- W empik go
Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj - ebook
Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj - ebook
Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj to niepokorny debiut literacki Mery Spolsky, który na długo zapadnie Wam w pamięć. Przygotujcie się na nieposkromioną zabawę słowami i dzikie fikołki z wyobraźnią.
Marysia jest dwudziestokilkulatką i właśnie układa sobie życie. A raczej: porządkuje chaos w głowie. Narratorka zabiera nas na kolejne randki, poznajemy jej punkt widzenia na sprawy damsko-męskie. Podglądamy podstarzałą kobietę w barze, która ewidentnie szuka czegoś więcej niż jednonocnej przygody. Wspólnie zastanawiamy się, ile jeszcze czeka nas spokojnych dni wypełnionych filmami z Netflixa, pochłanianiem lodów i drapaniem zwierzaków po brzuchach. Wkurzamy się na absurdy codzienności, Instagram i zniekształcone życie zamknięte w kwadratach.
Autorka pisze o chłopcach, których kiedyś kochała. Dziewczynach, które były jej przyjaciółkami. Rodzicach, którzy byli i są jeszcze kimś więcej. Oraz o tej najważniejszej relacji – z samą sobą, bo to przede wszystkim opowieści o świadomym wyznaczaniu własnych granic. O naginaniu zasad.
W szerszej perspektywie to też arcyciekawy (auto)portret całego pokolenia współczesnych młodych kobiet.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-645-3 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam dwadzieścia sześć lat i dołek w lewym policzku. Muszę się uśmiechnąć, aby był widoczny, ale to akurat nie problem. Bardzo dużo się śmieję i jeszcze więcej ryczę w poduszkę. To wszystko przez lustro, co wisi u mnie w pokoju. Widziało już moje szpagaty, soczysty tyłek w stringach, oczy czerwone z rozpaczy, serce wyrwane z żeber, poszerzone źrenice po udanym koncercie i śmierć Mamy jedenastego listopada. W szkole mówili na mnie „Żuk”, „Merka”, „Mery”, „Marysia”. W domu było „Maryńcia” i wszelkie pały z matmy więdły na to hasło. Byłam kujonem z polskiego i debilem z fizyki. Ciamajdą na wuefie i gwiazdą w szkolnym musicalu. Nosicielką obcasów już w podstawówce i nieśmiałym dzieckiem w kiosku. Skrzywionym kręgosłupem od skrzypiec i zdartym gardłem od śpiewania Metalliki w piwnicy. Wyszczekanym pieskiem na scenie i cichą myszką w urzędzie. Laureatką konkursu na najlepsze opowiadanie w gazetce „Witch” i przegrywem na wielu castingach. Odpowiednim kompanem do świrowania i hamulcowym, gdy trzeba skakać z mostu. Najsmutniejszą dziewczyną na planecie i śmiechem zaraźliwym jak wirus. Jestem Wednesday Addams i Gwen Stefani. Czarnym i białym.
Z chłopakami było tak, że najpierw ich nie było. Pojawiali się za to w wierszach i niezliczonych piosenkach w szufladzie. Kilka lat temu liczyłam i wyszło ich ponad trzysta. Piosenek, nie chłopaków. Nie byłam i nie jestem wybredna, liczy się grzywka i wnętrze. Lubię też dziewczyny. Przekonacie się o tym niebawem, a jak już przeczytacie całą książkę, to zniknę. Zapadnę się pod ziemię. A może spalę się ze wstydu? Mam kaprysy, mam na udach rysy, cellulitowe zwisy. Mam humory, wybór tych złych spory, wszystko zależy od pory. Ubieram się na czarno, bo chudsza wtedy noga. I łatwiej z wyborem kreacji, co spocznie na mnie w trumnie. Poza tym umrzeć na czarno brzmi cholernie dumnie. Nie boję się śmierci, bo przyszła do nas w listopadzie. Urodziłam się czternastego listopada. Nie przystąpiłam do komunii świętej. Zdałam maturę i mam dyplom magistra. Ledwo nauczyłam się jeździć autem. Nigdy nic sobie nie złamałam. Zjadłam dużo krewetek, stresu i włoskiej pizzy. Mam brązowe włosy, zielone oczy i zawsze o dziesięć kilo za dużo. Mam głodny brzuszek, nie jem, choć muszę, a gdy się już skuszę, to kurczy się ciuszek. Nie lubię zdrobnień, ale czasem się rymują. Kręcą mnie słowa, herbata bez cukru i bąbelki w winie. Jestem Madame Salami, możesz ciąć mnie garściami, szczególnie w obszarze zwanym udami.
Jeśli chodzi o masochizm, to nigdy się nie cięłam, bo preferowałam walenie głową w ścianę. Głupia sprawa, szkoda ściany. Szczególnie że w moim pokoju jest zawsze porządek, dużo instaxów i dużo książek. Raz czytam, a raz mam przerwę, w szkole królowa streszczeń, w życiu streścić się nie umiem. Mówią, że jestem równą babką, czasem słodką, a czasem idiotką. Przejmuję się tym, co myślą ludzie, wzdycham ciężko, śpię za długo. Mam psa o imieniu Lolek, kochającego Tatę i stos butów po Mamie. Niestety nie mój rozmiar, więc kurzą się na strychu. Zdarza mi się biegać, choć częściej chyba po sklepach. Świst wieszaków działa na mnie kojąco, a nowe swetry idealnie chłoną łzy. Mam już przećwiczone wszystkie smutne miny i pierwsze zmarszczki na czole. Boję się siwych włosów i słowa „nie” z ust chłopaka. Jeszcze nigdy nikt ze mną nie zerwał i sama się temu dziwię. Mój termin wytrzymałości trwał najdłużej dwa i pół roku, więc jak kiedyś dobiję do trzech, to będę mogła mówić, że to ten jedyny. Zdarzyło mi się rzucić chłopaka przez mejla. Ukradłam kiedyś ze sklepu żelkę. Całowałam się kiedyś z zajętym. Byłam raz zajęta, jak się całowałam.
Szybko się wściekam, a skroń wibruje mi wtedy jak czajnik, gdy woda już gotowa. Czasem siebie uwielbiam, a czasem nienawidzę. Gdy szczeknę na tego, kto rano przyniósł herbatę. Gdy palnę głupotę lub język poplącze mi się niezdarnie przed setką oczu. Gdy zerknę w lustro. Gdy ryczę przez dwa dni w pidżamie, a świat, jak na złość, pędzi dalej. Mama mówiła, że „uwielbiam” ma silniejsze rażenie niż „kocham”, zatem uwielbiam się nienawidzić.
Codziennie próbuję być dobrą osobą. Rozwieszam pranie, ścieram kurze, uśmiecham się do ludzi, głaszczę zwierzęta. Każdego dnia wysyłam Tacie esemesa z serduszkiem. Starannie dobranym, głośniejszym niż „kocham”. Na dobranoc wiszę na telefonie i mówię, że życie jest piękne. Nie lubię niewyjaśnionych spraw, lubię wyjaśniać. Śmierć kręci mnie od momentu, gdy twarz Mamy zbladła i czarny worek przemknął po schodach. Tego akurat nie da się wyjaśnić. Czasem jest mi tak smutno, że aż więdną kwiaty. Czasem myślę, że jestem obrzydliwą osobą i marszczę demonicznie brwi do lustra. Zawsze chcę, by było dobrze. Kocham do grobowej deski. Nienawidzę jak w filmach.
Czy jestem dobra?
Nie wiem.
Czy jestem dobra dla siebie?
Sami oceńcie.
Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj.
.