przyjemnego ćwiczenia.

Jakiego? Przygotowania i zjedzenia kolacji w wyjątkowym, doborowym towarzystwie – SWOIM.

KROK 1. Wybierz najoptymalniejszy dzień w tygodniu. Pamiętaj, że ma to być czas tylko dla Ciebie. Jeśli żyjesz w związku lub masz kilkuosobową rodzinę, możesz porozmawiać z bliskimi i poprosić ich na przykład, by ten jeden posiłek zjedli poza domem.

KROK 2. Wybierz się do ulubionego sklepu lub na bazar po zakupy. Kup tylko te produkty, na które masz ochotę. Korzystaj jednak z gamy zdrowych, najlepiej sezonowych produktów. Niech prowadzi Cię twój najlepszy, wewnętrzny głos. Głos twojej intuicji. Następnie wróć do domu i przygotuj posiłek tylko dla siebie. Włącz ulubioną muzykę i nakryj do stołu. Skorzystaj z przepisu lub rozwiń w pełni skrzydła kulinarnej fantazji. Całość przypraw dużą dawką miłości. Tę ucztę zaserwujesz najważniejszej osobie w swoim życiu – SOBIE. Odżywiasz nie tylko swoje ciało, ale pielęgnujesz też duszę…

KROK 3. Zaobserwuj, jak po takim posiłku zmienia się Twój poziom energii i Twoje samopoczucie.

PS Na początku dbanie o własne potrzeby może nie być proste ani przyjemne. Jednak warto przełamać ten pierwszy opór. Przyrządzenie całej kolacji jest dla Ciebie chwilowo zbyt trudne? Zawsze możesz rozpocząć dzień analogicznie przygotowanym zdrowym śniadaniem.

UWAGA: Chcesz się dowiedzieć więcej na temat zjawiska głodu emocjonalnego i wyrównywania za pomocą smaków deficytów emocjonalnych? Spójrz na ćwiczenie w rozdziale _Historia lęku_.

Muszkila kabira

Jadę na rowerze. Rozpędzam się. Pędzę nawalona egipskim winem i piwem przez dahabski deptak. Świat leży u mych stóp. W głowie układają się obrazy kolejnych miesięcy, które spędzę w moim raju na ziemi. „Buduję struktury budowli z tektury”. Zamyślam się. Rozmarzam. Pijany umysł ucieka od chwili obecnej. Nagle widzę w oddali kobietę okrytą hidżabem z małą, czar­nowłosą dziewczynką na rękach. Hamuję i przelatuję przez kierownicę roweru mojego ówczesnego, kanadyjskiego chłopaka. Rower, podobnie jak chłopak i jego komputer, też jest wypasiony na maksa; ten ostatni ma wgrane wszystkie możliwe najnowsze aktualizacje. Chłopak (nie rower) nurkuje, surfuje, kitesurfinguje, jest jednocześnie instruktorem, backpackerem, muzykiem, ekskokainistą i kobieciarzem. Idealnie wpisuje się w mój model „kobiety, która kocha za bardzo”. Ups! Powinnam była powiedzieć: kobiety, która nie kocha za bardzo SIEBIE. Chcę go naprawić. Podobnie, jak pragnę naprawić jego rower, który zepsułam, przelatując przez kierownicę. Jak na kobietę „kochającą za bardzo” przystało, chcę naprawić cały świat… z wyjątkiem siebie… Chcę też naprawić swoje zęby. Dwa przednie zęby, którymi zahamowałam na chodniku. Jestem oszołomiona, pijana, ogłuszona i szczerbata. Razem z moim chłopakiem jedziemy do egipskiego dentysty.

– _Ya Muzza. Enti ya mozza! Do you want to have Egyptian husband?_7* – pyta dentysta, próbując poskładać moje dwie jedynki.

– _Eeeeeee! Aaaaaaa! Laaaaaaaaaa!_8* krzyczę swoją łamaną, szczerbatą arabszczyzną. W tym czasie mój superwypasiony chłopak siedzi w poczekalni.

– Mamo, nie wracam do Polski – oznajmiam dzień później mojej znerwicowanej matce. – Nic takiego się nie stało. W Kairze pójdę do świetnego dentysty. – Moje superwypasione argumenty chyba do niej nie przemawiają. Zdenerwowana palę skręta i idę popływać na kajaku. Są duże fale i kajak uderza o skałę. Rozcinam kolano. Z połatanymi jedynkami i dwunastoma szwami na kolanie nieprzerwanie upajam się moim Dahabem. W końcu wszyscy się mną zajmują. Opiekują. Mam superwypasionych przyjaciół i chłopaka. Codziennie wypijam miksowane zupki przez słomkę. Na deptakach, leżakach rozkoszuję się sokiem z guawy. Obserwuję tych wszystkich upajających się wolnością, tanim egipskim alkoholem i szczęściem divemasterów, instruktorów, joginów i mistrzów freedivingu. Patrzę na ich zryte słońcem, odwodnione twarze. Spoglądam w ich zamglone, napierdolone oczy. Po opium źrenice robią się jak szpilki, wzrok mętnieje. Człowiek ma wrażenie, że każda komórka ciała uprawia dziki seks na plaży z inną komórką ciała. Dzień „po” wszystkie komórki wpadają w depresję. Z kolei oczy po marihuanie (w Dahabie sprzedaje się jej całe gałęzie) są senne i nieobecne. Przeglądam się w tych wszystkich pustych, sennych, smutnych oczach. Jestem zbyt pijana, by dostrzec w nich cząstkę siebie. Zastanawiam się nad rokiem dziekanki. Tak naprawdę kombinuję, żeby rzucić studia dziennikarskie. Postanawiam zostać nałogowym divemasterem, backpackerem i światowej sławy dziennikarką. Nałogową alkoholiczką i okazjonalną narkomanką nie muszę zostawać. Już nimi jestem…

Moi przyjaciele nazywają mnie pieszczotliwie _muszkila kabira_. _Muszkila_ to po arabsku znaczy „problem”, a _kabira_ „wielki”.

Alfa i Delta

Jadę w śmierdzącym autobusie przez pustynię. Towarzyszy mi Ania, wspaniała, przyjemnie pachnąca, nagradzana fotoreporterka. Przemierzamy Egipt, by dotrzeć na prawdziwe, wiejskie wesele. Za nami śpi Aszraf, kuzyn pana młodego. Ahmed, pan młody z małej wioski w delcie Nilu, jest moim kolegą z pracy. Siedzę. Myślę tylko o jednym: czysta toaleta. Mam „zemstę faraona” – olbrzymie, egipskie rozwolnienie. Na każdym ostrzejszym zakręcie spinam pośladki.

– _Karla, mumkin chai?_9* – pyta mój znajomy, przypadkowo spotkany kierowca z jednej z baz nurkowych. Podaje mi plastikowy kubeczek z obrzydliwie słodką herbatą. Uśmiecha się. Patrzy mi prosto w oczy i mówi, że pomoże. Biorę pierwszy łyk. Smakuje trochę inaczej. Ma delikatnie orzechowy aromat. Piję dalej. Z każdym łykiem zaczynam się coraz bardziej delektować. Jakieś 40–50 minut po wypiciu całości biegunka ustaje. I myślenie ustaje, i mózg ustaje. Mam wrażenie, że ktoś podmienił autobus, podmienił moje jelita, podmienił moją głowę. Robi się cudownie, bezboleśnie i przyjemnie. Obraz zaczyna mi się rozmywać. Nogi mam jak z waty, a ręce jak z filcu. Odpływam.

– _Did it help? It was our beduin medicine…_10* – tłumaczy kierowca, który poczęstował mnie herbatą. Wszystko nagle układa się w spójną, zajebiście błogą całość. Wypiłam herbatkę z homeopatyczną wkładką opium. I właśnie tam, gdzieś pomiędzy Synajem a Kairem, odhaczam następny punkt na coraz krótszej liście: „Nigdy tego nie zrobię”. Nieświadomie rozdziewiczam się z opium.

Zaczyna świtać. Nasz wesoły, wypełniony turystami i Egipcjanami autobus dojeżdża do Kairu. Nagle to głośne, brudne miasto jawi mi się niczym prawdziwy raj na ziemi. „O rany! – myślę. – Mam już dwa raje”. Wysiadam z autobusu i bardzo powoli przemieszczam się w kierunku ściany. Staję. Ściana mnie pionizuje. (A może to ja pionizuję ścianę?) Każdą komórkę mojego ciała wypełnia wdzięczność. Jestem zajebiście wdzięczna tej odrapanej, brudnej, oszczanej ścianie, że w chwili, gdy najbardziej tego potrzebuję, okazuje mi wsparcie. „O matko! – myślę. – Mam ochotę ją przytulić!”

Kilka godzin później zostawiam ścianę i Kair. A nasz coraz mniej wesoły autobus rusza w kierunku małej wioski w delcie Nilu.

Wysiadamy. Drzwi autobusu otwierają się. W środku robi się czarno od much. Przyklejają się do mojego spoconego ciała. Odganiam je, macham rękami. Biegunka powoli wraca. Czuję, jak w środku coś bulgoce. Rozglądam się nerwowo. Na ulicach żadnych aut. Jedynym środkiem lokomocji jest… osioł – stary, zmęczony, ledwie zipiący. Widzę też uśmiechniętych, napalonych mężczyzn. Oraz kobiety, nieśmiało spoglądające na nas z okien swoich wypełnionych muchami domów. To w nich codziennie gotują i jedzą – one na ziemi, oni przy stole. To w nich wstają godzinę przez pierwszym zawołaniem muezina z meczetu; codziennie o wschodzie słońca. Modlą się. Przemywają twarz wodą. Przygotowują czai, placki i taamiję. Nigdy wcześniej (ani nigdy później) nie widziałam takich domów. Nie widziałam takich kobiet. Bywałam dotąd tylko w bogatych rezydencjach w Kairze. „To nie jest mój raj na ziemi…” – czuję całą sobą. Wchodzimy do jednego z podobnie wyglądających budynków. Wspinam się po tych stromych schodach, ponoć na górze czeka niespodzianka. Przygotowano dla nas jedno z najładniejszych mieszkań w wiosce. Ocieka złotem. Ma nowoczesne meble, łazienkę, toaletę i balkon. Zdyszana biegnę do toalety. Potem idę na balkon, wychylam głowę.

– _Wanna Egyptian husband?_– słyszę wielogłos. Z ulokowanego piętro niżej balkonu wystaje kilkanaście męskich głów; zasłaniają całą zasraną przez tego starego osła drogę. Są młode pozbawione zarostu głowy. Są głowy trzydziestoletnie z gęstym wąsem. Są też łysiejące. Są głowy z brodą. Są kłęby dymu unoszące się z sziszy. Zapach tytoniu znów miesza się z dźwiękami Koranu.

Ucieczka

– _You must be very happy that your daughters live in Austria…_11* – zagaduję siostrę pana młodego.

Patrzy na mnie zdziwiona, odrobinę niezadowolona. Pod starannie nałożoną chustą chowa kosmyk niesfornych włosów.

– _We do everything to come back home_12* – odpowiada, a niesforny kosmyk znowu wypada. Patrzę na tę uległą chustę i stawiające opór włosy. Tracę głos. Mój misternie zbudowany świat właśnie wali się w gruzy. Cegła po cegle. Łechtaczka po łechtaczce. Jej dwie córeczki są jedynymi nieobrzezanymi w całej wiosce. Jedynymi, które po skończonej szkole mają szansę pójść na studia, rozwijać się i pracować. Są, a raczej były, moją nadzieją i spełnieniem, chłodnym oddechem, który czerpałam każdego dusznego dnia w delcie Nilu. Po tamtym pytaniu przestaję słuchać. Odchodzę. Spuszczam głowę. Narzucam chustę na gołe ramiona. Podobnie jak moja rozmówczyni jestem zdziwiona i odrobinę niezadowolona.

Obserwuję wesele. Na tronie ustawionym na scenie niczym król i królowa siedzą państwo młodzi. Ona w białym, starannie zaciśniętym welonie. Uśmiecha się jakoś sztucznie. Jest blada. Warstwa jasnego, nieskazitelnie białego pudru pod koniec imprezy w końcu spływa. Spod martwej porcelanowej powłoki wyłania się tętniąca życiem, śniada skóra. Patrzę jej prosto w oczy. Uśmiecham się. Dostrzegam, jak bardzo jest przerażona. Za kilka godzin zostanie całkowicie obnażona, rozdziewiczona. Pan młody nie zna jej zbyt dobrze, ona jego jeszcze gorzej. Mówią, że „miłość pojawi się gdzieś po drodze”. Przed powrotem do łóżka desperacko szukam alkoholu. Nie znajduję go, ale w pokoju czeka na mnie świeżo zaparzona mięta…

Wracam ze ślubu. W pociągu obserwuję klatkę z kurami. Kiedy patrzę na tę klatkę i kury, kolorowy świat za oknami staje się jeszcze bardziej szary i ponury. W Kairze idę z Anią do najlepszego centrum handlowego. Potrzebuję czystości, sterylności, lekkości. Łaknę czegoś wesołego i kolorowego. Piję caffe latte i jem muffina. Choć są słodkie i proste, skomplikowany obraz wioski pozostaje.

Moja przygoda z Dahabem powoli dobiega końca. Czas uciekać – gdziekolwiek. Znów wyruszyć w drogę. Sypie się mój burzliwy związek z Ahmedem, pierwszym i ostatnim egipskim partnerem. Kiedy pakuję torbę wspomnień, wybuchają bomby w Szarmie. Zostawiam mój raj na ziemi. Porzucam moją „ziemię obiecaną”. Ze złamanym sercem po raz ostatni spoglądam w ich życzliwe, pijane oczy. Gdy przejeżdżam przez błękitny wzgórek łonowy, czuję niechęć. Pojawia się lęk, ponieważ nie mam przedłużonej wizy w paszporcie. Schylam więc pokornie głowę na wszystkich wojskowych check pointach. W Kairze wysiadam na tym samym dworcu autobusowym co niegdyś. Widzę tę samą brudną, odrapaną ścianę. Ścianę, która dała mi wsparcie. Tym razem wydaje się zdecydowanie mniej przyjazna. Czuję, że cała moja wdzięczność znika. I raj znika.

Odliczam minuty, które dzielą mnie od powrotu do domu. Łzy same ciekną mi po policzkach i mieszają się z kroplami zaschniętego potu. Przemywam twarz destylowaną wodą nilową. Głos załamuje się, gdy żegnam się z moją egipską rodziną. Kończy się jeden z etapów. Oczyszcza się moje egipskie wcielenie. Kiedy muezin z meczetu wzywa do wieczornej modlitwy, w powietrzu znów unosi się zapach dymu i dźwięki Koranu…

Lecę do Warszawy. Z przesiadką w Mediolanie.

Nie ma raju bez haju

Do Dahabu wracam po latach. Pierwszy raz ląduję trzeźwa na Synaju. Jest kwiecień 2014 roku. Wciąż mam długie blond włosy. Na nosie bambusowe okulary i spolaryzowane szkła. Widzę wyraźnie. Stoję prosto. Mam męża. Jestem też o dwadzieścia kilogramów lżejsza. Na lotnisku zakrywam ramiona. Spuszczam wzrok. Jestem trochę onieśmielona. Zmieniłam się. I mój Dahab się zmienił. Przecież każda, nawet najmniejsza zmiana w środku automatycznie uwypukla się na zewnątrz.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda podobnie. Ta sama płyta lotniska. Niby ci sami, ale jakby mniej zainteresowani panowie. Nie ma ofert matrymonialnych, a w dusznej przestrzeni nie słychać już cmoknięć. Zdezelowanym busem przejeżdżamy przez błękitny „wzgórek łonowy”. W powietrzu już nie unoszą się kłęby dymu. Wciąż słychać dźwięki Koranu. Na deptakach paradują skąpo ubrane Egipcjanki. Przez krótkie szorty widać ich krąg­łe, młode, śniade pośladki. Też mam na sobie krótkie spodenki, ale wkładam pod nie zabudowane majtki. Przy stole zakładam nogę na nogę. Powoli zaczyna budzić się przez wieki tłamszona kobieca energia. We mnie żeńska. W nich męsko-żeńska.

Egipt opustoszał i transformował. Obierany z kolejnych warstw konstytuujących go uwarunkowań. Z ulic znikają napalone turystki. Pojawiają się za to rozebrane nastolatki i walczące egipskie feministki. Mężczyźni są pogubieni, wystraszeni, wyraźnie niezadowoleni.

– _Karla, how are you?_ – słyszę. – _Come for a_ _tea or coffee!_13* _–_ Odwracam głowę. Macham. Uśmiecham się. Przewiązuję przeźroczystą chustę w pasie. Zakrywam biodra i zasłaniam nogi.

– _Karla, how are you?_ – Po niecałych pięciu minutach znów rozbrzmiewa ten sam głos. A może inny. Odganiam muchy ręką. Rozglądam się. Zatrzymuję wzrok na twarzy Maćka, mojego męża. Wyraźnie robi się zmęczona. Jak moja w tamtej wiosce, odrobinę niezadowolona. Ma dość witania się, uśmiechania, spoglądania w te życzliwe, napierdolone alkoholem lub dżointami twarze moich znajomych. Wspólnie zmieniamy więc moje dawno wydeptane szlaki. Poszerzam moją strefę arabskiego komfortu.

– Wiesz, że drugiego dnia chciałam odwiedzić mój ulubiony sklep w Dahabie? – wyznaję Maćkowi pod koniec naszego miodowego miesiąca. – Sklep z alkoholem. – Patrzę mu głęboko w oczy. Włączyła mi się moja egipska pamięć komórkowa. Właściwie komórkowo-alkoholowa. Przez chwilę poczułam, że na trzeźwo nie jestem w stanie funkcjonować w tym miejscu. Nie ma raju bez haju.

Siedzimy w Nirvanie. Daleko nam jednak do _sāmadhi_. Na deptaku kilka Rosjanek praktykuje jogę. Przy stoliku obok dwóch mężczyzn z Petersburga ćwiczy techniki oddechowe. W powietrzu unosi się zapach indyjskich kadzideł. Słychać mantry odmawiane w sanskrycie.

– Jeśli masz się ochotę napić wina, to powinnaś to zrobić – tłumaczy Maciek. – Na terapii, w ciszy, w medytacji dotknęłaś środka. Zobaczyłaś powód swojej choroby. Powód uwolnił się, a w ślad za nim podążyły objawy. – Spijam jego słowa. Dotyka mnie jego szczerość i przemowa. Przypominam sobie _Księgę mądrości_ Osho. Nie jestem ani jego fanką, ani przeciwniczką. _Księgę mądrości_, podobnie jak większość książek o duchowości, otworzyłam na chybił trafił. Kolejny raz przekonałam się, że w życiu nie ma przypadków. Strony nie pamiętam. Wiem, że pisał na niej o dwóch wymiarach wolności. Wolność OD używek, pokus i pragnień, przerobiłam z góry na dół przez kilka ostatnich lat. Do wolności DO – do… do… dochodzę. Powoli zaczynam jej doświadczać. Kiełkuję. Wypuszczam listki i pączki. Dojrzewam. Jasne, że mogę się napić tego taniego, kwaśnego egipskiego wina. Mogę, ale nie chcę. Nie potrzebuję już zalewać tej gigantycznej, wypełnionej bólem i smutkiem dziury w środku. Zniknęła przyczyna, a w ślad za nią poszły objawy. Powolutku, małymi krokami, trochę się potykając – zbliżam się do najważniejszej osoby w swoim życiu: SIEBIE.

Chcę, ale nie muszę!

„Muszę wyjść z psem na spacer” – „Muszę sobie kupić nowe buty” – „Muszę być jutro rano wcześniej w pracy”, i tak dalej, i tym podobne. Zastanawiałaś się kiedyś, jak często wymawiasz słowo „muszę”? Ja przez wiele lat, podobnie jak Maciek, nadużywałam tego czasownika całkiem bezrefleksyjnie. Kilka lat temu uświadomiłam sobie, że z powodzeniem mogę każde „muszę” zastąpić słowem „chcę”. Bo przecież „chcę pracować” i nikt mnie do tego nie zmusza. Jeśli przestanę pracować, to: a) nie będę miała środków do życia i b) przestanę odczuwać przyjemność z dzielenia się, co jest ważnym wyznacznikiem mojej pracy. Chcę sobie kupić nowe buty, bo stare są już zniszczone. Zdecydowanie również chciałabym (nie mam psa) wyjść z psem na spacer, bo inaczej nasika mi na podłogę. Z wyjątkiem spania, snu, wspomnianego sikania, czyli potrzeb fizjologicznych, większość czynności i decyzji w życiu podejmujemy przecież dobrowolnie. Dlatego czas na kolejną refleksję i tym samym proste ćwiczenie. Wybierz jeden dzień w tygodniu (świetnie sprawdzi się weekend). Tego dnia możesz większość „muszę” w wypowiadanych zdaniach zastąpić o wiele przyjemniejszym „chcę”. „Chcę” kojarzy się pozytywnie. Automatycznie zmienia też nasze nastawienie do danej czynności. Wiąże się z czymś, na co masz ochotę, z przyjemnością, marzeniami, entuzjazmem. „Chcę” nie tylko motywuje do działania, ale i pozwala wziąć pełną odpowiedzialność. Dać z siebie sto procent (a nie trzydzieści czy pięćdziesiąt). A kiedy dajemy z siebie sto procent, nasze sto procent tu i teraz – nie zostawiamy przestrzeni na poczucie winy ani wyrzuty sumienia. Nasz umysł nie zakotwicza się w przeszłości. Odwrotnie, kiedy „musimy”, a nie „chcemy” – nie identyfikujemy się z daną czynnością.

Jeśli Cię nie przekonały powyższe argumenty, czas na prosty eksperyment. Wybierz najmniej przyjemną czynność porządkowo-domową. Może to być zmywanie podłogi, mycie naczyń lub robienie prania. A teraz chwilę przed rozpoczęciem tej czynności zadaj sobie pytanie: „Czy naprawdę chcę ją wykonać? Czy chcę mieć czystą podłogę?”. Podejmij świadomą decyzję i weź za nią odpowiedzialność. A teraz zaobserwuj, czy umysł automatycznie nie wrócił do chwili obecnej. Czy nie zmywało ci się choć odrobinę przyjemniej? Jeśli tak, to ten jednodniowy eksperyment przedłuż na następne. Pomoże Ci to w wytworzeniu nowego nawyku. Po kilkunastu lub kilkudziesięciu dniach „chcę” powinno naturalnie zastąpić „muszę”.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

1* _Wahed…_ (arab.) – Poproszę jedną stellę i dwie sakkary.

2* Znane też lecącym na wakacje Polakom jako Szarm el-Szejk. Jednak poprawna forma brzmi jak wyżej.

3* Typowy egipski przekładaniec, półarabski, półangielski. _Ya…_ (arab.)_ –_ Cześć piękna! _You want…_ (ang.) – Chcesz papierosa? _Enta fin?_ (arab.) – Skąd jesteś?

4* _Where are…_ (ang.) – Skąd jesteś? Chcesz egipskiego chłopaka?

5* _Sāmadhi_ – w filozofii Wschodu najwyższy stan, który można osiągnąć w medytacji; wypełniony jest błogością, spokojem i przyjemnością. W trakcie _sāmadhi_ doświadcza się jedności z wszechświatem.

6* _Wahed…_ (arab.) __ – Poproszę kanapkę z falafelem.

7* _Ya…_ (arab.) – __ Muza! Jesteś muzą! _Do you want…_ (ang.) – __ Chcesz mieć egipskiego męża?

8* _Eeeeeee!_ (arab.) _–_ Nieeeee!

9* _Karla…_ (arab.) – Karla, może herbaty?

10* _Did it_… (ang.) – Czy pomogło? To był nasz beduiński lek…

11* _You must…_ (ang.) _–_ Musisz być bardzo szczęśliwa, że twoje córki żyją w Austrii.

12* _We do…_ (ang.) – Robimy wszystko, aby wrócić do domu.

13* _Karla.._ (ang.) – Karla, jak się masz? Wpadnij na herbatę lub kawę.PRZYPISY

Przypisy

1 Czy można być uzależnionym od destrukcyjnych związków i emocji? Można. Na czym owo uzależnienie polega? Jak podkreśla Pia Mellody, wybitna amerykańska psychoterapeutka, w książce _Toksyczna miłość_: „Podstawą układu wzajemnego nałogowego uzależnienia nie jest zdrowa miłość, lecz duża intensywność emocji pozytywnych i negatywnych. Szczególnie nałogowiec kochania może doświadczać silnych, obsesyjnych i niezależnych od jego woli uczuć, myśli, zachowań związanych z układem wzajemnego uzależnienia, a także intensywnych odczuć wobec partnera, takich jak oburzenie, lęk, nienawiść, pożądanie i miłość”. Pia Mellody _Toksyczna miłość_, Warszawa 2016, s. 29.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: