- W empik go
Jestem niewinny - ebook
Jestem niewinny - ebook
Szare czasy PRL, recydywa, romans i śmiertelna intryga kochanków.
Robert, 26-letni recydywista, w końcu wychodzi na wolność. Wprowadza się do domu znajomej rodziny Kosiorków. Tam uwodzi go pani domu. Niestety romans okazuje się być tragiczny w skutkach dla zdradzanego męża. W wyniku intrygi i splotu nieszczęśliwych zdarzeń Robert znów trafia za kratki. Jednak czy na pewno jest winny? Detektywi mają przed sobą mnóstwo świadków z zeznaniami, które się wykluczają. Czy dojdą do prawdy?
Idealna dla fanek i fanów Joe Alexa.
PRL kryminalnie
PRL kryminalnie - seria składająca się z powieści milicyjnych najbardziej poczytnych autorek i autorów czasów PRL.
Jerzy Siewierski (1932-2000) – polski pisarz i scenarzysta filmowy. Zasłynął z powieści kryminalnych toczących się w czasach PRL.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-272-0158-0 |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Robert Cyprysiak. Mam lat dwadzieścia sześć. Wykształcenie średnie, ale niepełne. Skończyłem trzy klasy ogólniaka. To znaczy prawie trzy. Z trzeciej klasy wylali mnie w maju, tuż przed zakończeniem roku szkolnego. Gdyby nie to, z pewnością otrzymałbym promocję. Z matematyki pewnie bym się poprawił.
Zawodu wyuczonego ani żadnego stałego zajęcia nie posiadam. Utrzymuję się z prac dorywczych. To tu, to tam. Jak podleci. Byle wyżyć. Byłem dwukrotnie karany sądownie. Raz skazano mnie na rok pozbawienia wolności, z artykułu dwieście cztery, paragraf pierwszy, drugi raz na trzy lata, z artykułu dwieście dziesięć, paragraf pierwszy. Odbyłem całą karę. Więzienie opuściłem w dniu dwudziestego ósmego listopada zeszłego roku. Chcę pomóc w śledztwie i myślę, że moja dobra wola i chęć współdziałania wzięte zostaną pod uwagę.
To, co powiem, będzie prawdą, całą prawdą i tylko prawdą. Jeżeli popełnię jakieś nieścisłości czy omyłki, to nie ze złej woli, ale dlatego, że czasem pamięć mnie zawodzi. W wieku lat siedmiu uległem poważnemu wypadkowi. Miałem wtedy pękniętą podstawę czaszki i wstrząs mózgu. Od tej pory, mimo że badania encefalograficzne nic nie wykazują, pamięć mi czasem nie dopisuje, a dwukrotnie nawet uległem atakom epileptycznym, po których traciłem przytomność. W czasie moich procesów sądowych obrońca wysuwał to jako okoliczność łagodzącą. Niestety, nie mogliśmy przedstawić świadków, że ataki takie miałem. Biegli psychiatrzy i wysoki sąd nie chcieli uwierzyć w moją padaczkę.
Cała historia zaczęła się w czwartek, dziewiętnastego stycznia bieżącego roku. Obudziłem się z cholernym kacem. Suszyło mnie jak wszyscy diabli. Poprzedniego dnia w pośredniaku, gdzie zachodziłem codziennie w poszukiwaniu odpowiadającej moim zdolnościom i zdrowiu roboty, spotkałem dwóch starych znajomych. Dawno się nie widzieliśmy. Trochę razem wypiliśmy, ale spokojnie, kulturalnie, bez najmniejszego zakłócenia porządku publicznego. Około północy wróciłem do mieszkania obywatelki Reginy Biel, u której czasowo mieszkałem po opuszczeniu zakładu karnego. Reginka też była już na cyku, a w dodatku okazało się, że ma w domu zapasy alkoholu. Wypiliśmy więc razem z Reginką pół basa i wtedy dopiero mnie zmogło.
Rankiem dziewiętnastego stycznia obudziłem się zupełnie przegrany. Łeb pękał i suszyło mnie, jakby wszyscy diabli przyssali się do moich bebechów. Reginka jeszcze spała. Chciałem łyknąć kilka proszków od bólu głowy i strzelić sobie jakiś kefirek. Nie mogłem przecież cały dzień przeleżeć w wyrku. Byłem na dwunastą umówiony w pośredniaku. Miał się tam zjawić facet. Obiecał zaprotegować mnie u jednego prywaciarza z Rembertowa, który podobno potrzebował pilnie presera do wtryskarki. Bardzo zależało mi na tym spotkaniu. Nie chciałem wracać na drogę przestępstwa i naprawdę szukałem podpadającej mi roboty. Postanowiłem nawet, że jak do końca miesiąca nie trafi się nic podchodzącego, to pójdę ostatecznie i do budownictwa za niewykwalifikowanego. Taki już jestem, że jak coś sobie przyrzeknę, to spełniam, a że nie miałem ochoty na budownictwo, to naprawdę przykładałem się do szukania roboty.
W domu proszków ani kefirku nie było, Reginka za skarby nie chciała się rozbudzić, więc się ogoliłem, umyłem, ubrałem i wyszedłem na ulicę.
Najpierw za trzy złote kupiłem proszki od bólu głowy. Nie miałem jednak czym popić, a na sucho łykać niewygodnie. Znowu pomyślałem o kefirku albo kwaśnym mleku. Ale jak sobie przypomniałem te wszystkie smrody, jakie są w każdym barze mlecznym, to aż mną wstrząsnęło i zamiast na roztrzepaniec wpadłem na piwko do „Jantara” przy ulicy Świętokrzyskiej.
Zamówiłem duże piwo i porter, ustawiłem się przy oknie, łyknąłem trzy proszki, popiłem piwkiem przełamanym porterkiem i spokojnie czekałem, aż mi głowa nieco popuści. I wtedy, na moje nieszczęście, przyplątał się poeta R. Z poetą R. uczęszczałem do ogólniaka. Ja zresztą wtedy też byłem na etacie klasowego poety. Dwóch nas było takich zdolnych w klasie, R. i ja. Pisywaliśmy wiersze i wysyłaliśmy je do rozmaitych redakcji. Raz się nawet zdarzyło, że mój wiersz wydrukowali w „Głosie Pszczelarza”, podczas gdy jemu zawsze odpowiadano, że utwory jeszcze się do druku nie nadają i musi dużo nad sobą pracować oraz czytać wiele dobrej poezji. Tak więc w tamtych czasach to ja bywałem na wierzchu.
Później się zmieniło. Najpierw wylano mnie ze szkoły, bo miałem nieporozumienie z panią od biologii, a wkrótce potem była pierwsza odsiadka. I już nie pisywałem więcej wierszy. R. je nadal gryzmolił, gryzmolił, aż w końcu zaczęli go drukować, i teraz on jest młodym, dobrze zapowiadającym się poetą, a ja starym powyrokowcem, poszukującym znośnej roboty, w której mozna by zarobić na chleb i na coś do chleba, a przy tym zbytnio się nie uszarpać.
Poeta R. od razu mnie rozpoznał. Przywitał się serdecznie i zaczął wypytywać. Początkowo to taki chętny do rozmowy nie byłem, potem jednak się okazało, że R. wie doskonale, co mi się w ostatnich latach przydarzyło, więc zacząłem mu nawijać o życiu pod celą, a on słuchał, słuchał i tylko uszami ruszał.
Oczywiście na sucho ta gadka nie przeszła. Poeta R. zamówił jeszcze po dużym piwie i porterze, a potem się okazało, że ma w teczce – takiej czarnej, eleganckiej walizeczce – pół literka czystej. Stanęliśmy więc z naszym piwem przy jednym z wysokich stolików, tyłem do bufetu, żeby nas szefowa zza lady nie mogła przykikować, i co wypiliśmy trochę piwa z wyszczerbionych kufli, to poeta R. odmykał walizeczkę i dyskretnie uzupełniał zawartość szkła wódką. I tak popijaliśmy, i gawędziliśmy spokojnie. Tłok był jak wszyscy. diabli, gwar straszny, a powietrze ciężkie od dymu. Ludzie żłopali piwo, porterek i przyniesioną ze sobą wódkę, nieliczne babki piszczały często i przenikliwie. Dwóch zapuchniętych od pijaństwa grajków podpierało plecami drzwi do ustępu i rżnęło na skrzypkach i akordeonie, powiększając do szczytu hałas wypełniający wnętrze. Na niektórych zalanych piwem stolikach grano w karcięta lub w zapałki. Czasem ktoś kogoś w pysk strzelił, niekiedy inny jakiś łomotnął kuflem o kamienną posadzkę, ale na ogół było przytulnie i spokojnie.
Jak już wypiliśmy to, co R. przytargał w dyplomatce, i skończyłem nawijać o życiu pod celą, głos zabrał poeta. Wiersze rozmaite cytował i podpytywał, czy w dalszym ciągu coś piszę. Co miałem odpowiadać? Zasunąłem, że choć z poezją dawno zrobiłem już koniec, to przerzuciłem się ostatnio na prozę i napisałem kilka kawałków o garowaniu, a jak w końcu złapię jakąś podchodzącą robotę, to wtedy będę miał więcej czasu – bo teraz od rana do nocy latam za pracą – i solidnie zabiorę się do pisania...
Tuż obok nas sterczał jakiś elegancki facet w futrzanej papasze i tureckim kożuchu. Nosił przydymione okulary w drucianej oprawce, popijał porterek i wyraźnie nadstawiał słuchy. Trochę mnie to nawet wnerwiało, ale nie za bardzo, bo grzecznie stał, spokojnie, nie wtrącał się, nie przeszkadzał, a my przecież o niczym trefnym nie gadaliśmy. W końcu przestałem zwracać na niego uwagę.
Około godziny jedenastej pożegnałem się z poetą R., który pozostał w „Jantarze”, i wyszedłem na ulicę. Pogadałbym sobie jeszcze dłużej, ale pamiętałem o umówionym spotkaniu w pośredniaku.
Od rana nic nie jadłem, za to wypiłem sporo piwa i wódki, więc nic dziwnego, że powietrze trochę mi zaszkodziło. Postanowiłem krztynę odsapnąć, bo w głowie mi nieco wirowało. Przeszedłem na drugą stronę Świętokrzyskiej, porządnie, jak należy, przy światłach, i przysiadłem na murku koło pawilonu meblowego „Emilia”. Śnieżek drobny prószył, a ja siedziałem spokojnie na murku, odpoczywałem, paliłem papierosa i myślałem o różnych sprawach. Między innymi i o tym myślałem, że może naprawdę warto byłoby spisać kilka historyjek usłyszanych pod celą. Różne mi takie opowiastki przychodziły do głowy i kombinowałem, które z nich na początek spróbować zapisać. Nagle wyczuwam, że ktoś koło mnie na murku przysiada. Zerkam w prawo i widzę, że tuż obok mnie siedzi facet w kożuchu i futrzanej papasze. W pierwszej chwili go nie poznałem, ale tylko w pierwszej chwili. Zaraz się zorientowałem, że to ten, co się przysłuchiwał mojej rozmowie z poetą R. Po tych przydymionych szkłach go rozpoznałem.
Niewyraźnie mi się trochę zrobiło, bo pomyślałem, że to może jakiś cichociemny wywiadowca, ale zaraz się uspokoiłem. Gliniarz nie gliniarz, nie ma potrzeby się łamać. Niczego w „Jantarze” nie zmalowałem, papiery mam w najlepszym porządku, więc nie ma powodu do strachu. Najwyżej będzie kontrola dokumentów. Do żłobka mnie nie zatarga. Za trzeźwy na to byłem. Odkąd to zresztą wywiadowcy zabierają pijaków na Kolską? Nie ich to robota. Od tego są mundurowi w radiowozach...
Przyjrzałem się facetowi uważnie. Na wywiadowcę jednak nie wyglądał. Raczej na pedała, który szuka frajera do zabawy. Cholernie nie lubię takich rzeczy. Najeżyłem się i powiedziałem sobie, że jeżeli będzie mi robił jakieś świńskie propozycje, to mu z miejsca przyłożę po ryju.
No i zaczęło się.
Uśmiecha się i grzecznie zagaduje, czy niby mam trochę czasu i zechcę z nim porozmawiać. Ja mu na to – też grzecznie na razie – że nie mam ochoty na pogawędki i żeby się zaraz, delikatnie mówiąc, odtentegował, bo inaczej mogę mu zrobić grubszą nieprzyjemność...
I gdybym wziął na ząb, i wytrwał w tym negatywnym nastawieniu, tobym uniknął nieszczęścia. W najgorszym wypadku tyrałbym teraz za niewykwalifikowanego na budowie i sypiał spokojnie z Reginką, która – choć alkoholiczka – ma swoją klasę i potrafi znaleźć się w łóżku.
Gdybym, gdybym... Niestety. Słaby jest człowiek. Uległem diabłowi.
Z miejsca się połapał, że go uważam za pedryla, bo śmiać się zaczął i zapewniać, że nie ma nic wspólnego z bractwem intelektualistów pieszych, a jego do mnie sprawa ma zupełnie odmienny charakter... Zanim zdążyłem gębę otworzyć i odrzec coś z sensem, zasunął, że niechcący przysłuchiwał się temu, co mówiłem w „Jantarze”, i ma dla mnie pewne propozycje.
– Mogę panu zapewnić – powiada – zarobek uczciwy i zgodny z pana zdolnościami. Potrzeba mi – mówi – kogoś, kto potrafi pisać dobrze po polsku i ma głowę na karku...
Dziwne mi się to wydało, ale pomyślałem, że nic mnie nie kosztuje posłuchać, co ma do powiedzenia. Szukałem przecież dobrej i lekkiej roboty... Z góry sobie tylko przyrzekłem, że jeżeli to, co mi zaproponuje, choć o włos ocierać się będzie o któryś z artykułów kodeksu karnego lub innych ustaw obowiązujących, to choćby złote góry obiecywał, nie zgodzę się. Dwa razy już garowałem. Niektórzy mówią, że do trzech razy sztuka. Mnie jednak zupełnie dwa wyroki wystarczyły. Nie miałem żadnych ambicji dochrapać się trzeciego.
– Dobra – powiadam – czemu nie. Mogę posłuchać, co mi pan ma do powiedzenia. Ale – zastrzegłem się – to, że posłucham, wcale nie znaczy, że się zgodzę!
Ucieszył się i powiedział, że to się samo przez się rozumie. Zaproponował, żebym z nim wpadł do jakiejś restauracji coś przetrącić, a jak będziemy konsumowali, to mi wszystko dokładnie wytłumaczy. Oczywiście on będzie stawiał, bo przecież mnie zaprasza...
Zapomniałem jakoś o spotkaniu umówionym w pośredniaku. Poczułem za to, że jestem głodny, i się zgodziłem. Na swoje nieszczęście...
Zaprowadził mnie na ulicę Kredytową, do knajpy, która kiedyś była żydowska, a teraz jest filią „Kameralnej”. Rozebraliśmy się w szatni. On kupił u szatniarza paczkę carmenów i zeszliśmy do podziemia. Nie minęło jeszcze południe, więc w lokalu było pustawo. Zajęliśmy stolik ustawiony pod wielkim wiatrakiem, który wolno się obracał. Zjawiła się kelnerka i mój okularnik zaczął zamawiać. Kotlety schabowe zamówił z buraczkami i kapustą, a do tego oczywiście połówkę żytniej. Żytnią panna przyniosła nie w butelce, ale w karafce – bardzo elegancko – i zaraz napełniła kieliszki po raz pierwszy.
Wypiliśmy i dawaj do tych kotletów. Dobre były, tłuściutkie, przyrumienione jak należy. Dawno takich nie jadłem. Od czasu wyjścia z kicia odżywiałem się raczej mało regularnie i byle czym. W kiciu też nas pod względem kuchni nie rozpieszczali. Takie schaboszczaki z jarzynkami jadłem dawno, bardzo dawno temu. Pożerałem, aż mi się uszy trzęsły i błogo mi się na duszy zrobiło... I może dlatego zmiękłem, i szybko zgodziłem się na jego dziwaczną propozycję, choć już w pierwszej chwili, zaraz jak mi powiedział, o co mu chodzi, to pomyślałem, że albo kpi ze mnie, albo jest regularnym wariatem wypuszczonym na przepustkę z Tworek. Ale opowiem wszystko po kolei. Przedstawił mi się. Powiedział, że nazywa się Paweł Kosiorek i zajmuje się badylarstwem. Pomyślałem, że jeśli uważa, że znalazł faceta, który będzie babrał się w ziemi, to się grubo pomylił. Nie znoszę rozrzucania gnoju, pielenia i temu podobnych robót. Z dwojga złego wolałbym tyrać na budowie, niż babrać się w gnojówce, choćby za to nawet i dwie stówy dziennie podlatywały, co u badylarzy w sezonie często się zdarza. Ale zaraz zrozumiałem, że przecież do takiej roboty nie potrzeba mu kogoś, co umie pisać po polsku. Poza tym był styczeń, więc u badylarzy nie sezon. I zaraz rzeczywiście się okazało, że nie o to mu chodzi.
– Widzi pan – powiedział – pochodzę ze starej ogrodniczej rodziny. Takiej z tradycjami. W Warszawie było kilku ogrodników całą gębą. Siedzieli na Kosiorówce. Pan wie, gdzie to jest?
Nie wiedziałem, więc mi wyjaśnił, że tak nazywa się teren na zachód od Morów. Dobra, ogrodnicza ziemia.
– Ja jestem ostatni z warszawskich Kosiorków – ciągnął opowieść. – Na mnie ród się kończy... Dzieci nie mam i pewnie już mieć nie będę. Za kilkadziesiąt lat nikt już nawet nie będzie umiał powiedzieć, dlaczego ogrodnicze grunty na zachód od Morów nazywają się Kosiorówka... A być może i nazwa zaginie. Bo nie jest oficjalna. Na żadnym planie jej pan nie znajdziesz... Tylko ludzie tak to miejsce nazywają...
Zamilkł i nalał do kieliszków. Wypiliśmy.
– Chciałbym, żeby coś z tego zostało... To znaczy z tych tradycji... Bo, proszę pana, Kosiorkowie to naprawdę byli nie byle kim. Żyli i dawali żyć. Wszyscy ich znali i szanowali... Zasłużeni byli dla ludzi i dla społeczeństwa... Mój pradziad, proszę pana, był w powstaniu styczniowym. Jeszcze jako szczawik zupełny. Z szesnaście lat wtedy miał. Z domu od ojca uciekł do Kampinosu... do partii... I inni Kosiorkowie też ładnie się zapisali... Na przykład brat mojego dziadka w dziewięćset piątym należał do organizacji bojowej PPS... Krzywili się na niego w rodzinie, bo Kosiorkowie ludzie majętni, tak znowu bardzo za socjalistami to nie byli, ale go z rodziny nie wyklęli... A w czasie okupacji, panie, u nas, w naszej starej szklarni, był magazyn broni, a potem radiostacja. Żydów się też przechowywało. A za to wtedy, pan wie... Kula w łeb bez żadnego gadania. Jednym słowem, ładne tradycje...
Słuchałem piąte przez dziesiąte i kombinowałem, czego właściwie ten okularnik może chcieć. Ale prawdę powiedziawszy, tak znowu za bardzo to już tego ciekawy nie byłem. Wypite piwo i wódka zrobiły swoje. Rozmarzony jakiś byłem, rozmamłany i jego gadanie o tradycjach rodu Kosiorków docierało do mnie jak przez mgłę.
– ...i dlatego, proszę pana, zdecydowałem, że to nie może zaginąć. Musi po nas pozostać jakiś ślad. Po nas, po Kosiorkach. Nasza rodzina, proszę pana, to kawałek historii tego miasta i tego kraju...
Kiwałem głową potakująco. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby ślad po Kosiorkach pozostał. Niech im tam. Mnie to nie przeszkadza...
– ...i tu się zaczyna pana rola. Moja propozycja jest taka: spisze pan historię rodziny Kosiorków. To znaczy, ja napiszę za pomocą pana pióra. Pan będzie moim nieoficjalnym współpracownikiem. Na okładce będzie tylko moje nazwisko. Ostatniego z Kosiorków. Ale dobrze panu zapłacę. Nie będzie pan stratny...
To, co mi powiedział, dotarło do mnie z opóźnieniem. Zamarłem z otwartymi ustami, a widelec, uniesiony do góry, ze sporym kęsem schaboszczaka, zatrzymał się nieruchomo w połowie drogi. A gdy już zrozumiałem, o co mu chodzi, parsknąłem śmiechem.
– To nic śmiesznego – powiedział, kiedy już przestałem rechotać. – To bardzo konkretna propozycja. Oczywiście do niczego pana nie zmuszam. Jeżli pan woli, zamiast zająć się pisaniem, pracować gdzieś jako fizyczny, to pana sprawa. Różne ludzie mają gusty. Jeden woli machać piórem, inny łopatą...
– Zaraz, zaraz – przerwałem – nie tak prędko, mistrzu. Wcale nie wolę, tylko że tak jakoś... Po prostu spadło to na mnie za nagle. Zupełnie się nie spodziewałem...
Okularnik uśmiechnął się ironicznie.
– Pan pewnie myślał, że zaproponuję skok na bank albo podkop pod Pewex? Czy ja rzeczywiście wyglądam na kogoś, kto się takimi sprawami zajmuje?
Nie wyglądał. Ale nie wyglądał też na wariata, a przecież...
– Jak pan to sobie wyobraża? – zapytałem. – Niby w jaki sposób mam napisać historię pańskiej rodziny? Przecież ja nic nie wiem ani o panu, ani o żadnych innych Kosiorkach...
– Zaraz wyjaśnię. Oczywiście, że pan nic nie wie, ale to żadna przeszkoda. O tym, żeby napisać historię rodziny Kosiorków, myślę już od lat. I zbieram materiały. Dużo ich mam. Bardzo dużo. Metryki, wypisy z aktów urzędów stanu cywilnego, z hipoteki i sądów. Jeden student siedział przez wiele miesięcy w bibliotece, w czytelni czasopism na Koszykowej, i wybrał z prasy warszawskiej wszystko, co w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat napisano o Kosiorkach. Okazało się, że jest tego sporo. Zapłaciłem temu studentowi kilkanaście tysięcy złotych. Nagrałem też ładne paręset metrów taśmy magnetofonowej. Różni starsi ludzie, którzy znali Kosiorków, opowiedzieli mi o nich. Zebrałem masę materiału. Wykreśliłem drzewo genealogiczne... Teraz wystarczy tylko siąść, uporządkować wszystkie te papierzyska i zabrać się do roboty... Próbowałem zresztą... Kilka razy próbowałem...
– I co?
– Nic. – Rozłożył bezradnie ręce. – Nie wychodzi. Nie potrafię nawet sklecić pierwszego zdania... Postanowiłem więc, że muszę znaleźć sekretarza. Kogoś, kto za mnie, pod moim kierunkiem, napisze tę książkę... No, to jeszcze po jednym!
Rozlał resztę żytniówki z karafki. Pomyślałem, że ten pan Kosiorek to jednak naprawdę wariat. Pierwszy raz widziałem badylarza, który zamiast kombinować, jak to tanim kosztem rozbudować szklarnie i jak podnieść wydajność z każdego metra pod szkłem, marnuje czas i pieniądze na zbieranie materiałów o swoich przodkach... Żeby nazywał się Potocki albo Radziwiłł... Dalej chciało mi się śmiać, ale mimo że sporo wypiłem, byłem na tyle przytomny, żeby tego nie robić. Facet widać należał do tego rodzaju jeleni, których można solidnie podoić. I to zupełnie legalnie, w zgodzie ze wszystkimi paragrafami kodeksu karnego. Sam przecież mimochodem wspomniał o tych kilkunastu tysiącach złotych, które lekko odpalił studentowi za to tylko, że tamten wyszperał mu w starych gazetach rozmaite historyjki o Kosiorkach.
Zdecydowałem się. Na swoje nieszczęście się zdecydowałem. Postanowiłem podjąć się napisania wielkiej historii badylarskiego rodu Kosiorków. Rzecz wydawała mi się lekka, łatwa i przyjemna. Wprawdzie nigdy w życiu nie pisałem niczego podobnego, ale przecież nie święci garnki lepią. A jeśli nawet nie uda mi się sklecić niczego sensownego, to i tak nic złego się nie stanie. Najwyżej pan Kosiorek zrezygnuje z moich usług, a tego, co tymczasem z niego wydoję, nikt mi już nie odbierze...
Spojrzałem mu poważnie w oczy i powiedziałem:
– Przekonał mnie pan, panie Kosiorek. Spróbuję panu pomóc... Oczywiście, jeżeli się dogadamy co do warunków...
Błogi uśmiech rozlał się na zaczerwienionej twarzyczce Kosiorka. Zdjął okulary i zaczął je przecierać papierową serwetką.
– Od razu, gdy usłyszałem w tym „Jantarze”, jak pan opowiadał koledze o swoich zainteresowaniach literackich i o osobistych kłopotach, to pomyślałem, że pan mi się nada. Ja mam, panie, nosa do ludzi... Co do warunków to z pewnością się dogadamy... – oświadczył uroczyście, a potem już zupełnie innym tonem zapytał: – Ma pan przy sobie jakieś dokumenty? Pan rozumie... Muszę pana trochę poznać...
Poznać? Dlaczego nie? Oczywiście, niech mnie poznaje! Jestem do dyspozycji! Wyciągnąłem z kieszeni dowód osobisty. W środku miałem złożone świadectwo zwolnienia z zakładu karnego. Przejrzał uważnie dowód, przestudiował świadectwo.
– Siedział pan... – powiedział oddając mi papiery.
– Nie da się ukryć. Zresztą, jeśli pan dobrze słuchał, o czym nawijałem w „Jantarze”, to nie może to być dla pana zaskoczeniem...
– Oczywiście, oczywiście! – zapewnił pospiesznie. – To mi zupełnie nie przeszkadza... Tak mi się tylko powiedziało... Ma pan jakąś rodzinę? Gdzie pan mieszka?
Wyjaśniłem, że nie mam żadnej rodziny, bo samotny jestem jak palec. Moi starzy po tym, jak drugi raz mnie zamknęli, oświadczyli, że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Nie widziałem ich od tej pory. Powiedziałem też, że mieszkam kątem u znajomej.
– Przeprowadzi się pan do mnie – zdecydował. – Stworzę panu doskonałe warunki do pracy. Do czasu ukończenia książki będzie pan mieszkał i jadał u mnie...
– Powoli, mistrzu! – przerwałem mu. – Jeszcześmy nie dobili targu, pan mi jeszcze nie powiedział, co ja będę z tego miał...
Więc mi powiedział. Bardzo mi się podobały warunki. Miałem dostawać cztery patyki miesięcznie, zakwaterowanie i wyżywienie. Po zakończeniu pracy nad książką, jeżeli oczywiście uzna, że robota się udała, dostanę premię. Piętnaście tysięcy złotych...
Coś mi się nie widziało, żebym miał kiedykolwiek dostać tę premię. Nie bardzo wierzyłem, aby mógł być zadowolony z wyników mojej pracy. Miałem jednak nadzieję, że przynajmniej do wiosny będę miał zapewniony wikt, mieszkanie i trochę grosza... A gdy słoneczko przygrzeje... No, wtedy to się zobaczy...
Nie targowałem się więc z nim, choć dla dobrego wrażenia powinienem trochę się podroczyć. Wyciągnąłem łapsko i potrząsnąłem serdecznie jego grabulą.
– Szufla, mistrzu! Jestem pańskim sekretarzem. Opiszemy wspólnie dzieje rodu Kosiorków. Może pan na mnie polegać...
Potem zauważyłem, że dobicie targu wymaga przypieczętowania kolejnym półliterkiem. Nie zgodził się. Powiedział, że ma jeszcze dziś coś do załatwienia i nie może być wlany. Nie sprzeczałem się z chlebodawcą. Nie chce to nie. Jego wola.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.