Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jestem ziarnkiem piasku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,06

Jestem ziarnkiem piasku - ebook

Nie brzydzisz się szczurów? Lubisz piwnice pełnych punków i innych dziwnie wyglądających ludzi? Nie drażni Cię przesterowana gitara? A jakich piosenek słuchasz? Nie znosisz tych o miłości, nadziei i ptaszkach? W porządku, ta książka Cię zainteresuje. W tej książce rządzi rock`n`roll!

„Jestem ziarnkiem piasku” to autobiografia tekściarza, muzyka i kompozytora Dariusza Duszy. Był założycielem legendarnej punkowej Śmierci Klinicznej. Przez długie lata szalał z gitarą na scenie w zespole Shakin` Dudi. Nagrał kilkanaście płyt, napisał kilkaset tekstów. Wiele z nich weszło do kanonu polskiego rocka, tak jak "Au sza la la la" i "Och, Ziuta" Shakin` Dudiego czy "Malowany ptak" i "Zapal świeczkę" Dżemu. Autor pozostał wierny rock`n`rollowi, nadal tworzy i gra w zespole Redakcja, pisze też teksty piosenek dla wielu znanych wykonawców. Ta książka to więcej niż zbiór anegdot z trasy koncertowej. Pokazuje Polskę lat osiemdziesiątych widzianą oczami zbuntowanego punkowca. Autor opisuje kultowe polskie festiwale. Prowadzi nas za kulisy, oprowadza po studiach nagraniowych. Czasem zabierze na imprezę, czasem zostawi na którymś ze swoich życiowych zakrętów. Wraz z nim trafiamy do czasów współczesnych, by poznać blaski i cienie bycia rock`n`rollowcem.. Jednak przede wszystkim jest to opowieść o pasji, niezależności i muzyce. Napisana z dystansem i humorem. To więcej niż książka o rock`n`rollu. To czysty rock`n`roll!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-913108-7-8
Rozmiar pliku: 9,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Intro

Sopot, molo (1986); „30. lat jazzu w Polsce”
foto mr makowski

Nabicie!

Raz, dwa, trzy, cztery! Zaczynamy.

Nie lubię książkowych wstępów. Ty też? Tych podziękowań dla psa, papużki, żony, wydawcy, dawnych przyjaciół i przyszłych wrogów. Tego tłumaczenia się, krygowania, mizdrzenia do ginącego gatunku, jakim jest Czytelnik. Opowiadania o inspiracjach, fascynacjach i innych acjach, które towarzyszyły autorowi w trakcie procesu twórczego. Wstępy są gorsze, niż opisy przyrody. Niemniej każda dobra książka powinna mieć wstęp. Tak jak każdy utwór muzyczny. Byle nie był to wstęp rozwlekły i nudny. Niech będzie krótko i żołnierskim, prostym językiem.

Dlaczego napisałem?

A dlaczego nie? Wszyscy polscy muzycy wydają wspomnienia. Zapewne z nadmiaru wolnego czasu i faktu, że łatwiej sprzedać dziś książkę niż płytę. Czemu miałbym nie spróbować? Fakty coraz bardziej zacierają się w pamięci, powoli odchodzą potencjalni czytelnicy. Ba, rock’n’roll został ginącym gatunkiem i powinien trafić do Czerwonej Księgi. Rock’n’roll i my, rock’n’rollowcy.

Chociaż tak naprawdę nie jestem sentymentalny. Czasy się zmieniają, muzyka się zmienia. I dobrze. Stare pierdziele zawsze narzekają, a młodzi mają to marudzenie w dupie. Miałem wielkie szczęście, że udało mi się grać w najlepszym dla polskiej muzyki czasie. Grałem w świetnych zespołach ze wspaniałymi muzykami. Grałem rock’n’rolla, punka, reggae i rocka. Nagrałem wiele płyt, na jeszcze więcej krążków trafiły moje teksty. Dzięki muzyce przeżyłem wiele przygód, poznałem wielu sympatycznych ludzi. Muzyka pozwalała i pozwala przetrwać. Bez niej świat byłby milczeniem.

Starczy tego wstępu? Mogę Wam podać sto kolejnych powodów, dla których usiadłem przy klawiaturze. Przerośnięte ego? Chęć zysku? Tani sentymentalizm?

Kogo to obchodzi? Ważne, żeby się dobrze czytało.

Pewnie poplączę jakieś fakty, pewnie przekręcę kilka nazwisk. Pewnie zapomnę o kilku niemiłych sytuacjach. Wykreślę z pamięci kilku wrednych typów. Ktoś się obrazi, ktoś zostanie pominięty. Parę rzeczy przemilczę. Przywilej autora. To nie jest praca naukowa. Z drugiej strony na pewno nie hagiografia.

Ważne, żeby się dobrze czytało.

Tyle wstępu, zaraz zacznie się pierwsza zwrotka.

Mama i ja,
archiwum rodzinneRozdział 1

Urodziłem się… Nie przerywaj, skoro piszę tę książkę, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że wcześniej się urodziłem. Urodziłem się w Gliwicach, na Górnym Śląsku. Bardziej dociekliwi mogą sobie wyguglać, co to za dziura. W porywach zasiedlało ją dwieście tysięcy gliwiczan, zatrudnionych w lokalnych hutach, kopalniach i innych zakładach przemysłu ciężkiego. Część ludności pracowała w różnego rodzaju biurach projektowych, Gliwice uchodziły za miasto inteligentów. Mądrość spływała z archipelagu Politechniki Śląskiej. Tuż przy tym archipelagu mieszkałem.

Moje miasto było również znane z produkcji czołgów i innych środków do zabijania w zakładach w Łabędach. Oczywiście za komuny nikt się tym nie chwalił, nikt nie chełpił. Przecież wraz z bratnim narodem radzieckim miłowaliśmy i krzewiliśmy pokój. Ileś lat później chodziłem na ryby na teren poligonu czołgowego, mijając naszego eksportowego „Twardego”. Ustroje się zmieniają, natura ludzka nie. Zabijać! Mordować i dobrze na tym zarabiać. Na pewno słyszeliście też o Kanale Gliwickim, dawniej Adolf-Hitler-Kanal? Nie? To już raczej nie usłyszycie, nic nim nie pływa. Kiedyś wożono nim ze Śląska węgiel. Gliwice są najbardziej wysuniętym na zachód miastem Górnego Śląska. Stąd krążące wtedy mity o najbardziej zielonym i czystym mieście regionu. Tak jakby te koksownie, huty (w tym jedna w samym centrum) waliły ozonem.

Może faktycznie Gliwice były nieco ładniejsze, niż typowo robotnicze śląskie miasta. Rynek, zameczek piastowski, dwa duże parki. A na zachód od miasta zaczynały się lasy, pola i dzikie stepy. Jednak było to (nadal jest) miasto bardzo okaleczone wojną, pełne pustych placów po zniszczonych kamienicach. Odbudowywane chaotycznie i byle jak. Do kamienic z końca dziewiętnastego wieku doklejano socrealistyczne plomby. Pomiędzy zwartą, secesyjną zabudowę wstawiano socrealistyczne pudełka. Takie jak dom przy ulicy Moniuszki, w którym spędziłem dzieciństwo i pierwsze lata młodości.

Pięciopiętrowy, trzy klatki schodowe. Narażony na opad rdzawego pyłu z Huty Pierwszego Maja. Wypranych białych koszul nie należało suszyć na balkonie. Prostopadle do domu wznosił się pagórek, pod którym znajdował się schron przeciwatomowy. Wejście do środka i spenetrowanie tego schronu było niespełnionym marzeniem mojego dzieciństwa. Próbowaliśmy z kolegami niejeden raz. Niestety… Przed wejściami do klatek rozciągało się porośnięte trawą podwórko. Rosło na nim parę kasztanowców, lipa, topole i niewielka jabłonka. Co roku owocowała, zielone, kwaśne jabłka znikały w ciągu kilku chwil. Dalej ciągnęły się garaże, przylegające do fabryki wyrobów z tworzyw sztucznych. Centrum miasta, nieźle? Kawałek dalej zaczynało się tzw. „Górnicze”, czyli podwórko przed domem należącym do jakiegoś biura górniczego czy też kopalni. Tuż za nim biegła ulica Dworcowa vel 1 Maja vel Jana Pawła II. Jak widać nazwy ulic są funkcją zmieniającej się władzy.

Cóż tam jeszcze ważnego było w okolicy mojego domu? Rzeka Kłodnica, czyli wtedy radioaktywny kanał odprowadzający ścieki i wody kopalniane z połowy Śląska. Teraz ponoć pływają w niej ryby, co jest kolejnym dowodem na deindustrializację. Fuj, co za paskudne słowo, na dodatek nie występujące w języku polskim. Ale inteligentny czytelnik skumał, o co cho. Przy Kłodnicy stał kościół św. Barbary, w późniejszym czasie miejsce zbiórki ekipy chodzącej na giełdy płytowe. W pobliżu było parę sklepów: warzywniak, spożywczy i mięsny.

I przede wszystkim był sklep pani Skowronowej. Najlepszy sklep pod słońcem. Prywatny. Jasne okienko kapitalizmu w mrocznym, socrealistycznym baraku. Tam chodziło się po oranżadę, tam wymieniało się syfony z wodą sodową. Skowronowa miała świeże warzywa, ciastka, czekolady. I żurek. Żurek na Śląsku to sprawa istotna, a dobry żurek to wręcz sprawa strategiczna. Nie ma się z czego śmiać, w innych regionach Polski nieudolnie próbuje się podrobić tę śląską potrawę. Próbuje bezskutecznie, bo żur smakuje tylko na Śląsku. Sklep Skowronowej był jak z baśni, tylko Pewex był w stanie go przebić. Nie chcę silić się na ironię, ale osoby z krótką pamięcią oraz urodzone po 89 roku uprzejmie informuję: Biedronki ani Żabki w pobliżu mojego domu nie było. Nie było na całym Górnym Śląsku. Nie było w całej Polsce! No pewnie, że dinozaury wymarły wcześniej.

Dobra, od tego miejsca pojawią się przypisy. Dzięki temu tekst będzie zrozumiały dla wszystkich grup wiekowych. Może jednak lepiej nie? Przypisy bardzo łamią rytm, zakłócają czytanie. Przecież drogi Czytelniku musisz być inteligentny. Nikt nie pisze dla ameb. Ameby książek nie potrzebują. Zadowolą ich jutuberzy i współczesne polskie kabarety. Gdybym myślał o samobójstwie, wybrałbym godzinę z jednym z kabaretów lansowanych na Polsacie. Albo godzinę oglądania rozśmieszaczy z netu.

Szczanie, pierdy, szczanie. Humor made in USA. O, jeszcze bekanie. Bekanie jest niezwykle ważne dla współczesnej popkultury.

Przepraszam, zapomniałem dodać, że urodziłem się w grudniu 1961 roku. Nie pamiętam nic z pierwszych lat mojego dzieciństwa. Byłem ślicznym pączusiem z blond lokami, przynajmniej tak wyglądam na nielicznych czarno-białych fotach z tamtego okresu. Pierwsze mgliste wspomnienia to ja, w łóżeczku z lalką murzynkiem i mama podająca łyżeczką lekarstwo. Potem kolejne obrazy: porwane, niespójne. Siedzę na rowerku, leżę gdzieś na plaży, leżę na łące. Leżę na moście w Ustroniu i drę ryja na całego:

Gdzieś nad Bałtykiem,
archiwum rodzinne

– Kup! Kup! Kup!

Obok zażenowani rodzice patrzą na mnie, jak na obce dziecko.

– Darek, wstań – spokojnym głosem tłumaczy mama.

Upatrzyłem sobie w kiosku jakiś badziew i koniecznie chciałem, żeby go kupili. Pojawił się impas. To co zrobił trzyletni Daruś? Wzorem Mahatmy Gandhiego i innych bojowników o wolność pacnąłem na asfalt i zastosowałem bierny opór. Lecz rodzice byli sprytniejsi. Po prostu zaczęli się oddalać. Nieśpiesznie, ale bez oglądania się na mnie. Oj, jak szybko zerwałem się z mostu! Pierdolić kioskowy badziew!

Właśnie, rodzice. Mama, tleniona blondynka, z fryzurą à la Brenda Lee. Ojciec z ciemnymi włosami bardziej pod Elvisa. Ach, te stylówy z lat sześćdziesiątych. Mama twierdziła, że była wzrostu średniego. No dobra, niech jej będzie. Ojciec wysoki i wtedy szczupły, z tendencją do poszerzania obwodu pasa. Kiedyś uprawiał boks w swojej ukochanej Wiśle Kraków, ale z wiekiem mięśnie zastąpił tłuszczykiem.

Mama była aniołem. Naprawdę. Wiem, że większość ludzi tak napisze o swoich matkach, lecz ja będę się upierał. Mama była licencjonowanym aniołem. Nigdy nie klęła. Nigdy nie kłamała. W życiu nie słyszałem, żeby powiedziała coś złego o innym człowieku. Była w stu procentach uczciwa, nie znała zawiści, czy zazdrości. Może dlatego tyle lat wytrzymała z tatą. No, ten to na tytuł anioła nie zasługiwał. Miał dużą słabość do alkoholu, słabość, która mocno to jego życie komplikowała, a nam przysparzała wielu zmartwień. Jednak i on w końcu został aniołem. Nagle w wieku lat sześćdziesięciu zupełnie odstawił alkohol, a potem świetnie opiekował się mamą, którą dopadła kurewska choroba Alzheimera. Na finiszu swojego związku moi rodzice znów byli zakochaną w sobie parą.

Mama pochodziła z Pomorza, miała dwie młodsze siostry. Jej ojciec rozstał się z babcią, która przeprowadziła się do Bydgoszczy i tam zamieszkała. Ojciec miał jedną siostrę, Hanię. Jego ojciec, a mój dziadek, był nauczycielem. Babcia, w czasach, które wyraźnie pamiętam, była sparaliżowana. W pokoju, w którym leżała na szafce stały dziesiątki lekarstw, część sprowadzana z zagranicy. Niestety, nic nie pomagało.

Rodzice poznali się na studiach w Krakowie, oboje kończyli pedagogikę. Z całym tym stalinowskim bagażem syfu. Uczyli historii. Właściwie uczyli oficjalnej wersji historii, bo ta prawdziwa wersja za komuny była skrzętnie ukrywana i przekłamywana. Chociaż, czy istnieje w ogóle prawdziwa wersja historii? Na odtrutkę w domu stały ocalone ze skupu makulatury dzieła zebrane Piłsudskiego. Przeczytałem je całe w wieku lat osiemnastu. Tak, całe, pisma, mowy, rozkazy. Trochę męcząca lektura, ale byłem ambitny. Po studiach rodzice dostali nakaz pracy i wylądowali w Gliwicach. Najpierw mieszkali w wynajmowanym pokoju, potem już ze mną wprowadzili się do dwupokojowego mieszkania na Moniuszki.

Kolejny przykurzony obrazek z mojej pamięci, to przedszkole. Dokładniej kanapka z rybą. Ryb nie cierpiałem, a pani przedszkolanka usiłowała mnie do nich przekonać wciskając mi kanapkę siłą do buzi. Owszem, wpakowała, ale do przełknięcia tego świństwa już nie potrafiła mnie przekonać. Z wielką satysfakcją udało mi się wypluć wszystko na jej sukienkę. Konsekwencją tego kolejnego przejawu buntu było wypisanie mnie z przedszkola. Zaczął się złoty wiek nianiek. Porzuciłem bunt i w wieku trzech lat zacząłem wieść błogi, mieszczański żywot.

Pierwsza niania była Ślązaczką. A może Niemką? Nie wiem, w każdym razie wyjechała na stałe do Niemiec. Doskonale gotowała, nauczyła mamę jak zrobić klasyczne śląskie rolady (wiadomo, że z kluskami i modrą kapustą). Robiła też „zupę nic”. Nie znacie? Wlejcie szklankę mleka do garnka, podgrzejcie i dodajcie do niego żółtko utarte z czterema łyżeczkami cukru. Tylko nie zagotujcie. Z białka i cukru ubijcie pianę i łyżeczką ułóżcie na zupie. I to wszystko. Mniam do kwadratu!

Przedpołudnia spędzałem z nianią, popołudnia z rodzicami. Niestety, czas rolad gdzieś po roku dobiegł końca. Jeszcze przez dwa lata niania przysyłała „pakety” z Niemiec. Ciuchy, czekolady i inne pyszności. To był czas gomułkowskiej, siermiężnej biedy. A prezenty od niani były takie piękne, kolorowe, ślicznie opakowane.

Druga niania pochodziła ze Wschodu. Mówiła ze śpiewnym akcentem, gotowała barszcz, pierogi ruskie i kopytka ziemniaczane. Była też bardziej rozrywkowa niż poprzednia. Często zabierała mnie do parku, gdzie jej kolesie grali w karty i walili browce. Niania siedziała z nimi, jarała szlugi i pewnie też lekko popijała. Sądzę, że mama nie byłaby zachwycona, gdyby wiedziała, jak wyglądają moje spacery.

Tak, w nianiach miałem swoiste multikulti. Z jeden strony Wschód, z drugiej Zachód. Z jednej strony rolada z modrą kapustą, z drugiej pierogi ruskie i barszcz. A na półce nad stołem Piłsudski i jego teoria dwóch wrogów. Słowem, groch z kapustą.

Przyszedł czas na szkołę. Poszedłem do podstawówki nr 17, w której pracowała moja mama. Chyba była trochę nadopiekuńcza, a swoją drogą łatwiej było jej pogodzić pracę z opieką nade mną. Szkoły specjalnie się nie bałem. Już wcześniej mama zabierała mnie na lekcje, wcześniej też nauczyłem się czytać. Ale to ranne wstawanie, koszmar. Kaligrafia okazała się jeszcze większą masakrą. Może powinienem się wtedy bardziej przyłożyć do smarowania w zeszycie w linijki tych wszystkich kółeczek, laseczek i literek? Ileś lat później parę razy nie potrafiłem rozszyfrować odręcznie napisanych tekstów piosenek. Dyskaligrafia, po prostu usprawiedliwia mnie dyskaligrafia.

– …ski, do tablicy!

1980 r.
archiwum rodzinne

Idzie blady, bo tradycyjnie się nie przygotował. On to wie, my to wiemy, nauczyciel też. Ale przedstawienie trwa. Pytania, odpowiedzi. W końcu finał.

– Dawaj rękę! – nauczyciel trzyma w prawej ręce wielgaśną linijkę i wali biednego ucznia po łapach. Kika razy też oberwałem, nie pamiętam za co, ale dostałem. Na pewno nie za czytanie. Zawsze lubiłem czytać, zostało mi to do dziś. Przez pięć lat przeczytałem praktycznie całą szkolną bibliotekę. Wszystko jak leciało: od „Chłopców z Placu Broni”, przez serię „Tygrysów” po Sienkiewicza i przygody Winnetou. Uwielbiałem przynosić z biblioteki po kilka tomów, ubranych w beżowy, gruby papier. Potem zaszyć się w pokoju i zupełnie odlecieć, zanurzyć się w lekturze, przenieść do innego świata. Z rozpędu łyknąłem też całą domową bibliotekę. Najbardziej spodobały mi się „Słówka” Boya-Żeleńskiego. Pasjonowało mnie przeglądanie encyklopedii i wertowanie map.

Najbardziej jednak lubiłem podwórko. Podwórko i podwórkowych przyjaciół. Przed naszym domem kręciło się pełno tubylczej dzieciarni. Przychodziły też dzieciaki z okolicznych kamienic, tam w betonowych studniach nie mogłyby poszaleć i pograć w gałę. Była to jedna z naszych ulubionych rozrywek, granie w piłkę przy garażach. Na pewno nie byłem w tym dobry, ale czego się nie robi dla zdobycia uznania kolegów.

Kolegów miałem różnych. Nasz dom nazywano „nauczycielskim”. Faktycznie, w większości zamieszkiwali go nauczyciele z rodzinami. Hmm, trochę dziwna była ta inteligencja. Jedna familia notorycznie wyrzucała wszystkie śmieci przez okno. Inny kolo namiętnie polował na dworcu na młode wiejskie dziewczyny i przyprowadzał je do mieszkania na piątym piętrze, z czarnymi, nigdy nie umytymi oknami. Gdy dwóch kolesi włamało się do fabryki plastików i wyniosło jakieś talerzyki, wiaderka, to cała inteligencja stała w kolejce i kupowała od nich te fanty. Tak, dzisiaj pewnie by zeznali, że walczyli z systemem.

W soboty duża część męskiej inteligencji udawała się do pobliskich spelun i tam dawała w palnik. Niestety mój tato również. Za to w niedzielę ci sami dżentelmeni, z czerwonymi szyjami, zdezynfekowanymi Przemysławką, karnie stali w kościele przy swoich wkurzonych żonach. Bywa, nie wszyscy są aniołami.

Blok zasiedlono w 1962 r., stąd wiele rodzin miało dzieciaki w podobnym wieku. Wiadomo, własny kącik, własne wyrko, własna meblościanka na wysoki połysk i rodziły się dzieciaki. Kolegów z podwórka pamiętam lepiej niż kolesi z podstawówki. Może dlatego, że potem przewijali się przez całe moje życie? Dołączyli do punkowej załogi Śmierci Klinicznej, kilku później zatrudniłem w dziale handlowym, którym zarządzałem (nie, nie, dyrektorem nie byłem, ratunku!). Z kilkoma spotykam się do dzisiaj. Tak, pamiętam twarze, imiona i nazwiska: Darek Wiśniowski, Piotrek Nowicki, Piotrek Węglarski, Tomek Płonka, Rysiek Madaj, Jacek i Wojtek Kwiatkowscy, Grzesiek Kaziewicz, Jurek Zieliński. Tomek i Grzesiek Baran. Byli też o kilka lat starsi: Marian Węglarski, Marek Połowczuk, Krzysiek Wania, Darek Szurlej, Witek Budzioch. Do tego na podwórku można było spotkać wielu innych chłopaków, często z gitowsko-chuligańskich klimatów. Z nimi też się dało pogadać, pograć w piłkę, czy na przykład wysadzić w powietrze śmietnik. Pirotechnika była naszym wspólnym hobby, parę razy po udanych detonacjach na podwórko zajeżdżała milicyjna nyska. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wiedział, zawsze się nam upiekło. Chociaż w kamienicy obok mieszkał jakiś oszalały ormowiec, który co jakiś czas próbował nas utemperować. Podobnie jak dozorca z sąsiedniego podwórka, niejaki Fufu. On również nie był fanem petard, ani saletry płonącej na jego parapecie. Dziwne, ale nawet zapalające strzały, które robiliśmy pod wrażeniem filmów z Winnetou nie zachwycały ani jego, ani sąsiadów.

Oprócz kolegów mieliśmy oczywiście koleżanki, ale wtedy to one nadawały się wyłącznie do zabawy w chowanego. Szpaczki, Agata, Jola, Ola, Joanna, Lila, Marzena ganiały z nami po podwórku, dopóki nie podrosły na tyle, by u ich boku pojawili się jacyś smętni fagasi. Myśmy byli ponadto. I szkoda, bo większość dziewczyn na podwórku była naprawdę ładna. Cóż, chłopcy dojrzewają później, albo wcale. Zazwyczaj wcale.

Graliśmy w chowanego, goniliśmy się z plastikowymi pistoletami. Jesienią robiliśmy ogniska z liści i gałęzi, przeganiani przez nawiedzoną sąsiadkę. Strzelaliśmy namiętnie z różnego rodzaju proc. Drogie hobby, mam na koncie dużą szybę w pobliskim maglu. Jeden z kolegów skonstruował nawet samopał. Jednym strzałem pokiereszował metalowy kontener na śmieci.

Łaziliśmy po dachach, szczytem odwagi było przeskoczenie pomiędzy dwoma ciągami garaży. Mieliśmy na podwórku zdezelowaną piaskownicę, która pełniła funkcję wielkiej kociej kuwety. Raz na jakiś czas remontowano nam huśtawki i karuzelę, co zawsze owocowało dużą ilością wstrząśnień mózgu. Sam takowe zaliczyłem, gdy huśtawka skasowała mnie od tyłu. W potylicę! Zimą nasz nigdy nie zdobyty schron przeciwatomowy zamieniał się w ekskluzywny stok narciarski, saneczkowy, łyżwiarski i tyłkowy. Polewaliśmy go wodą, żeby można się było ślizgać. Ale była zabawa! Przez krótką chwilę, pod wpływem wycieczki do gliwickiego muzeum zaczęliśmy się interesować archeologią. Prowadziliśmy bardzo zaawansowane prace archeologiczne na terenie całego podwórka. Liczyliśmy, że uda nam się wykopać coś fajnego: granat, ludzką czaszkę, przynajmniej pistolet. Nic nie znaleźliśmy, oprócz kości mamuta. No tak, coś tam wykopaliśmy i mój kumpel Darek zawyrokował:

– Mamut.

– Jaki mamut?

– Mamut, na sto procent mamut!

– Zalewasz…

– Mamut, byłem wczoraj na wycieczce w muzeum, to wiem.

Po godzinie domniemana kość mamuta zaczęła nas nudzić i spokojnie wróciliśmy do zabawy w wojnę. Kość porzuciliśmy.

Najgorzej, gdy nie było pogody. Nie mogłeś być wtedy, jak Thierry Śmiałek, który kręcił procą i wypuszczał kamulce we wroga. Nie mogłeś, jak Ivanhoe przegalopować przez podwórko z bojowym okrzykiem. Nawet nie było jak podpalić gazety (wtedy robiono je z papieru, który się palił) od spodu, żeby zainicjować Bonanzę. Za to mogłeś odpalić telewizor. Biało-czarny oczywiście. Mogli wpaść sąsiedzi, bo wieczorem, w sobotę leciały westerny. Leciały też filmy wojenne. I Czterej Pancerni. I Hans Kloss.

Gdy z mojego życia zniknęły nianie, zastąpił je telewizor. W czwartek można było obejrzeć mrożące krew w żyłach spektakle Teatru Sensacji „Kobra”. Oczywiście, jeśli rodzice pozwolili. Z zapartym tchem oglądałem popularno-naukową „Eurekę”, którą w latach siedemdziesiątych zastąpiła „Sonda”. Siedem lat później z Shakin’ Dudi graliśmy wspólnie trasę koncertową z tym programem. Tak, tak Kurek, Kamiński i my, szaleni rock’n’rollowcy. Obaj panowie mieli świetny kontakt z publicznością i prostym, komunikatywnym językiem potrafili przekazywać wiedzę. Szkoda…

Właściwie łykałem wszystkie programy, począwszy od niedzielnych, porannych rolniczych. W wieku lat dziesięciu, jak każdy rodak znałem się na wszystkim. Na architekturze, dzięki oglądaniu „Piórkiem i węglem”, na zwierzętach dzięki Gucwińskim, a życie sławnych aktorów, muzyków i przodowników pracy socjalistycznej poznawałem w „Tele echu”. IQ windował mi w górę pierwszy polski teleturniej „Wielka gra”. W pierwszej fazie telemaniactwa oglądałem bajki dla dzieci. Jak ja nie cierpiałem „Gąski Balbinki” i tego skurwiałego Ptysia, z nieodłącznym, przemielonym przez nos tekstem „Cześć Balbina”. Duet Jacka i Agatki też doprowadzał mnie do rozstroju nerwowego. Na szczęście mogłem przytulić się do misia. Teraz niestety nie mam misia i kontakt z telewizją wyrządza mi o wiele większe spustoszenie w organizmie, szczególnie, gdy są to programy publicystyczne lub informacyjne. Chyba kupię misia. Lub znów na rok wyrzucę telewizor.

Bolka i Lolka lubiłem, bardzo. Amerykańskie kreskówki też kochałem. Ale tego enerdowskiego dziada nie znosiłem. Piaskowy Dziadek. Stasi dziadyga, z okropną piosenką. Do dzisiaj ją pamiętam. Chcecie, to Wam zanucę? Nie? To nie. Dobra, starczy o tej telewizji, chociaż nie, jeszcze o jednym ważnym programie. Adam Słodowy, pierwszy punk na świecie, pierwszy propagator hasła D.I.Y. (Wykonaj to własnoręcznie). Twórca kultowego programu „Zrób to sam”. Gdyby Les Paul lub Leo Fender zobaczyli, jak mistrz Adam budował gitarę elektryczną z gwoździ, drutu i kawałka deski, natychmiast przekazaliby mu swoje fabryki. Za darmo. Program polskiego MacGyvera wpędzał mnie tylko w kompleksy. Jemu wszystko wychodziło, wszystko działało. Natomiast, gdy próbowałem go naśladować… Porażka. Kiedy rozdawali talent do majsterkowania, poszedłem chyba wtedy na papierosa. Albo na piwo?

Podwórko, koledzy, książki, telewizja. Mały, stabilny świat. Gdzieś w czwartej klasie podstawówki zapisałem się na judo. Przez trzy lata zasuwałem na macie, ubrany w białe judogi. Potem sekcję rozwiązali i przenieśli nas do AZS-u. Kariera sportowa nie była moim marzeniem, dlatego zrezygnowałem.

W piątej klasie zacząłem chodzić na angielski, do szkółki prowadzonej przez KMPiK. W szkole uczono nas rosyjskiego. Z tych kilku lat spędzonych w Szkole Podstawowej nr 17 niewiele zostało mi w głowie. O wiele więcej pamięta mój przyjaciel Marek Nowowiejski, z którym siedziałem przez jakiś czas w jednej ławce. On ma w ogóle fenomenalną pamięć do twarzy i nazwisk. Gdy po iluś latach poszliśmy na spotkanie klasowe, rozpoznał i kojarzył wszystkich. A ja tylko pamiętałem, że w czwartej klasie ktoś mi mazaki zajuchcił. Takie piękne, przysłane przez nianię z RFN-u. Spotkanie trochę odkurzyło moją głowę, przypomniały mi się prywatki u Marka, który częstował kabanosami i coca colą (to już lata siedemdziesiąte i wujek Edward).

Pamiętam też czarny fortepian, który stał w mieszkaniu mojej przyjaciółki Beaty Lottko. Przypomniały mi się odwiedziny u koleżanek mieszkających w domach na Ptasiej Dzielnicy. Jedna z nich miała mikroskop! Zabawkowy, ale mikroskop! Rany, jak ja chciałem mieć mikroskop. Zapomnij Darku. Biedą obdzielano wtedy równo. Teraz obdzielają nierówno. Nie byliśmy wtedy społeczeństwem konsumpcyjnym. Miałem jedną parę butów na zimę, jedną na lato. Dwie pary zimowych spodni, dwie pary letnich, parę swetrów, trochę koszulek i pocerowanych skarpetek. Szału nie było. Ale większość dzieciaków na dzielni żyła podobnie. Tylko ci, którzy mieli rodzinę zagranicą mieli trochę lepiej. A, przepraszam, miałem jeszcze rower, składaka i zegarek. Oczywiście, że komunijne!

Dziurawa ta głowa, pusta. Tyle z niej wyciekło. Pamiętam jeszcze jak czołgi na Czechosłowację jechały w 1968 roku. Przejeżdżały ulicą Dworcową, następnego dnia jeszcze było widać ślady po gąsienicach.

Ten 68 to nie był dobry rok. Ojciec co jakiś czas przynosił wedlowskie czekoladki, które kupował spod lady u znajomego w sklepie cukierniczym. W 68 roku skończyło się. Znajomy wyjechał. Żyd? Czemu Żyd musiał wyjechać? Nie rozumiałem. Nie wyssałem antysemityzmu z mlekiem matki. Tak samo jak większość moich rówieśników. Dopiero gdzieś w wieku lat dwudziestu spotkałem się z odchyłami antysemickimi i rasistowskimi.

No, Cyganów trochę nie lubiliśmy, bo się ich baliśmy. W pobliskiej alejce kręciło się kilkunastu, kobiety wróżyły z kart, a kolesie zajmowali się jaraniem szlugów. Słowo pedał znałem, ale tak do końca nie wiedziałem, co ono znaczy. Tak to jest, gdy się ma wielu starszych kolegów.

Co tam Cyganie, Żydzi czy Murzyni. Najbardziej przechlapane mieli Ślązacy. Widać to było w szkole. Niektórzy nauczyciele pastwili się nad nimi: za akcent, za przekręcanie wyrazów, za byle co. Miałeś na imię Erwin i od razu byłeś gorszy. Byłeś Szwabem, wrogiem.

Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jak wstrętne to było, jak komuna manipulowała i antagonizowała społeczeństwo. Biedne dzieciaki, naprawdę miały pod górkę przez swoją śląskość.

Idąc do szóstej klasy zmieniłem szkołę. Moja mama przestała pracować w podstawówce, przeniosła się do technikum, nie było więc powodu, bym zasuwał z kapcia dwa kaemy do budy. Poszedłem tam, gdzie chodziła moja dzielnica, do szkoły nr 28. Szkoła była wypasiona, zbudowana w ramach akcji „Tysiąc szkół na Tysiąclecie” i miała nawet basen. Niestety.

Tak, niestety, bo ja zupełnie, ale to zupełnie nie umiałem pływać. Byłem pływacką ofermą, wodną fajtłapą. Z innymi sportami radziłem sobie dobrze, z lekkoatletyką wręcz bardzo dobrze. Szybko biegałem, daleko i wysoko skakałem. A i w dziób dać potrafiłem, o czym przekonało się kilku dżentelmenów. To już w ramach zajęć pozalekcyjnych. Ale wsadzony do wody tonąłem i basta. Z wszystkich przedmiotów miałem piątki, a z pływania lufy. Nie, nie nauczyłem się pływać. Odpracowałem, pisząc referaty o sporcie. Dopiero po latach znalazłem przyjemność w pływaniu. Pływam słabo, stylem raczej rozpaczliwym. Dobrze, gdy w pobliżu jest Grażyna.

Ta dam! Po raz pierwszy na łamach książki pojawiło się imię mojej Królowej! Gdy na brzegu basenu lub jeziora jest moja Pani, wtedy co jakiś czas krótkim warknięciem: „Oddychaj” ratuje mi życie. Tak się zapamiętuję w pływaniu, że na inne czynności życiowe nie starczy mi uwagi.

W ławce siedziałem z Ryśkiem Madajem, kolegą z podwórka. Rysiek był synem trenera kolarskiego. Jego ojciec przez pewien czas trenował polską reprezentację, potem austriacką. Sam Rysiek też czynnie uprawiał kolarstwo. No i miał rzutnik, na którym wyświetlał pornole. To tak à propos edukacji seksualnej. Kilka projekcji i wszystko było jasne. Prawie wszystko… Inni koledzy mieli z kolei zachodnie świerszczyki. Chociaż ciekawsze były komiksy. Oprócz Supermanów i Batmanów królował Tytus, Romek i A’Tomek, Kajko i Kokosz oraz Kapitan Żbik.

Kołobrzeg, 2007 r.
fot. Grażyna Kozera-Dusza

Nowa podstawówka, nowi koledzy, nowe koleżanki. Pierwsze randki w parku. Pierwsze westchnienia. Prywatki, niektóre bez alko, inne z jakimś małym winkiem. Ukochane pościelówy, przy których można było w tańcu przytulić się do koleżanki. Największe branie miały dziewczyny, którym najszybciej urosły cycki. W tańcu osiągnąłem ten sam poziom, co w pływaniu. Nie polecam, drogie Panie. Unikam. No, chyba, że pogo.

Prywatki i szkolne wycieczki urozmaicały monotonię szkoły. Uczyłem się dobrze, nie zabierało mi to zbyt wiele czasu. Podwórko zabierało go znacznie więcej. Słuchanie muzyki jeszcze więcej. Miałem różne pomysły, które moja mama określała jako „słomiany zapał”. Przez chwilę chciałem być harcerzem, potem chodziłem na jakieś kółka zainteresowań, lecz szybko mi się to znudziło. Tak jak wielu kolegów zbierałem też pudełka po papierosach. Inni kolekcjonowali puszki po piwie. Niezły fajans, prawda? Wieszać śmieci na makatkach, albo ustawiać śmieci na meblościankach.

Na szczęście szybko zamieniłem zbieranie pudełek po fajkach na zbieranie znaczków. Przynajmniej na oglądanie znaczków mogłem od czasu do czasu zaprosić jakąś koleżankę. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Pomimo teoretycznej wiedzy z praktyką sobie nie za bardzo radziłem. Dopiero później, na wakacjach, w upalną noc lipcową, w ośrodku wczasowym, gdy rodzice poszli na dansing. Straszne, nawet nie pamiętam jej twarzy. Ona mojej pewnie też.

Gdzieś nad Bałtykiem,
archiwum rodzinne

Takim prawdziwym hobby, które zacząłem uprawiać było wędkarstwo. Wyrobiłem kartę wędkarską pod koniec podstawówki i ta atawistyczna pasja towarzyszy mi do dziś. Nie będę jednak Was zanudzał wędkarskimi opowieściami, one znalazły miejsce na łamach czterech wędkarskich książek, które kiedyś popełniłem.

Tak naprawdę, to z tej szkoły najlepsze były wakacje. Ojciec miał wielu znajomych i co roku załatwiał wczasy nad morzem, rzadziej w górach. Jeździliśmy na minimum miesiąc. Najpierw pociągami, potem samochodem. No, prawie samochodem, bo był to ruski Zaporożec, który chodził jak kombajn i tak samo często się psuł. Gdy wyjeżdżaliśmy, nigdy nie byliśmy pewni, gdzie się rozkraczymy.

Mimo wszystko lepsza była ta zemsta Breżniewa od zatłoczonych pociągów. Zatłoczonych i śmierdzących. Człowiek ery socjalizmu rzadko spotykał na swej drodze mydło. W lecie bywało ciężko: w kolejkach na poczcie, autobusach czy w kinie. Lepiej już było jechać warczącym Zaporożcem.

Przez lata zwiedziłem prawie całe wybrzeże, wszystkie mniejsze i większe dziury. Wszędzie było fajnie, bo przecież to były wakacje, słodki czas leniuchowania. Tylko powrót do szkoły był bolesny. Rutyna, nuda, sześć dni w tygodniu. Czasem jakaś wycieczka w niedzielę, albo wyjazd na ryby. Na przykład rowerem na Cegielnię. Osobom wrażliwym i lękliwym nie polecam. Przychodzili tam gitowcy z okolicznych dzielnic, uprawiali sporty typu topienie milicjanta, lub wrzucenie do wody samochodu marki Syrena (na szczęście bez właściciela).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: