- W empik go
Jesteś dla mnie wszystkim - ebook
Jesteś dla mnie wszystkim - ebook
Patrick prosi Susan o rękę. Nareszcie! Świeżo upieczona narzeczona byłaby całkiem szczęśliwa, gdyby nie pewien problem… Kontrakt przedślubny, obowiązkowy w rodzinie Pratchettów, swoim zapisami budzi sprzeciw dziewczyny. Mimo wewnętrznego oporu Susan postanawia zaufać Patrickowi i dopełnia tradycyjnej w jego rodzinie przedślubnej formalności...
Młodzi pobierają się i można oczekiwać, że ich wspólne życie będzie już tylko sielanką. Niestety Patrick szybko zawodzi Susan, a dziewczyna podejmuje radykalne kroki... To jednak nie koniec zawirowań w jej życiu! Patrick nie odpuszcza i zaciekle walczy o żonę, a na horyzoncie pojawia się biologiczny ojciec dziecka Susan. Jakby tego było mało, zaczyna się nią interesować także pewien bardzo wpływowy polityk…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-024-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Susan
Wyobraźcie sobie taką scenkę: w hali odlotów siedzi dziewczyna, trzyma na rękach malutkie dziecko. Jej twarz jest zapłakana, czerwona i spuchnięta, okropieństwo. W końcu wstaje, bo wywołano pasażerów lotu do Londynu – tam właśnie się wybiera. Będzie leciała nad oceanem, a kiedy samolot linii Virgin Atlantic wyląduje na Heathrow, co stanie się siedem godzin później, wysiądzie jeszcze bardziej zapłakana, bo teraz tysiące mil będą ją dzieliły od kogoś, kogo kocha.
A tak w ogóle to jest październik, środek jesieni, i ta biedna laska trafi do Anglii w najgorszym okresie, jeśli chodzi o pogodę. Już sprawdzała prognozy dla Londynu na najbliższe dwa tygodnie i słabo to wygląda, będzie lało dzień w dzień. Zero słońca, zero spacerów, zero absolutne. Ale to jeszcze nie koniec.
Dziewczyna stoi w kolejce, powoli drepcze w stronę wejścia do samolotu, nie spieszy się, bo i do czego? Nikogo nie zna w Londynie, nigdy nie była w Europie, w zasadzie nie wychyliła nosa poza swój kraj. Nie było sposobności, kasy i powodu. Tak sobie stoi, dziecko trzyma na rękach, ogólnie lipa, bo naprawdę czuje się strasznie samotna i przygnębiona. I nagle słyszy, że ktoś ją woła, a co gorsza, głos ten brzmi, wypisz wymaluj, jak głos Pana Dupka, czyli kolesia, który złamał jej serce. Dlaczego to takie straszne? Bo jest pewna, że ma omamy słuchowe.
Obiekt jej uczuć, czyli Pan Dupek, ma narzeczoną, a jej zaproponował inny układ: seks bez zobowiązań czy coś takiego. Wiecie: spotkanie, bzykanko i to w zasadzie tyle, chociaż… Pan Dupek czuje się w obowiązku zadbać o mieszkanie, w którym będą się odbywać schadzki, i o inne rzeczy, bo ma furę kasiory i nie zawaha się jej użyć, żeby pokazać, kto tu rządzi. Ale wróćmy do tej laski. W końcu się odwraca i nagle uświadamia sobie, że to nie halucynacje – on faktycznie tu jest!
O tak. Dziewczyna prawie mdleje z wrażenia. Hiperwentyluje, miękną jej nogi i ogólnie zaraz padnie i umrze, bo zbyt wiele emocji kosztuje ją ta sytuacja. No, ale nie umiera. Pan Dupek prosi, by nigdzie nie leciała, mówi, że zerwał z narzeczoną – to znaczy ona z nim zerwała, bo przeginał pałę – a potem oświadcza przy całkiem pokaźnej grupce innych pasażerów: „Kocham cię”.
Nieźle, co nie? A teraz kurtyna, brawa, żyli długo i szczęśliwie.
Taa…
Na pewno.
Śnij dalej, Su.
Patrick
Przeceniłem psychiczną odporność mojej narzeczonej. Już byłej, naturalnie. Zanim zdążyliśmy z Susan wrócić z JFK, Hope zadzwoniła do mojej matki i szlochając, oznajmiła, że ze mną zerwała, zwróciła mi pierścionek i nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Cóż, nasuwa się tylko jeden wniosek – to był płacz ze szczęścia. I właśnie tym wnioskiem dzielę się z moją matką, kiedy do mnie dzwoni. Zrobiła to zaraz po zakończeniu rozmowy telefonicznej z Hope, żeby zapytać: „O co chodzi, mój drogi synu? Co ty wyprawiasz, Patricku? Czy chcesz mnie zabić? Mnie i ojca?!”.
Nie, bynajmniej nie podjąłem tej decyzji, żeby ich zabić. Nie mam zakusów na spadek po rodzicach, wystarczy mi to, co sam zarobiłem i zarobię. Po prostu wybrałem Susan, a teraz będę ponosił wszelkie konsekwencje tego wyboru. Startujemy w niedzielę – mówię o konsekwencjach. Starzy zaprosili mnie i Rudzielca na uroczysty obiad, żeby dokonać aktu grillowania mojej skromnej osoby. Niczego innego się nie spodziewam.
Kończę rozmowę i wychodzę z kuchni, bo tam zastał mnie telefon od matki. Susan zachowuje się jak gdyby nigdy nic, sprawia wrażenie kogoś, kto przed chwilą wrócił z kina albo z centrum handlowego, a nie został zabrany z lotniska, usłyszawszy wcześniej dwa magiczne słowa: „Kocham cię”. Rozpakowała swoje manatki, dała młodemu jeść, zmieniła mu pampersa i właśnie zaproponowała, żebyśmy poszli razem – całą trójką – na spacer. Czemu nie? Teraz tak będzie wyglądało moje życie, ponieważ w pakiecie z Rudzielcem dostałem niemowlę. To nie jest moje dziecko i nawet nie ma szans, by ktokolwiek tak pomyślał, bo Michael zdecydowanie różni się od nas obojga: jest Mulatem.
Wychodzimy. Susan pcha wózek, ja idę obok. Nie proponowała, żebym to ja prowadził pojazd małego. Całe szczęście, bo na razie nie jestem na to gotowy, o ile w ogóle kiedykolwiek będę. Zmierzamy do Central Parku, przechodzimy przez dwa kwartały i jesteśmy na miejscu.
– Czego chciała twoja mama? – zagaduje od niechcenia Susan.
– Upewnić się, czy Hope naprawdę ze mną zerwała.
– Aha. I co jej powiedziałeś?
– Że zerwała.
– Tylko tyle? – Susan patrzy na mnie z ukosa.
– W zasadzie nie mam zbyt wiele do powiedzenia w tej kwestii, moja matka tym bardziej. Temat uważam za zamknięty – wyrażam swoje pobożne życzenie, które przynajmniej na razie jest tylko życzeniem, ale pozytywna afirmacja jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Rozglądam się na boki, szukam ławki, chcę rozprostować nogi i trochę odsapnąć. – Tu jest okej – mówię.
– Siadamy?
– Tak.
– Ale Mickey jeszcze nie usnął. – Zagląda do wózka.
– Może go pohuśtaj? – proponuję, chociaż moja wiedza i doświadczenie w zajmowaniu się niemowlętami jest prawie żadna.
– A ty byś nie mógł?
No dobrze.
Jest dosyć zimno, oboje mamy na sobie okrycia: ja wełniany płaszcz, Susan puchatą kurtkę we wściekłym pomarańczowym kolorze. Muszę zadbać, by zaczęła się ubierać jak człowiek. Wezmę ją na zakupy, a najlepiej wyślę z tą misją Rachel. Ona w każdych okolicznościach wygląda jak kobieta z klasą, będzie więc dobrym mentorem dla Rudzielca, tym bardziej że się lubią. Wkładam skórzane rękawiczki, chwytam jedną dłonią rączkę wózka i huśtam.
– Nie za lekko go ubrałaś? – pytam.
– No coś ty. – Susan natychmiast podrywa się z ławki, zagląda do małego, dotyka jego policzka i wzrusza ramionami. – Ciepły jest.
– Okej.
Zajmuje swoje miejsce, wsadza rękę pod moje lewe ramię i się przytula.
– Fajnie, że się troszczysz o niego. A w ogóle pasuje ci ten wózek.
No masz. Mało brakuje, bym przewrócił oczami, ale to akurat specjalność Rudzielca. Czasami się boję, że wyskoczą jej z orbit.
– Nie troszczę się, daj spokój.
– Huśtasz go.
– Bo mi kazałaś.
– Niech ci będzie – prycha.
– Moi rodzice zaprosili nas na obiad – mówię po dłuższym milczeniu.
– O kurczę. – Susan odwraca głowę, by na mnie popatrzeć. – Serio? To już wiem, czemu jesteś taki mrukliwy. A kiedy ten obiad? I po co?
– Jak to kiedy? W niedzielę.
– Ej, za mocno nim trzęsiesz.
Dopiero uwaga Susan uświadamia mi, że przesadziłem z huśtaniem. Niewiele brakowało, a młody katapultowałby się z wózka jak pilot F16.
– Starzy chcą pogadać. Oczywiście o nas – dodaję po sekundzie, by Susan miała jasność. Zabieram rękę, sądząc, że mały już zasnął, lecz ledwo wsuwam ją do kieszeni płaszcza, dociera do mnie ciche miauknięcie Michaela. Widocznie mu się spodobała zabawa w podrzucanie naleśnika na patelni. Twardy gość. Chwytam za rączkę: w górę, w dół, w górę, w dół. W końcu musi zasnąć. – Nie bój się, to mnie planują pożreć, tobie nie zrobią krzywdy.
– Ale ja nie chcę, żeby cię pożarli, wiesz? – Susan kładzie głowę na moim ramieniu. – Kocham cię i nikt nie będzie cię pożerał.
– Poradzę sobie.
– O co im chodzi?
– Nie wiem – kłamię.
Doskonale wiem, czego chcą moi starzy, a precyzyjniej rzecz ujmując: czego nie chcą dla swojej najmłodszej latorośli. Na pewno nie żony w typie Susan, czyli bezdomnej smarkuli, sieroty po matce narkomance i nieobecnym ojcu, nastoletniej matki dzieciaka zrobionego przez gnojka, który spełnia się w życiu jako uliczny gangsta. Susan to ostatnia kobieta na tej ziemi, którą rodzice mogliby brać pod uwagę jako kandydatkę na moją żonę. Przypuszczam, że chcą zdusić w zarodku rebelię, której się dopuściłem.
– Wiesz co? – rzuca po chwili. W jej głosie trudno nie usłyszeć buntowniczego tonu. – Mam ich gdzieś.
– Naprawdę, tobie nie powiedzą ani słowa, to ja będę oskalpowany.
– Niech tylko spróbują nas rozdzielić, to zobaczą, na co mnie stać.
Spróbują na pewno, nie mam co do tego wątpliwości, ale zostawiam dla siebie tę refleksję.
– Nie myśl o tym – uspokajam Rudzielca.
– Nie myślę. Ale tu fajnie – bez problemu zmienia temat i ton. – Słońce świeci, nie pada i w ogóle jest super.
– No ba.
– Lubisz Nowy Jork?
– Oczywiście, że lubię.
– Ja też lubię. Fajnie, że nie musiałam wyjeżdżać do Londynu. Tam jest ohydnie.
– Byłaś? – Odnajduję dłoń Susan, którą wsunęła pod moją pachę, i lekko ściskam. Rudzielec ma ewidentny problem z krążeniem, bo jej palce są lodowate.
– Nie byłam, ale widziałam zdjęcia i filmy. Ohydna pogoda i w ogóle szkaradnie. W życiu tam nie pojadę.
– Myślałem, że pojedziemy kiedyś zwiedzić Europę – bąkam. – Skoro nie chcesz, nie pojedziemy.
– Ej, no! – natychmiast się obrusza. – Wcale nie mówiłam, że nie chcę tam pojechać.
Jak mnie to bawi – wystarczy bąknąć coś pod nosem, a ona od razu daje się sprowokować.
– Ekhm – odchrząkuję. – Zatem doznałem omamów słuchowych.
– Patrick, Jezu… – stęka. – Mówiłam o wyprowadzce.
– No dobrze. – Głaszczę jej dłoń. – To pojedziemy.
– A kiedy? – Patrzy na mnie jak na rodzica, który obiecał dziecku nową zabawkę.
Nie wierzę, że jeszcze rano byłem zaręczony z Hope, a Susan wybierała się na lotnisko. Przecież ta dziewczyna jest dla mnie wszystkim.
– Ej, pytałam o coś – przyciska mnie.
– Kiedy będziesz chciała. Może na wiosnę?
– Dobra. – Uśmiecha się od ucha do ucha. – Wiesz co?
– No co?
– Okropnie cię kocham.
Susan
Z nerwów i nadmiaru wrażeń dostałam migreny. Myślałam, że milej spędzimy ten wieczór, w końcu to wyjątkowy dzień – Patrick pierwszy raz powiedział, że mnie kocha, wypadałoby jakoś to uczcić, a tu klops: aż mi niedobrze, a głowa zaraz mi eksploduje. Dostaję tabletkę przeciwbólową, kubek kakao i nakaz odpoczynku. Oho, Patrick jak zwykle zaczyna rządzić, ale się nie buntuję, bo znowu zadeklarował, że przejmie na noc Michaela. Jupi!
Nazajutrz niewiele lepiej się czuję, słyszę nawet propozycję, by wezwać lekarza. Bez przesady, to zwykły ból głowy, zdarzyło mi się kilka razy w życiu, że łeb mnie napieprzał przez parę dni, a potem samo przechodziło. O tym, że to przez stres, przekonuję się w niedzielę. Paradoksalnie to, co mnie wnerwiało i czego okropnie się bałam, czyli wizyta w domu rodzinnym Patricka, uwolniło mnie od bólu, zupełnie jakbym ozdrowiała na widok pani Pratchett.
Samo przyjęcie jest dosyć długie i bardzo nudne. Obecni są na nim: najstarszy brat Patricka, czyli Irvin, oraz jego żona Amy, środkowy brat Ronnie i jego żona Linda plus gromada dzieci, pani Pratchett, pan Pratchett, no i my. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale czuję się jak robal – nikt mnie nie zauważa. Może inaczej: matka Patricka traktuje mnie jak wielkiego grubego karalucha, który wszedł do kuchni. Z kolei jego ojciec zachowuje się jak ktoś, kto umiejętnie omija tego karalucha i udaje, że nie widzi, że ten łazi mu pod stopami. Tak to mniej więcej wygląda.
Co z Michaelem, spytacie. Został w apartamencie. Z kim? Nie uwierzycie, ale to Maria zgodziła się zająć moim synkiem. Tak, ta Maria – patronka świeżej pościeli i wypucowanych na błysk posadzek. Patrick zaproponował jej, żeby została na stałe naszą nianią, ale Maria odmówiła. Nie jest dyspozycyjna, woli pracować od wczesnych godzin porannych i wracać do domu o przyzwoitej porze, bo sama ma małe dziecko. Ale raz na jakiś czas chętnie nam pomaga. No i właśnie to jest ten dzień. Czemu nie zabrałam małego ze sobą? Czułabym się niezręcznie, siedząc z nim przy stole. Intuicja podpowiadała mi, że to kiepski pomysł. Linda ma trójkę dzieci, wszystkie małe, i żadnego teraz przy sobie, bo po kwadransie plastikowych czułości, którymi obsypała je babcia, zostały odesłane do bawialni wraz z dwiema niańkami.
Czekam na jakiś komentarz, cokolwiek, jedno słowo nawiązujące do mnie, ale nic. Na razie wszyscy chrzanią o pogodzie, polityce, interesach i tym podobnych bzdurach. I o jedzeniu, że takie pyszne i w ogóle ę-ą. Podano już przystawkę, trzy zupy do wyboru, kilka głównych dań, deser, kawę, znowu coś małego: krem z czegoś zielonego i parę listków mięty, a na górze krewetki – ble… Ogólnie rzecz biorąc, klan Pratchettów zgromadził tu żarcie dla Armii Zbawienia, dwie trzecie nieruszone.
Aha, jeszcze wam powiem, co włożyłam na tę okazję. Przecież nie wypadało wbić się w dżinsy i trampki na proszony obiad. Wczoraj wpadła do mnie Rachel i poszłyśmy na zakupy. Za ciuchy sama zapłaciłam, ma się trochę grosza. Wykorzystałam pieniądze od pani Pratchett. A co? Dała mi hajs? Dała. Wprawdzie Patrickowi niezbyt się to spodobało, nudził, że mam wziąć jego kartę, ale odmówiłam. „Gdy się płaci gotówką, mniej się wydaje, bo bardziej boli” – powiedziałam mu.
Kupiłam sobie małą czarną. Pierwsza taka kiecka w moim życiu. Rachel zasugerowała jeszcze zakup klasycznych szpilek, a jako narzutkę prosty biały sweterek, bo w jesienne miesiące należy wkładać sweterki. Całość kosztowała krocie, już prawie skończyły mi się oszczędności, za to czuję się jak milion dolarów, a Patrick na mój widok zgubił szczękę.
No i siedzimy. Umrę tu z nudów, powaga. Trują i trują, dlatego niewiele brakuje, bym zadławiła się kawałkiem ananasa, gdy nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, ojciec Patricka wypala:
– Więc zamierzasz się ożenić. Z nią. – Spogląda na mnie pierwszy raz od początku imprezy, żebyście mieli jasność.
– Zamierzam poprosić Susan o rękę. – Teraz już dwóch Pratchettów taksuje mnie wzrokiem. – Muszę kupić pierścionek. – Na szczęście Patrick chyba wyczuł, że jestem okropnie skrępowana, bo dodaje mi otuchy uśmiechem.
– E… – bąkam. – Nie musisz. Został ten po Hope. Widziałam, leżał w holu, jak wróciliśmy z lotniska. Całkiem ładny, mogę go nosić.
– Chcesz pierścionek po Hope? – pyta matka Patricka.
– Czemu nie? – zwracam się do niej. – Pasuje. Mierzyłam.
Gdybyście widzieli ich miny… Jakby każdy z obecnych, co do jednego, połknął żywą żabę, a ta skakała mu w ustach. Halo! Niech ktoś tu wpadnie, wyjmie im kije z dupy, poda jeszcze więcej wina i whisky, może nareszcie wyluzują.
– Nie możesz nosić pierścionka po Hope – mówi pani Pratchett. – To niedorzeczne. Patricku, wytłumacz Susan, że to jakiś absurd.
– Na razie mój syn jeszcze nie poprosił panny Seyler o rękę.
Jezu. Ojciec Patricka jest beznadziejny. Nadęty do granic możliwości i wredny. W trakcie obiadu chyba z dziesięć razy modliłam się, żeby w przyszłości się nie okazało, że Patrick odziedziczył po nim charakter.
– Ale kiedy poprosi, to pierścionek będzie jak znalazł, co nie? Po co kupować nowy, szkoda kasy.
Grobową ciszę zakłóca chichot. To Linda, żona Ronniego, który od razu gromi ją wzrokiem, a ona ze strachu prawie wchodzi pod stół. Nieźle ją wytresował. Dobrze, że chociaż ta druga, Amy, ma jaja, bo stwierdza od niechcenia:
– Racjonalne podejście. To tylko zwykły przedmiot, pierścionek.
– Nie taki zwykły, poza tym akurat ty, moja droga, masz na palcu wyjątkowy pierścionek – oznajmia pani Pratchett, a nabzdyczona jest przy tym jak indyk w trakcie tańca godowego.
Z trudem hamuję śmiech.
– Mój pierścionek to rodzinna pamiątka, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Kiedyś nosiła go prababka Irvina, potem babka, mama, a teraz ja – wyjaśnia mi uprzejmie Amy.
Tę laskę to ja lubię. Chociaż jedna normalna.
– To nie jest najważniejsza kwestia. – Nie wiedzieć czemu, zgadza się z nią pani Pratchett. Ona jest totalnie pokręcona, najpierw robi awanturę, a teraz olewa temat. – Patricku, musimy się zastanowić, gdzie będą mieszkali Susan i jej syn, zanim weźmiecie ślub.
– Jak to gdzie? – Wytrzeszczam oczy. Patrzę to na Patricka, to na jego walniętą mamusię. – Tam, gdzie teraz mieszkam – odpowiadam sobie sama, skoro żadne z nich nie zamierza tego zrobić.
– Nie ma takiej możliwości – oświadcza pani Pratchett po moich słowach. – Nie możecie dłużej mieszkać bez ślubu, już wystarczająco długo trwa ta patologiczna sytuacja. Proponuję jedyne rozsądne rozwiązanie, a mianowicie: Susan wraz z dzieckiem wprowadzi się tutaj. Mamy kilka wolnych sypialni na drugim piętrze, będzie wam wygodnie. – Błyska do mnie zębami niczym wampir do swojej kolacji.
Co?! Chyba ją Bóg opuścił.
– E… – wykrztuszam.
Tylko na to mnie stać.
– Mamo, obawiam się, że Susan nie odpowiada takie rozwiązanie.
No wreszcie. Już myślałam, że Patrick nigdy się nie odezwie.
– Powinna przywyknąć, że w wielu kwestiach inni będą za nią decydować – odzywa się Ronnie.
Jak mi Bóg miły, zaraz coś chwycę, cokolwiek: półmisek albo dzbanek z wodą, i walnę go w łeb. „Odpieprz się, tresuj swoją żonkę, ale nie mnie!” – przekazuję mu w myślach wiadomość, wspierając ją morderczym spojrzeniem. Chyba dotarło, bo Ronnie sięga po swoją szklankę i zaczyna sączyć whisky.
– Nie będę tu mieszkać – oświadczam z hardą miną. – Dzięki za zaproszenie, miło z waszej strony, ale to jakieś totalne kretyństwo.
– Totalne kretyństwo? – powtarza ojciec Patricka z krzywą miną. Wygląda, jakby miał mnie rozgnieść obcasem buta.
– E… sorry, źle zabrzmiało. To jest niedobry pomysł. Nie myślcie, że z wami jest coś nie tak, czy z tym domem, bo powaga, jest super. – Kilka razy z zapałem kiwam głową. – Świetny dom, na wypasie. Jeszcze raz dzięki za propozycję, ale chodzi o mnie. Nie pasuję do tego miejsca, a Mickey jest mały, będzie wrzeszczał i w ogóle. Nie wyśpicie się. Lepiej będzie, jeśli zostanę u Patricka. – Mój uśmiech jest promienny, a ja cała do rany przyłóż.
– Skoro tak… – zaczyna senior rodu. – Skoro panna Seyler kategorycznie odmawia pobytu tutaj, pozostaje jedynie wynajęcie apartamentu lub pokoju w hotelu. – Najpierw gapi się na mnie, a potem na Patricka. – Mam nadzieję, że jutro rozwiążesz ten problem, synu.
– Postaram się załatwić to jak najszybciej.
„Ożeż kurwa” – aż sobie zaklęłam w duchu. A ja? Może wypadałoby mnie zapytać o zgodę? Co za banda? Myślą, że jestem jakąś pieprzoną niewolnicą, za którą można decydować? Szlag mnie trafia, powaga. A co najgorsze, oni mają mnie w dupie, wszyscy bez wyjątku. Są jak jednolita masa i tylko ja odstaję, niczym ślady brudnych paluchów na idealnie białym obrusie albo odcisk buta na wyfroterowanej na błysk posadzce.
Jeszcze wam pokażę, zobaczycie. Tobie też, bubku!
Nasze zaręczyny odbędą się za trzy tygodnie, na oficjalnym przyjęciu – to tyle jeśli mowa o romantyzmie. Szczegóły ślubu zostaną ustalone później, ale na pewno przyjęcie weselne będzie skromne, ponieważ nie jestem już niewinną panienką. Mój kamień u szyi to Mickey – gdyby ktoś pytał. Mam poważny feler, zamiast błony dziewiczej wniosę do małżeństwa nieślubne dziecko.
Halo. Tu Ziemia.
Niech ktoś eksmituje klan Pratchettów z powrotem na Księżyc.ROZDZIAŁ 2
Patrick
Wracamy samochodem, prowadzę, ponieważ prawie nic nie wypiłem u rodziców. Czułem, że będzie mi potrzebny trzeźwy umysł. Chociaż nie ukrywam, że przydałoby się znieczulenie podczas tych koszmarnych obiadków, zwłaszcza dzisiaj.
– Czemu nic nie mówisz? – zagaduję Susan.
– Widocznie nie mam nic do powiedzenia – odpiera.
Śmiem wątpić w jej szczerość. Rudzielec ma focha, wszystko w niej buzuje, ślepy by zauważył. Nadęła się jak balon i tylko czekać, kiedy pęknie. Nie żeby nie miała powodów do gniewu. Starzy potrafią podgrzać atmosferę, obojgu to doskonale wychodzi. Ignorowali Susan, rozmawiali o niej, jakby jej nie było przy stole, a ja niewiele mogłem zrobić, bo na beton w ich głowach nic się nie poradzi.
– Nie było źle. Rzekłbym, że rodzice mile mnie zaskoczyli, a najważniejsze, że mamy to już za sobą – mówię krzepiącym tonem.
– Za sobą? – prycha. – Raczej przed sobą. Całe nasze życie ma tak wyglądać?
Zerkam na nią. Widzę zaciętą minę i przymrużone oczy. To się dziewczę wkurzyło.
– Bez obaw. Po ślubie się skończy. Ingerencja – precyzuję.
– Nie wierzę. Oni mają genetyczną skazę, uwielbiają się wpieprzać we wszystko, sterować, kontrolować i wściubiać nos.
– Przypominam, nie zamierzam mieszkać w rodzinnym domu, więc nie będą mieli zbyt dużo okazji do wtrącania się. Co do skazy, masz rację. Też mam takie zapędy – przyznaję szczerze.
– Ale u ciebie jest inaczej.
– Ponieważ?
– No inaczej, po prostu.
– Przeszkadza ci, kiedy się rządzę.
– E tam. Już przywykłam.
– Dobrze wiedzieć. – Rozciągam usta w uśmiechu.
– Ale sam przyznaj, to było okropne. Myślałam, że zacznę w nich rzucać jedzeniem. Powaga. Wkurzyli mnie na maksa. A ten twój brat, Ronnie, i jego żona. Co to ma być?! Są jeszcze gorsi, współczuję ich dzieciom.
– Będziesz ich oglądać co najwyżej raz w tygodniu, w niedziele, na obiedzie.
– Nałożę słuchawki i puszczę muzykę.
– To nieuprzejme.
– A dowalanie komuś jest uprzejme? Czułam się jak robal. Nadęte, zadufane snopy.
– Snoby?
– Och, nieważne. Wiesz, o co mi chodzi.
Niestety, Rudzielec ma rację, natomiast ja muszę jej przekazać niezbyt dobre wieści. Już jutro musi się stąd wyprowadzić, bo moi rodzice nie daliby nam żyć, więc lepiej ustąpić. Potem nastąpi przyjęcie zaręczynowe – tyle dobrze, że ciche i skromne, w gronie najbliższych, czyli powtórka z dzisiaj. To jednak nie koniec obostrzeń: Susan nie będzie mogła ze mną mieszkać. Poczekamy z tym do ślubu.
Docieramy do mieszkania. Przez kolejne dwie godziny Susan zajmuje się małym, a kiedy ten idzie spać, postanawiam przekazać jej hiobowe wieści.
– Jak to? – Wytrzeszcza oczy. – Czekaj, nic z tego nie rozumiem. Skoro już się zaręczymy, to będziemy prawie jak małżeństwo.
– Prawie. – Puszczam jej oczko.
– Ech, nie czepiaj się słówek. W każdym razie już zaklepane. Na mój gust mogę wtedy wrócić.
– Niekoniecznie.
– Czyli co? Zamieszkamy razem dopiero po ślubie?
– Tak.
– Jezu… – Potrząsa głową. – To jest głupie. Mamy dwudziesty pierwszy wiek.
– Chodź tutaj – przywołuję ją na kanapę, blisko siebie. Obejmuję ją ramieniem, ale ona ma inny plan. Wdrapuje się na moje kolana, przytula się i marudzi pod nosem, że moi starzy mają nawalone w głowie. To przejaw braku szacunku, lecz nie zamierzam jej strofować, bo w gruncie rzeczy myślę tak samo. – Nie przejmuj się, prędko zleci.
– Prędko? Co najmniej miesiąc. Umrę tam z nudów.
– Będę cię odwiedzał.
– Chociaż tyle… – Po dłuższym namyśle pyta: – Wiesz co?
– No co?
– Za trzy tygodnie skończy mi się połóg.
Średnio ekscytują mnie wszelkie fizjologiczne kwestie u kobiet, ale to dobra wiadomość. Dobra i niedobra, ponieważ będę musiał jej odmówić. Seksu – rzecz jasna.
– Przed zaręczynami matka zawlecze mnie do spowiedzi. – Chrząkam znacząco.
– Serio? A po co? – Susan marszczy czoło.
– A po co się chodzi do spowiedzi?
– Wystarczy pójść przed samym ślubem, a tak w ogóle to ja bym się nie spowiadała. Po co to komu?
Chyba nie chcę wnikać, co i jak praktykuje Susan, o ile w ogóle w coś wierzy. Ze mną sytuacja jest skomplikowana. Trudno określić mnie jako człowieka głębokiej wiary, jakiejkolwiek wiary, z przestrzeganiem dekalogu jest jeszcze gorzej, ale nie nawykłem bezmyślnie łamać zasad, nawet jeśli nie widzę w nich sensu. Dlatego spowiedź się odbędzie, przynajmniej formalnie. Żal za grzechy niekoniecznie musi wystąpić.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Już się boję.
– Zachowamy wstrzemięźliwość seksualną do dnia ślubu. Okej?
Susan trawi moje słowa, prawie słyszę, jak trybiki w jej głowie mielą usłyszaną informację. W końcu pyta szeptem:
– Ty tak na serio?
– Uhm.
– E… nie. Nie wierzę. Wkręcasz mnie.
– Nie wkręcam.
– Chwilunia. – Zsuwa się z moich kolan, siada po turecku przodem do mnie i wlepia we mnie badawczy wzrok. Nic jej nie umknie, żaden grymas, ruch czy gest. – Czyli co? Nie wolno nam uprawiać seksu?
– Ty na razie nie możesz – przypominam.
– Okej, nie mogę normalnie, ale…
– Takiego też nie. To również seks, tylko uprawiany w inny sposób.
– I dlatego… – Widzę w jej oczach błysk olśnienia. – Dlatego nawet nie zbliżyłeś się do mnie w ostatnich dniach?
– Właśnie tak.
– Bo planujesz się ze mną hajtnąć?
– Zachowuję wstrzemięźliwość, a ty czystość. To stanowi dla ciebie gwarancję, że się pobierzemy. Żaden facet z naszej rodziny nie może sypiać z przyszłą żoną przed ślubem.
– A gdybyś nie planował się ze mną hajtnąć?
– Uwierz, już dawno klęczałabyś przede mną z moim kutasem w ustach. Wprawdzie na razie nie mógłbym się odwdzięczyć, ale to tymczasowa sytuacja.
– Serio? Serio z tym… – Wyraźnie brakuje jej słów. – Zero seksu, zero czegokolwiek, nawet pocałunku z języczkiem, tylko cmok w policzek, bo trzymasz się jakichś durnych zasad?
Nie muszę odpowiadać. Susan właśnie zrozumiała, że mówię poważnie.
– Jezu… – wzdycha. – To najgłupsza rzecz, o jakiej słyszałam. Powaga. – Jest zdruzgotana. Nagle coś sobie uświadamia. – Zaraz! – Podnosi wskazujący palec. – Ej! Nie mówisz prawdy.
– Pijesz do mojego zachowania w czasie, kiedy byłem z Hope?
– No właśnie. – Krzyżuje ręce na piersiach i patrzy na mnie z tryumfem.
– Ale nie sypiałem wtedy z Hope.
– Wiem, puszczałeś się z różnymi laskami. Nawet mnie zaliczyłeś, pamiętasz?
– Mało eleganckie określenie, ale zasadniczo trafne. Oprócz ciebie, te kobiety to nie były moje przyszłe żony, tylko jakieś przypadkowe dziewczyny, o których już dawno zapomniałem. Jestem pewien, że mój ojciec czy bracia w podobny sposób radzili sobie z pożądaniem. Rozładowywali je z kochankami, żeby ustrzec przyszłą żonę przed utratą czystości.
– Jezu… – W oczach Rudzielca widzę zgrozę. – To hipokryzja. Najgorsza hipokryzja, jaka może być. Powinni was opatentować, cały klan Pratchettów. Serio.
– Ja tego tak nie widzę. Nie uważam siebie za hipokrytę.
Gdyby za każdym razem, kiedy skłamałem podczas tej rozmowy, spadła na mnie cegłówka, leżałbym teraz martwy pod ich stosem. Sypiałem z kochankami, zabierałem je na wyjazdy, zaliczałem w hotelach i w ich mieszkaniach, a z jedną uprawiałem seks oralny w ośrodku dla samotnych nieletnich matek. Ta ostatnia siedzi teraz przede mną, a na jej twarzy maluje się każde możliwe uczucie, którego może doświadczyć człowiek.
I tak, ma rację, to hipokryzja w najczystszej formie.
– Pogięło cię?! – Jej głos jest piskliwy. – Uważasz, że to fair, kiedy facet ma kochanki, a jego narzeczona czeka z seksem do ślubu? Zapomnij, że będziesz się rozładowywał, zanim weźmiemy ślub, bo przysięgam… – Zaciska zęby.
– Nie mam takiego zamiaru. – To akurat prawda. – Pierwszy raz w życiu czuję, że ktoś mnie kocha. Kobieta. Ty. – Pokazuję na nią palcem.
– Oczywiście, że cię kocham. A ty mnie.
– Otóż to. Nie będę miał kochanek, dochowam ci wierności, Susan.
– Tylko spróbuj mnie zdradzić. – Groźnie marszczy czoło.
– Nie spróbuję.
Mam głębokie przeświadczenie, że wystarczy mi seks z Rudzielcem, że nieprędko, o ile w ogóle, w nasze życie wkradną się rutyna i nuda. Dlatego właśnie chcę się z nią ożenić. To kobieta dla mnie.
Nie macie pojęcia, jakie to świetne uczucie.
– Jutro znajdziemy ci jakieś przyjemne lokum lub, jeśli chcesz, ja się stąd wyniosę. To lepszy pomysł – stwierdzam po krótkim namyśle. – Wynajmę apartament w hotelu albo znajdę coś w pobliżu. Jak wolisz? Chcesz tutaj zostać?
– Wolę, żebyśmy razem zostali. Ty i ja.
– Wiem.
– No dobra, to… Och, ty zdecyduj. – Nachyla się, wspiera czoło o moje udo i tkwi tak przez dłuższą chwilę.
To nie jest dobra poza. Moja wyobraźnia natychmiast zaczyna działać na pełnych obrotach, a postulowana przed chwilą wstrzemięźliwość seksualna zupełnie traci swój czar. Gówno prawda z tą czystością, jeszcze dzisiaj, zaraz, w tym momencie, przeleciałbym Susan, ale… warto dłużej poczekać na coś, co najcenniejsze. Kładę dłoń na jej głowie, głaszczę, bawię się włosami mojej przyszłej żony i czuję, że z dnia na dzień staję się coraz szczęśliwszy.
– Zobaczysz, nie zapomnisz naszej nocy poślubnej do końca życia. Będzie wyjątkowa. – Odchylam głowę na oparcie kanapy, zamykam oczy i bezskutecznie próbuję odsunąć od siebie obrazy podsuwane tej chwili przez wyobraźnię. Kutas już dawno mi stanął, wiadoma sprawa, ale postanowione: poczekamy. Zrobimy tak, jak postępowali moi przodkowie.
– No dobra, niech ci będzie – burczy Rudzielec. – Ale zaręczyny chcę mieć fajne.
– Jakie to są fajne zaręczyny?
– Z niespodzianką. I nie w twoim rodzinnym domu, tylko tutaj, a potem możemy zrobić drugie dla picu przy twoich starych.
– Uprzedzam, pierścionek będzie nowy, zresztą starego już nie mam.
– Nie? – Czuję, że Susan podniosła głowę, więc otwieram oczy, by spojrzeć na moje słodkie rude kochanie. – Co się z nim stało?
– Matka zaniosła do kościoła. Został darem wotywnym.
Czy wspominałem, jak bardzo mi się podoba, kiedy Susan przewraca oczami?
– Jesteście porąbani. – Kręci głową. – Wierzyć się nie chce.
Susan
Rodzinka Pratchettów jest dziwna. Co oni mają do Halloween? Wyobraźcie sobie, że nie obchodzą tego święta, matka Patricka pozwala jedynie na ustawienie kilku dyń przy wejściu do domu. Za to ja obchodzę, kupiłam Michaelowi pierwszy kostium – wystąpił przebrany za Batmana, a ja za wiedźmę. Chcielibyście widzieć minę Patricka, kiedy do niego pojechałam z małym. Od razu go zaatakowaliśmy: „Cukierek albo psikus”, a on stwierdził, że nie ma cukierków. No to został psikus… Pomalowałam mu paznokcie na czerwono – wykazał umiarkowany entuzjazm. Pratchettowie nie obchodzą Halloween, ale Dzień Weteranów już tak, i to bardzo hucznie. Pierwszy raz brałam udział w paradzie. Megafajna sprawa, szliśmy całą wielką rodziną, a po wszystkim zaliczyliśmy obiad u starych Patricka, ale tym razem było znośnie, nie czepiali się ani swojego synalka, ani mnie.
Ale ja nie o tym. Wiecie, co mnie męczy? Zaręczyny, których nie było. Ciekawe, ile jeszcze mam czekać? A może Patrick zapomniał, co mi obiecał? Mieliśmy się zaręczyć, prywatnie, sam na sam, a potem może nawet udałoby mi się zaciągnąć do łóżka Pana Tymczasowo Cnotliwego. Ale na razie z zaręczyn nici. Patrick nas odwiedza, wpada wieczorem, siedzi godzinę lub dwie, czasami nawet trzy, gdy uda mu się wcześniej wyrwać z biura, jest fajnie, miło, wesoło i w ogóle super, no ale…
Ulżyłoby mi, gdyby w końcu oficjalnie się zadeklarował. Każdej dziewczynie by ulżyło. Chemia chemią – nie narzekam na brak napięcia między nami, iskrzy, ledwie Patrick wychodzi z windy i wita się ze mną, ale pierścionek chciałabym mieć i marzę o tym, żeby Patrick Pratchett przede mną uklęknął.
Wstaje kolejny dzień, snuję się po domu, bo Mickey wyjątkowo kiepsko dzisiaj spał, za to teraz nadrabia zarwaną nockę, a ja nie wiem, co ze sobą począć. I wtedy dzwoni telefon. To Rachel. Czemu zadzwoniła? Tak, zgadliście. Jezuniu, znowu zakupy. Tym razem potrzebuję kilku stosownych kreacji na kolejne dwa obiady u starych Patricka, na oficjalne spotkanie w jego firmie – wkrótce obchodzą któryś tam jubileusz powstania – i trochę ciuchów na co dzień. Zupełnie jakbym dotychczas biegała po mieszkaniu nago.
– Mam ciuchy na co dzień, litości! – stękam do Rachel. – Po co mi więcej?
– Po to, żebyś wyglądała pięknie i z klasą w każdych okolicznościach.
– Taa… zwłaszcza kiedy Mickey postanawia się na mnie wyrzygać. Wtedy ta klasa strasznie mocno się objawia. – Chichoczę.
– Bez dyskusji – ucina Rachel. – Zaraz do ciebie przyjadę, będą ze mną Sherman i jego żona.
– No nie – jęczę.
Żona Shermana, Rose, skądinąd świetna laska, zajmie się Michaelem. Już dwa razy go pilnowała, nie mam do niej żadnych zastrzeżeń, zna się na rzeczy i umie odpowiednio zaopiekować się maluszkiem, ale… jej obecność równa się naszej bardzo długiej nieobecności, czyli spędzę najbliższe pięć godzin w przymierzalniach butików na Piątej Alei.
Ratunku.
Nie znoszę zakupów, powaga. Te wszystkie ciuchy są koszmarnie drogie, ekspedientki nadęte i patrzą z wyższością – oczywiście tylko na mnie, bo na Rachel patrzą zupełnie inaczej – a poza tym markowe rzeczy są najczęściej niewygodne. Człowiek boi się w nich oddychać, jeść też strach, bo zawsze coś może kapnąć, a co dopiero mówić o wzięciu na ręce małego dziecka. Ale dobra, niech będzie. Jakoś to zniosę.
Rachel, Rose i Sherman przyjeżdżają po godzinie. Witam się z Rose, przekazuję, co i jak z Michaelem, a potem ruszamy z Rachel i Shermanem na podbój sklepów. Wzięłam ze sobą resztkę gotówki, ale to Rachel trzyma forsę, czyli kartę Patricka. Jedziemy po kolei: Van Cleef & Arpels – tutaj nic nie wpadło mi w oko, Louis Vuitton – tu kupiłyśmy kilka dodatków oraz torebkę, Hublot i Bergdorf Goodman – nawet nie weszłam, a Rachel nie oponowała, potem wielka trójka: BVLGARI, Piaget i Mikimoto. Ech. Omijamy je z daleka, zegarki są szkaradne, a biżuteria jak dla starych bab. Pomocy! Nie wzięłam nic do jedzenia, a kiedy szukam wzrokiem czegokolwiek, choćby stoiska z bajglami, Rachel wlecze mnie do butiku Armaniego.
– Czy mówiłam, że nienawidzę zakupów? – marudzę pół godziny później.
Shermana już nie widać zza stosu toreb i pudełek z naszymi łupami. Biedak. To się dał władować, a raczej obładować.
– Wspominałaś – śmieje się Rachel. – Jeszcze tylko Dolce & Gabbana, może Valentino i koniec, obiecuję.
– Uważaj, bo ci uwierzę – sarkam.
Rachel kocha ciuchy. Połowa tego, co tkwi w ramionach Shermana, należy do niej. Naturalnie za swoje zakupy zapłaciła sama, ale jak znam życie, mogłaby skorzystać z karty Patricka, a ten i tak by się nie zorientował. Zgroza, ile kasy już poszło. Próbuję odnaleźć w tym sens, polubić to lub chociaż zaakceptować, lecz na razie nie cieszy mnie to marnotrawienie pieniędzy. Widocznie nie grozi mi zakupoholizm.
– W sumie to mogłabym całe życie nosić zwykłe dżinsy, T-shirt i trampki – stwierdzam, kiedy wchodzimy do ostatniego butiku. – Po co komu takie drogie kiecki? Raz włożysz, góra dwa i już się opatrzy – mówię, patrząc na wieszaki.
– Valentino to nie jest droga marka.
Taa… cena przeciętnej sukienki zaczyna się od tysiąca dolców, a niektóre kosztują kilka razy tyle. Niedroga marka, dobry żart. Rachel pomaga mi wybrać kilka sukienek, dobiera je tak, by podkreślić walory mojej urody, czyli: włosy, cerę, piegi, zielone oczy i coś tam jeszcze. To, że mam wzrost karła – gdy porównać go ze wzrostem ekspedientek i samej Rachel – ponoć w niczym nie przeszkadza, wystarczy włożyć buty na szpilce, czyli przeklęty pomiot szatana, w którym można się zabić, ledwie człowiek dźwignie tyłek z miękkiej tapicerowanej kanapy.
– Ta jest boska. – Rachel cmoka, pokazując bardzo długą kieckę, w kolorze kawy z mlekiem, z szeroką falbaną na dekolcie i mnóstwem haftowanych motyli.
– Będzie doskonale leżeć, ale najpierw muszę kupić szczudła – prycham, bo suknia pasuje na żyrafę.
– Można ją skrócić, a nawet uszyć dokładnie ten sam model na panią – mówi Karen, jedna z ekspedientek.
Bynajmniej nie nosi identyfikatora, bo to obciachowe – tak mi powiedziała Rachel. Po prostu przedstawiła się, gdy tylko weszliśmy do sklepu. Jej kumpela zrobiła Shermanowi kawę, ja dostałam wodę i muffinkę, bo już okropnie burczało mi w brzuchu, a Rachel słabego drinka.
– Możemy zdjąć miarę. Sukienka będzie gotowa za miesiąc – informuje nas.
– Za miesiąc? – Wytrzeszczam oczy.
– Tak, motyle są ręcznie wyszywane, co skutkuje dosyć długim czasem przygotowania.
Trzeba przyznać, że akurat Karen jest dla mnie miła – pewnie dlatego, że dobrze zna Rachel, bo ta często robi tu zakupy. Inna rzecz, że wystarczy spojrzeć na Shermana – biedak siedzi na jednej z sof, obwieszony paczkami i torbami jak choinka – by łatwo stwierdzić, że kasa sama wyskakuje z portfela, a apetyt Rachel na nowe szmatki i fatałaszki jest nieposkromiony.
– Może ją przymierzysz, Susan? – proponuje. – Zobaczymy, czy ci dobrze w tym kolorze i fasonie. Jeśli tak, proszę zdjąć miarę – zwraca się do Karen.
– Ale ja nie wiem, czy ona mi się podoba. – Chrząkam znacząco, bo kiecka wcale nie jest w moim guście. Będę wyglądać jak idiotka w tych szyfonach i falbanach.
– Uwierz, kiedy ją włożysz, zmienisz zdanie.
– O tak, będą pani pasować taki kolor i krój.
O Jezu…
– Jak ją zniszczę, bo przydepnę ten dół, proszę nie mieć żalu – sarkam, biorąc kiecę od Karen.
Idziemy na tyły butiku, gdzie są przymierzalnie. Już je znam: to wielkie pokoje z wygodną kanapą i stolikiem na środku. No i są też lustra, rzecz jasna. Nie lubię, kiedy ktoś mnie ogląda w negliżu, poza tym znowu zapomniałam, że na zakupy powinno wkładać się wypasioną bieliznę, nie stare bawełniane majtki i lekko znoszony biustonosz. Trudno, przymierzę na to, co mam. Może ta piękna sukienka się nie obrazi na majtki z Walmartu.
Miotam się w środku, ale muszę sobie poradzić. Uff. Włożyłam, nawet samodzielnie zapięłam suwak – ten szczęśliwie ukryto z boku, pod pachą. Cóż, może Rachel i Karen mają rację – całkiem nieźle wyglądam. W przymierzalni jest kilka par wysokich szpil, w każdym rozmiarze i w dwóch najpopularniejszych kolorach: czarnym i cielistym. Ostrożnie zakładam te drugie, bardziej pasują. Niestety, sukienka jest na mnie za długa i chyba trochę za szeroka.
– Pomóc w czymś? – słyszę po chwili.
– Yhy. Macie mniejszą? I krótszą?
– Zaraz podam mniejszy rozmiarek.
Rozmiarek. Jak słodziusio. Jeszcze sekundka i puszczę słodkiego bączka.
Czekam na kolejną kieckę, rozglądam się wkoło i dopiero teraz zauważam, że na stoliku stoi kryształowy kieliszek, a obok niego czarne fikuśne puzderko. Co ciekawe, kiedy podchodzę bliżej, zauważam dwie karteczki z napisami: „Wypij mnie” i „Otwórz mnie”. Co to ma być? Chichoczę, bo karteczka oparta o kieliszek przypomina mi historię Alicji z Krainy Czarów. Jeśli wypiję zawartość kieliszka, urosnę? Ładne jaja.
Śmieję się, sięgając po napój. To szampan, jeszcze nie zdążył stracić bąbelków. Upijam kilka łyków, jest pyszny, ale nigdy nie przepadałam za alkoholem, więc odstawiam kieliszek i sięgam po drugą niespodziankę. Co jest w pudełeczku? Kolejne ciastko? Przydałoby się, tamto strawiłam już w podczas jedzenia.
– Ups. – Muszę mieć okropnie głupią minę.
W środku nie ma nic do jedzenia, za to jest pierścionek. Złoty, z dużym prostokątnym oczkiem, a wokół niego mnóstwo mniejszych kryształków w zielonym kolorze. Ależ jest ładny, widać, że kosztował majątek. Czuję, jak oblewa mnie fala potu, a krew wypełnia policzki.
– Można wejść? – pyta Karen zza drzwi.
Podskakuję, słysząc jej głos. Natychmiast chowam pudełeczko za plecy i odwracam się w stronę wejścia.
– E… tak, proszę – mówię z trudem.
Uwierzcie, ledwie stoję – nie dość, że nogi zmiękły mi z wrażenia, to jeszcze mam na sobie te pieprzone szpile, w których czuję się jak inwalidka. Każdy krok grozi wywrotką na twarz. Dopiero by było – kiecka potargana, lustra rozbite, zęby na parkiecie.
Drzwi się otwierają, ale to nie Karen za nimi stoi…