Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Jesteśmy obserwowani - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jesteśmy obserwowani - ebook

Największy koszmar influencera? Zostać scancelowanym. Ta dziesiątka przekona się, że można jednak skończyć gorzej…

Młodzi influencerzy, licząc na zdobycie nowych followersów, biorą udział w reality show, w którym zostają odcięci od kontaktu ze światem, a ich działania śledzą kamery. Strzał w dziesiątkę? Wygląda na to, że nie tylko jeden…
Producenci jednak nie docierają na wyspę, pojawia się za to trup. Atmosfera gęstnieje z każdą nową wiadomością od tajemniczego sponsora, który przesyła uczestnikom kolejne zadania do wykonania i grozi ujawnieniem ich mrocznych sekretów.
Czas mija, ciał przybywa. Czy komuś uda się opuścić wyspę, zanim zostanie scancelowany… na śmierć?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-8299-889-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za taki wi­dok można za­bić. Lub dać się za­bić. Łódź pły­nie, a te dwa zda­nia krążą mi po gło­wie. Tak na­prawdę nie mam po­ję­cia dla­czego, ale wiem, że są praw­dziwe. Miej­sca ta­kie jak to można opi­sać tylko za po­mocą fra­ze­sów.

Wy­spa Law­rence wy­nu­rza się spo­śród fal jak fa­ta­mor­gana, jak oaza po ki­lo­me­trach mo­rza tak czy­stego i błę­kit­nego, że to pra­wie nie­moż­liwe, że ist­nieje na­prawdę. Po­most pro­wa­dzi do lśniąco bia­łej plaży usia­nej pal­mami i błysz­czą­cymi ska­łami. Da­lej wi­dać ta­ras, ba­sen i wresz­cie dom: trzy­pię­trowy bu­dy­nek w stylu hisz­pań­skim, po­kryty sztu­ka­te­rią, z za­okrą­glo­nymi oknami, że­la­znymi bal­ko­nami i gli­nia­nym da­chem. Po jego bo­kach ro­sną ko­lejne palmy, które wy­glą­dają jak kró­lew­ska straż.

Gdy zbli­żamy się do doku, wy­ko­rzy­stuję chwilę i wdy­cham słone po­wie­trze. Z po­wodu wil­goci moje włosy zdą­żyły się już po­fa­lo­wać. Po­pra­wiam ku­cyk, zgar­nia­jąc nie­sforne ko­smyki, po czym za­my­kam oczy i po­zwa­lam, by słońce pra­żyło moje po­liczki i na­gie ra­miona. To miej­sce by­łoby ide­alne do con­tentu, jaki chcą oglą­dać moi ob­ser­wu­jący. Fil­miki z tre­nin­gami na plaży. Vlogi, w któ­rych przy­rzą­dzam die­te­tyczne drinki. Zdję­cia, na któ­rych re­kla­muję leg­ginsy, ro­biąc stret­ching na tle ho­ry­zontu. Jed­nak mój te­le­fon na lot­ni­sku za­brała asy­stentka, więc przez naj­bliż­sze trzy ty­go­dnie będą mu­sieli za­do­wo­lić się po­stami, które za­pla­no­wa­łam jesz­cze w domu, w Dal­las.

Na na­stępne trzy ty­go­dnie za­mie­rzam znik­nąć.

– Wszystko okej? – pyta Max Overby z dru­giej strony ma­łej ło­dzi.

Czer­wie­nię się. To tyle, je­śli cho­dzi o zni­ka­nie.

– Tak – mó­wię. – Wy­bacz.

Od razu tego ża­łuję. Za­wsze za wszystko prze­pra­szam, na­wet gdy nie ma po­wodu. We­szło mi to w na­wyk przez pa­nią Tammy i jej ochry­pły krzyk, któ­rego przez lata mu­sia­łam wy­słu­chi­wać w stu­diu. „Palce u stóp ob­cią­gnięte. Nie wy­krzy­wiaj ich do we­wnątrz! Patrz przed sie­bie, Lyons. My­ślisz, że pod­łoga się pod tobą za­pad­nie?”

Max po­pra­wia oku­lary, za któ­rymi kryją się ja­sne, błę­kitne oczy. Czuję dziwne skrę­po­wa­nie, więc od­wra­cam wzrok i sku­piam się na jego ka­me­rze. Cie­kawe, kogo mu­siał ocza­ro­wać, by móc wziąć ją ze sobą. W końcu mie­li­śmy tu przy­być bez żad­nych urzą­dzeń, a Max nie roz­staje się z ka­merą, od­kąd wsie­dli­śmy na łódź.

– Czy to wy­wiad? – py­tam, uno­sząc brwi.

– Nie, szczera tro­ska. – Od­kłada ka­merę, a na jego twa­rzy po­ja­wia się zu­chwały uśmie­szek. – Nie wy­glą­dasz za do­brze. Cho­roba mor­ska?

Ogar­nia mnie cie­płe, drżące uczu­cie, któ­rego z pew­no­ścią się nie spo­dzie­wa­łam, więc spo­glą­dam w dół, na jego trampki, i wi­dzę, że wy­stają z nich skar­petki. Są zie­lone, z ma­łymi kre­sków­ko­wymi żół­wiami mor­skimi. Za­raz, czy Max Overby do­pa­so­wał swoje skar­pety do fauny mor­skiej? I dla­czego tak mi się to po­doba?

„Patrz przed sie­bie, Lyons”.

– Po pro­stu nie prze­pa­dam za ło­dziami – rzu­cam pierw­szą wy­mówkę, która przy­cho­dzi mi do głowy. – Wi­dzia­łam Szczęki i Ti­ta­nica. Po­dróży mor­skich warto uni­kać za wszelką cenę.

Max śmieje się przy­jaź­nie.

– Okej, w ta­kim ra­zie do­dajmy do tego całą se­rię Oszu­kać prze­zna­cze­nie. Wtedy na­leży też uni­kać sa­mo­lo­tów, po­cią­gów i rol­ler­co­aste­rów.

Uśmiech błąka się na mo­ich ustach, ale go po­wstrzy­muję, bo przede wszyst­kim, za­du­rza­nie się w pierw­szym wy­so­kim chło­paku, który za­py­tał, jak się czuję, jest to­tal­nie że­nu­jące, a poza tym je­stem pra­wie pewna, że Max pod­stę­pem po­znaje se­krety bo­ha­te­rów swo­jego do­ku­mentu, za­nim ci się zo­rien­tują, co na­prawdę się dzieje.

Po­zna­li­śmy się dziś, ale ko­ja­rzę go, od­kąd rok temu jego do­ku­ment na YouTu­bie zde­ma­sko­wał Ja­reda Skya, pro­wa­dzą­cego bar­dzo po­pu­larny ka­nał plot­kar­ski, jako se­ryj­nego cat­fi­shera. Po tym mała grupa ob­ser­wu­ją­cych Maxa nie­wy­obra­żal­nie się roz­ro­sła. Nie­któ­rzy z nich, jak są­dzę, są bar­dziej za­in­te­re­so­wani jego ostrą li­nią szczęki i im­po­nu­ją­cym wzro­stem niż fak­tycz­nymi zdol­no­ściami dzien­ni­kar­skimi, ale to tylko moja opi­nia. Opi­nia dziew­czyny, która rów­nież nie może się im oprzeć, przez co mam ochotę wy­krzy­czeć się do naj­bliż­szej wa­lizki.

Lo­gan Co­stello jest za to nie­wzru­szona.

– Bę­dziesz na­gry­wał cały czas? – pyta Maxa, mru­żąc piwne oczy. Wiatr roz­wiewa ciemne ko­smyki z jej luź­nego ku­cyka i spra­wia, że tań­czą wo­kół bla­dej twa­rzy. – Je­stem pewna, że ekipa już o to za­dbała. Je­śli ta ka­mera to ma­ni­fest ki­no­wego snoba, czy w ta­kim wy­padku mogę za­su­ge­ro­wać te­ra­pię?

Max się czer­wieni, a ja przy­gry­zam po­li­czek, żeby się nie ro­ze­śmiać. Lo­gan spra­wia wra­że­nie nieco szorst­kiej, ale z jej con­tentu wiem, że sar­kazm i cięty hu­mor są dla niej ty­powe. Za­nim do­łą­czyła do Bo­unce Ho­use, jej fil­miki na­prawdę mnie ba­wiły: od wska­zó­wek, jak od­stra­szyć męż­czyzn na par­kie­cie, po ran­do­mowe hi­sto­rie opo­wie­dziane pro­sto do ka­mery. Po tym, jak zo­stała zwer­bo­wana przez je­den z naj­więk­szych te­amów tik­to­ke­rów, za­jęła się two­rze­niem ich ty­po­wego con­tentu: tre­ści spon­so­ro­wa­nych, fil­mi­ków ta­necz­nych i vlo­gów. Dwa mie­siące temu ode­szła beż żad­nego wy­ja­śnie­nia. Krąży wiele plo­tek, czemu zre­zy­gno­wała, ale we­dług mnie to był do­bry ruch. Wiem o Lo­gan tyle, ile da się wy­czy­tać o twór­cach z ich so­cial me­diów, ale im dłu­żej two­rzyła z Bo­unce Ho­use, tym mniej przy­po­mi­nała sie­bie.

– Tilly się zgo­dziła. – Max wzru­sza ra­mio­nami, prze­cze­su­jąc dło­nią zmierz­wione brą­zowe włosy. – Nie ma za­sięgu.

– Cze­kaj, ty na­prawdę ro­bisz o tym do­ku­ment? – Lo­gan marsz­czy brwi.

– Tak, może.

– Do­ku­ment o pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym, w któ­rym in­flu­en­ce­rzy od­ci­nają się od so­cial me­diów. – Co­rinne Le­compte opiera się o re­ling ło­dzi, w za­my­śle­niu dra­piąc się po pie­go­wa­tym no­sie. – To jak mem o me­mach.

Uśmie­cham się, ża­łu­jąc, że nie mogę na­pi­sać do Alexa i dać mu znać, że spę­dzę trzy ty­go­dnie z jego twit­chową idolką. Mój pięt­na­sto­letni brat wiecz­nie ogląda coś na te­le­fo­nie i w więk­szo­ści przy­pad­ków są to stre­amy Co­rinne. Żadna ze mnie ga­merka, ale Co­rinne jest świetna. Na li­stach naj­po­pu­lar­niej­szych stre­ame­rów nie ma wielu ko­biet, zwłasz­cza czar­no­skó­rych, więc Co­rinne nie tylko prze­ła­muje sche­maty, ale też wy­gląda na to, że je usuwa. Ze­szłej wio­sny, gdy pe­wien stre­amer, tok­syczny sa­miec alfa, za­czął ją trol­lo­wać, Co­rinne wy­zwała go na po­je­dy­nek w bat­tle roy­ale i, oczy­wi­ście, ab­so­lut­nie go zmiaż­dżyła. Liczba jej fol­lo­wer­sów prze­kro­czyła jego wy­nik w go­dzinę i ro­śnie do tej pory. Ale od ja­kie­goś czasu Co­rinne rzadko stre­amuje, o czym wiem, bo Alex na­rzeka na to od ty­go­dni. Obie­cuję so­bie, że za­py­tam ją, co się dzieje, jak tylko prze­stanę czuć się onie­śmie­lona tym, jak świet­nie wy­gląda w zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie i tramp­kach na plat­for­mie.

Drwiący śmiech zwraca moją uwagę na Aarona Ty­lera Banksa, który sie­dzi od nas na tyle da­leko, na ile jest to moż­liwe, czyli nie dość, bo łódź mie­ści za­le­d­wie na­szą piątkę, ster­nika i ba­gaże.

– Co­kol­wiek na­gry­wasz, nie masz po­zwo­le­nia na po­ka­zy­wa­nie mo­jej twa­rzy – krzy­czy Aaron do Maxa, wy­ci­ska­jąc na ręce krem z fil­trem, i wciera go w bladą, po­krytą pie­gami skórę.

Max rzuca mu spoj­rze­nie.

– Pod­pi­sa­łeś zgodę, prawda?

– Tak, na po­trzeby pro­gramu, a nie two­jego ma­łego pro­jektu.

Zło­śliwa mina Aarona jest echem tej, która długo go­ściła na moim te­le­wi­zo­rze, gdy był ko­chaną, psotną gwiazdą The Ma­gni­fi­cent Mil­lers. Te­raz jed­nak cały jego mło­dzień­czy urok wy­pa­ro­wał. Aaron nie wy­gląda, jakby miał wię­cej niż dwa­dzie­ścia dwa lata, ale ma pod­krą­żone oczy, a jego lśniące rude włosy nie są już tak bujne. Pre­zen­tuje się na­wet go­rzej niż na zdję­ciach, na któ­rych ta­blo­idy uwiecz­niły jego aresz­to­wa­nie za jazdę pod wpły­wem. Wspo­mnie­nie zszo­ko­wa­nej, po­kry­tej po­tem twa­rzy szes­na­sto­let­niego Aarona utkwiło mi w pa­mięci ra­zem ze sło­wami mo­jego taty.

„Po­słu­chaj, Kicks”, po­wie­dział, wska­zu­jąc na zdję­cie Aarona, ko­men­to­wane w wia­do­mo­ściach. To było za­le­d­wie kilka mie­sięcy po pre­mie­rze Dance It Out. Mia­łam dwa­na­ście lat i wciąż nie mo­głam się przy­zwy­czaić do dziw­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej z mo­jego stu­dia tańca trans­mi­to­wano na żywo do wszyst­kich do­mów w kraju. „Ten pro­gram, całe te so­cial me­dia... Obie­caj mi, że nie skoń­czysz jak ten dzie­ciak”. Tato za­wie­sił głos. „A je­śli tak, to przy­naj­mniej po­sta­raj się o lep­szą fotkę”. Śmia­li­śmy się z tego ra­zem, ale do dziś no­szę jego radę w sercu.

Łódź zwal­nia i za­trzy­muje się, ko­ły­sząc się przy doku. Gdy sil­nik cich­nie i war­kot prze­cho­dzi w głu­che dud­nie­nie, moje serce przy­śpie­sza. Ja­kaś część mnie jest świa­doma, że cała ta sprawa może być nie­wia­ry­god­nie głu­pim po­my­słem. Po­win­nam wie­dzieć, że re­ality show to nie naj­lep­szy spo­sób na zro­bie­nie so­bie prze­rwy, na­wet je­śli po­zby­wamy się te­le­fo­nów, a na­zwa pro­gramu to IRL. Zi­gno­ro­wa­łam tylko fakt, że trzy ty­go­dnie bez in­ter­netu wiążą się z ka­me­rami wy­ce­lo­wa­nymi w moją twarz przez cały ten czas.

Chyba nie do końca do­brze to prze­my­śla­łam.

– Je­ste­ście! – Mała po­stać ma­cha do nas z po­mo­stu. To Tilly, asy­stentka, z którą by­łam w kon­tak­cie przez cały etap ca­stin­gów. – Chodź­cie, reszta już na miej­scu!

Trudno stwier­dzić, ile Tilly ma lat: po­mię­dzy osiem­na­ście a dwa­dzie­ścia pięć, nie po­tra­fię do­brze okre­ślić. Ma wy­jąt­kową ener­gię, jak gdyby była wiecz­nie młoda – po­łą­cze­nie mamy z przed­mie­ścia i opie­kunki na obo­zie. Cały czas się uśmie­cha­jąc, wsiada na drugą, już za­cu­mo­waną łódź i wy­ciąga wa­lizki, które są tak duże jak ona, kiedy ko­lej­nych pię­cioro uczest­ni­ków pro­gramu scho­dzi z po­kładu.

Pierw­sza po­ja­wia się dziew­czyna w ka­pe­lu­szu sło­necz­nym, spod któ­rego wy­stają fa­lu­jące na wie­trze je­dwa­bi­ste rude włosy.

Nie. Czy to...

– Kira? – McKay­le­igh Hill wpa­truje się we mnie z otwar­tymi ustami. Przez se­kundę mam wra­że­nie, że wpad­nie w szał i za­żąda, bym na­tych­miast opu­ściła to miej­sce, ale wtedy na jej twa­rzy po­ja­wia się ogromny uśmiech. Jej ak­cent z Ala­bamy ocieka sztuczną słod­ko­ścią, jest jak ste­wia. – Chodź tu, do li­cha, i przy­tul mnie! Mi­nęły wieki!

Szcze­rze? Wo­la­ła­bym wsko­czyć z po­wro­tem do mo­rza, ale po­mimo mo­jej pa­sji do sportu ra­czej nie by­ła­bym w sta­nie prze­pły­nąć dwu­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów do sta­łego lądu. Nie ma żad­nej drogi ucieczki. Od­dy­cham głę­boko, pod­no­szę wa­lizkę i scho­dzę z ło­dzi.

McKay­le­igh miaż­dży mnie w uści­sku, a przez chmurę per­fum od Marca Ja­cobsa za­czy­nam się du­sić.

– Nie wie­rzę, że też tu je­steś! Bę­dziemy się świet­nie ba­wić!

Wy­pusz­cza mnie z ra­mion i rzuca mi ukrad­kowe spoj­rze­nie.

– Spójrz tylko na tę wsypę! Reszta dziew­czyn z Dance It Out pad­nie, kiedy to wy­emi­tują, no nie?

– Pew­nie tak.

Je­stem zbyt oszo­ło­miona, by wy­do­być z sie­bie coś mniej zdaw­ko­wego. Mi­nęły lata, od­kąd wi­dzia­łam McKay­le­igh na żywo, lecz jej uśmiech się nie zmie­nił. To ten sam, któ­rym jako czter­na­sto­latka re­ago­wała na dźwięk fał­szy­wych kom­ple­men­tów i któ­rym od­wra­cała uwagę sę­dziów od za­po­mnia­nej cho­re­ogra­fii. Te­raz znowu mam go przed no­sem.

McKay­le­igh Hill, dziew­czyna, która przez lata znę­cała się nade mną w ogól­no­kra­jo­wej te­le­wi­zji, stoi tu i udaje moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

Po chwili oka­zuje się, że nie tylko mnie dziwi jej wi­dok. Wcho­dząc na po­most, Lo­gan wy­gląda, jakby zo­ba­czyła du­cha. McKay­le­igh wpa­truje się w nią, a na jej twa­rzy wciąż ma­luje się sztuczny uśmiech.

– Lo­gan. Szmat czasu.

Moja złość prze­ra­dza się w iry­ta­cję. Mo­głam się spo­dzie­wać, że pro­du­cenci IRL wy­winą taki nu­mer. Nie tylko ja i McKay­le­igh mamy swoją hi­sto­rię. Jest współ­za­ło­ży­cielką Bo­unce Ho­use, czyli te­amu twór­ców, który Lo­gan wła­śnie opu­ściła lub z któ­rego zo­stała wy­rzu­cona, je­śli wie­rzyć plot­kom.

Naj­wy­raź­niej pro­du­cenci na tym nie po­prze­stali. Gdy ko­lejne dwie osoby scho­dzą z ło­dzi, z twa­rzy Lo­gan od­pływa krew. To Zane Ri­vers i Gra­ham West, któ­rzy ra­zem z McKay­le­igh two­rzą Bo­unce Ho­use trio. Oboje za­marli, gdy spo­strze­gli Lo­gan.

– Lo­gan. Nie mia­łem po­ję­cia, że tu bę­dziesz. – Pierw­szy od­zywa się Zane.

– Do­my­ślam się – od­po­wiada ostro dziew­czyna.

– Uprzejma jak za­wsze, co? – Zane uśmie­cha się, prze­su­wa­jąc dło­nią po za­ro­śnię­tej szczęce.

Ofi­cjal­nie Zane, McKay­le­igh i Gra­ham są za­ło­ży­cie­lami Bo­unce Ho­use, ale każdy wie, że to Zane wpadł na ten po­mysł. On się uro­dził do tego, by być li­de­rem. Jest też naj­star­szy, ma dwa­dzie­ścia dwa lata. McKay­le­igh ma dwa­dzie­ścia, Gra­ham dzie­więt­na­ście, a Lo­gan osiem­na­ście. Zane prze­wyż­sza wszyst­kich wzro­stem. Jed­nak bio­rąc pod uwagę jego ko­czek, con­tent z we­gań­skim li­fe­style’em i mu­sku­larne ra­miona po­kryte ta­tu­ażami, mam wra­że­nie, że Zane po­wi­nien ra­czej pro­wa­dzić za­ję­cia na ro­wer­kach sta­cjo­nar­nych.

Gra­ham, śmie­jąc się ner­wowo, ściąga czapkę i prze­cze­suje kru­czo­czarne włosy. Pod­czas gdy Zane ide­al­nie pa­suje do oto­cze­nia, Gra­ham, ubrany cały na czarno i z bladą cerą, spra­wia wra­że­nie osoby, która po­winna być w każ­dym in­nym miej­scu, tylko nie tu. Je­stem pod du­żym wra­że­niem jego sta­rań, by trzy­mać się wi­ze­runku e-boya na­wet w ta­kim upale.

– Mamo, tato – żar­tuje Gra­ham – prze­stań­cie się kłó­cić, dzieci słu­chają.

Zane od­po­wiada wy­mu­szo­nym uśmie­chem, na co Gra­ham wy­co­fuje się i dłu­bie przy pa­sie od fu­te­rału na gi­tarę. Gra­ham, jak reszta Bo­unce Ho­use, ma mi­liony ob­ser­wu­ją­cych, cho­ciaż nie je­stem pewna dla­czego. Nie żeby nie był do­bry, jego głos brzmi świet­nie. Po pro­stu coś w nich ra­zem wy­daje się ta­kie... fał­szywe. Są jak cho­dzące pro­dukty. Zresztą wszy­scy nimi je­ste­śmy. Mój me­ne­dżer nie prze­staje mó­wić o mo­jej marce i o tym, co po­win­ni­śmy zro­bić, by ją sprze­dać. Po czę­ści to wła­śnie dla­tego tu je­stem: chcia­łam od tego uciec.

Te­raz jed­nak nie je­stem pewna, co so­bie my­śla­łam.

Nor­mal­nie nie mam nic prze­ciwko ci­szy, ale na­pię­cie mię­dzy Bo­unce Ho­use a Lo­gan za­czyna nie­bez­piecz­nie wzra­stać. Cała ta sy­tu­acja spra­wia, że prze­szywa mnie dreszcz i wszystko za­czyna mnie swę­dzieć. Gdy ko­lejna osoba scho­dzi z ło­dzi, je­stem wdzięczna, że od­wraca to uwagę reszty.

– O mój Boże. – Elody Hart za­kłada oku­lary prze­ciw­sło­neczne na blond głowę, uka­zu­jąc ja­sno­błę­kitne oczy. – Ale to uro­cze. To jakby praw­dziwa wy­spa.

– Spo­dzie­wała się sztucz­nej? – mam­ro­cze z iro­nią Aaron, po­pra­wia­jąc but.

Elody wcho­dzi na po­most i, z ręką wspartą na kształt­nym bio­drze, bez wy­razu wpa­truje się w chło­paka. Jest jedną z tych dziew­czyn, które są znane, bo są sek­sowne. Jej feed to ko­laż fo­tek w bi­kini, thirst tra­pów i sel­fie z pu­stym wzro­kiem. Może wy­da­wać się zu­peł­nie od­re­al­niona, ale w rze­czy­wi­sto­ści wiele osób utoż­sa­mia się z jej hi­sto­rią: za­nim jej vi­ra­lowe zdję­cia zro­biły z niej gwiazdę, wy­cho­wy­wała się na Flo­ry­dzie, w przy­cze­pie kem­pin­go­wej, z sa­motną matką i pię­trzą­cymi się ra­chun­kami.

Za­wsze cie­ka­wiej ob­ser­wo­wać sławy, które nie do­ra­stały w bo­gac­twie; tego jed­nak nie można po­wie­dzieć o McKay­le­igh. Gdy tylko do­stała się do Dance It Out, ra­zem z ro­dziną prze­pro­wa­dziła się z jed­nej war­tej mi­liony po­sia­dło­ści w Ala­ba­mie do dru­giej w Hi­gh­land Park. Tak czy ina­czej, przy Elody czuję się onie­śmie­lona. Za­wsze za­kła­da­łam, że prze­ra­bia swoje zdję­cia, jed­nak na żywo także jest nie­ska­zi­telna – na­wet gdy marsz­czy brwi, przy­glą­da­jąc się Aaro­nowi, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy go zna.

Na­gle gwał­tow­nie ła­pie od­dech.

– Cze­kaj, ty je­steś Aaron Ty­ler Banks. My­śla­łam, że umar­łeś ja­kieś cztery lata temu.

– Co? – Aaron mruga.

– Ochhh, mój błąd, ko­cha­nie. – Na jej na­pom­po­wa­nych ustach po­ja­wia się koci uśmiech. – To umarła tylko twoja ka­riera.

Z ło­dzi do­biega gło­śny śmiech.

– No, stary, to do­piero ro­ast! – Cole Bryan prze­rzuca swoje torby na po­most, po czym sam ze­ska­kuje z ło­dzi, prze­krę­ca­jąc bejs­bo­lówkę na blond czu­pry­nie. Gdy wi­dzi, że Aaron po­czer­wie­niał, śmieje się jesz­cze gło­śniej i kle­pie go po ple­cach. – Spoko, tylko się draż­nię. Użyj fil­tra prze­ciw­sło­necz­nego i bę­dzie do­brze. – Sztur­cha łok­ciem Elody. – Mam ra­cję?

– Hę? – Ta w od­po­wie­dzi marsz­czy brwi.

Z ja­kie­goś po­wodu to roz­śmie­szyło go jesz­cze bar­dziej.

Po­wstrzy­muję się przed tym, by nie jęk­nąć. Je­śli mia­ła­bym wska­zać osobę, któ­rej za żadne skarby nie chcia­ła­bym tu­taj spo­tkać, byłby to Cole Bryan. W ja­kiś spo­sób przy­cią­gnął mi­liony sub­skry­ben­tów swo­imi pran­ko­wymi fil­mi­kami. Wszyst­kie opie­rały się na jed­nym i tym sa­mym: eks­plo­zje, wy­głupy z klak­so­nami lub mi­zo­gi­nia. Kilka mie­sięcy temu ktoś ujaw­nił jego stare twe­ety, które re­pre­zen­to­wały wszystko, czego można by­łoby się spo­dzie­wać po kimś ta­kim, i to w naj­gor­szej od­sło­nie. Jego fil­mik z prze­pro­si­nami do tej pory mnie prze­śla­duje – uda­wane łzy, sztuczne świa­tło od­bi­ja­jące się w męt­nych oczach i to dzi­waczne uczu­cie, że ktoś po dru­giej stro­nie ka­mery trzyma go jako za­kład­nika. To była jedna wielka ściema, ale naj­wi­docz­niej pro­du­cen­tom IRL to wy­star­czyło, by umie­ścić go w pro­gra­mie. To przy­kre, ale nie po­winno mnie dzi­wić. Cole to biały he­te­ro­sek­su­alny cis fa­cet. Je­den z tych, któ­rym wy­ra­sta do­dat­kowa głowa przy każ­dym ko­lej­nym cio­sie.

– No do­bra! – ćwierka Tilly. – Za­bra­li­ście wszystko z ło­dzi?

Gdy nikt nic nie mówi, klasz­cze pod­eks­cy­to­wana.

– Wspa­niale! Ru­szaj­cie i kie­ruj­cie się w stronę domu. Upew­nię się tylko, że tu­taj wszystko za­ła­twione, i po­każę wam wa­sze po­koje.

Cole wy­daje okrzyk ra­do­ści.

– Do boju, dru­żyno!

Biorę od­dech i się­gam po swoją wa­lizkę. No to do boju.

Za mo­imi ple­cami ktoś prze­klina. Lo­gan z tru­dem ba­lan­suje z dwiema wy­pcha­nymi tor­bami uwie­szo­nymi na ko­ści­stych ra­mio­nach. Ru­szam w jej stronę, ale ubiega mnie Zane, wy­cią­ga­jąc do niej umię­śnioną dłoń.

– Po­trze­bu­jesz po­mocy?

Lo­gan spo­gląda na niego, a jej zie­lone oczy lśnią w słońcu.

– Nie trzeba.

– Daj spo­kój. – Uśmie­cha się przy­ja­ciel­sko. – Je­steś jak za­pałka. Na­prawdę mogę...

– Po­wie­dzia­łam, że nie trzeba. – Rzuca mu jesz­cze ostre spoj­rze­nie i wy­rywa przed sie­bie jak bu­rza.

Cole sztur­cha Maxa.

– Ej, chłop­ta­siu z ka­merą, le­piej za­cznij na­gry­wać. Mamy pierw­szą dramę z Bo­unce Ho­use. – Od­chrzą­kuje, po czym przy­biera głup­ko­waty ton spi­kera: – Wia­do­mość z ostat­niej chwili: Lo­gan Co­stello, była człon­kini Bo­unce Ho­use, wła­śnie ode­słała z kwit­kiem swo­jego eks, Zane’a Ri­versa, na oczach wszyst­kich! Zane, bra­cie, jak to sko­men­tu­jesz?

Zane się wy­krzy­wia.

– Nie by­li­śmy ra­zem, czło­wieku. Do­ro­śnij.

– Po­wta­rzam tylko plotki. Lo­gan jest tro­chę za wy­soka, ale chęt­nie bym ją prze­le­ciał.

Mam te­raz ogromną ochotę we­pchnąć Cole’a do wody.

– Bez prze­sady – mówi Max, opusz­cza­jąc ka­merę. – To było słabe.

– Wy­lu­zuj, stary. Tylko się na­bi­jam. Do­sta­łem już za swoje, te­raz sza­nuję ko­biety.

Max wy­wraca oczami, przy­śpie­sza­jąc, by mi­nąć Cole’a.

– Ej, tylko żar­to­wa­łem – woła za nim. – Prawda, fit­ne­siaro?

Mruga do mnie, jakby to był nasz we­wnętrzny żar­cik, od czego aż mnie skręca w żo­łądku. Je­śli to jest dzień pierw­szy, a Cole Bryan już ob­da­rzył mnie ksywką, to chyba jed­nak po­win­nam wsko­czyć do mo­rza. A do tego prze­my­śleć de­cy­zje, które po­dej­muję. Za­miast tego wy­dy­cham po­wie­trze przez nos, pa­mię­ta­jąc, co po­mo­gło mi prze­trwać przez ostat­nie pięć lat na ce­low­niku opi­nii pu­blicz­nej: za­cho­wy­wa­nie spo­koju. Uni­ka­nie dram i przede wszyst­kim trak­to­wa­nie ta­kich osób jak Cole Bryan w spo­sób, na jaki za­słu­gują.

Przy­śpie­szam, sku­pia­jąc się na bu­dynku przed sobą.

– Na se­rio? – mam­ro­cze Cole. – Nikt tu­taj nie zna się na żar­tach?

– To dziwne – mówi Co­rinne, prze­cho­dząc obok niego. – Nie sły­sza­łam żad­nego żartu.

– My­śla­łem, że ga­merki są wy­lu­zo­wane – od­po­wiada, krzy­wiąc się.

– No cóż. – Od­wraca się do niego i idzie ty­łem, dłońmi na­śla­du­jąc strzał z pi­sto­letu. – Za­mie­rzam ła­mać ste­reo­typy.

Mi­ja­jąc mnie, Co­rinne rzuca mi spoj­rze­nie w stylu „Boże, do­po­móż nam”. Od­wza­jem­niam je, my­śląc: „Pro­szę, po­wstrzy­maj mnie, gdy będę pró­bo­wała za­mknąć mu tę ja­daczkę. Albo le­piej nie”. Co­rinne śmieje się, a gdy od­cho­dzi, prze­peł­nia mnie wdzięcz­ność, że jest tu ktoś, kto wy­daje się nor­malny. Może uda nam się za­przy­jaź­nić.

Czu­jąc na so­bie ko­lejne spoj­rze­nie, od­wra­cam się i pa­trzę na in­nego po­ten­cjal­nego przy­ja­ciela. Przede mną stoi Max, a na jego twa­rzy po­now­nie go­ści zu­chwały uśmiech.

– Le­piej się czu­jesz?

– Co? – Serce mi trze­po­cze.

Okej, więc „po­ten­cjalny przy­ja­ciel” to chyba jed­nak nie­trafne okre­śle­nie, ale to nie­istotne.

Max wska­zuje po­most.

– Te­raz, kiedy je­ste­śmy już na lą­dzie.

Krzy­żuję ra­miona.

– To się do­piero okaże.

– Ra­cja. – Uśmie­cha się. – In­for­muj mnie na bie­żąco.

– Da­lej cze­kasz na ten wy­wiad?

– To ta­kie oczy­wi­ste?

– Nie, skąd. – Zer­kam wy­mow­nie na jego ka­merę. – Trzy­masz ją tylko... przez cały czas, od­kąd tu je­ste­śmy?

Kła­dzie rękę na sercu, uda­jąc, że za­da­łam mu cios.

– Bo­lało. Ale do­ce­niam dzien­ni­kar­ską radę. Po­sta­ram się tro­chę bar­dziej kryć, fit­ne­siaro.

W ustach Maxa ksywka, którą ob­da­rzył mnie Cole, nie brzmi tak okrop­nie.

– Nie ma za co, ka­me­rzy­sto. – Pró­buję się nie uśmie­chać, na­wią­zu­jąc do słów Cole’a.

Gdy od­wra­cam się i idę da­lej, prze­staję się po­wstrzy­my­wać. Na mo­jej twa­rzy ma­luje się sze­roki uśmiech. Bar­dzo moż­liwe, że ten pro­gram okaże się to­talną ka­ta­strofą. Choć może wła­śnie tego po­trze­buję.

Je­stem dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów od sta­łego lądu i znacz­nie da­lej od domu, od wszyst­kiego, co na mnie czeka: apli­ko­wa­nia do col­lege’u i de­cy­do­wa­nia, co da­lej z moją ka­rierą. Od nie­koń­czą­cych się wia­do­mo­ści, ko­men­ta­rzy i ma­ili od osób, które po­trze­bują, bym była kimś, kim być może już nie po­tra­fię być.

Tu­taj, na wy­spie, mam szansę być sobą. Mo­gła­bym stać na brzegu i krzy­czeć w stronę mo­rza i nikt by tego nie usły­szał. Je­ste­śmy tu sami.W-R-E-SZ-CI-E. Idąc za Tilly do kli­ma­ty­zo­wa­nego domu, my­śla­łam, że się po­pła­czę. Przy­się­gam, jesz­cze se­kunda i pa­dła­bym przez ten go­rąc, za­nim uda­łoby się jej otwo­rzyć drzwi. Wtedy jako duch na­wie­dza­ła­bym ją i jej ko­ści­sty ty­łek, zwłasz­cza że ta po­goda zu­peł­nie zruj­no­wała moją fry­zurę, a to na­wet gor­sze od wy­koń­cze­nia tym upa­łem.

– Wi­taj­cie – mówi Tilly – w praw­dzi­wym ży­ciu.

Wy­wra­cam oczami. Se­rio my­śli, że trzeba być tak do­słow­nym? W lu­strze w holu wi­dzę, że moje włosy mają się le­piej, niż są­dzi­łam. Przy oka­zji spo­glą­dam też na miny reszty uczest­ni­ków. Chyba są za­chwy­ceni.

Od­wra­cam się i przez chwilę sama po­dzi­wiam wnę­trze. To cał­kiem ładny dom, na­wet je­śli wy­strój jest lekko prze­sa­dzony. Pełno tu palm w do­nicz­kach, wi­kli­no­wych me­bli i bieli; wszystko jest białe, więc w ma­syw­nych oknach ła­two do­strzec błę­kit mo­rza. Cóż, na pewno nikt nie za­po­mni, że je­ste­śmy na wy­spie.

Kilka kro­ków przede mną Max Overby ma­cha swoją ka­merą jak ja­kiś wielki fil­mo­wiec. Prze­cho­dzi obok wy­god­nych me­bli i te­le­wi­zora w czę­ści dzien­nej i wcho­dzi do kuchni, w któ­rej do­mi­nują stal nie­rdzewna i drewno. Jest tu też strefa ja­dalna z dłu­gim sto­łem i dzie­się­cioma krze­słami – chyba mamy tu ja­dać uro­cze ro­dzinne obiady. Na­wet mnie to bawi, ale po chwili mina mi rzed­nie – gdy wy­obra­żam so­bie, że jem z kimś ta­kim jak Aaron Ty­ler Banks. Moi fol­lo­wersi chy­baby mnie za­mor­do­wali.

Gdy wcho­dzimy do czę­ści słu­żą­cej za sa­lon, Lo­gan po­ciąga je­den ze swo­ich kol­czy­ków w uchu. Na­leży do tych wiecz­nie po­iry­to­wa­nych dziew­czyn, które z każ­dym ko­lej­nym pier­cin­giem co­raz gło­śniej krzy­czą „wal­cie się”. Pew­nie też cho­dzi­ła­bym taka wście­kła, gdyby cały Tik­Tok hu­czał od plo­tek na mój te­mat. Wszy­scy spe­ku­lują, czemu opu­ściła Bo­unce Ho­use. Co prawda ob­ser­wują to mi­liony lu­dzi, ale daj­cie spo­kój – jak można być czę­ścią te­amu o tak dur­nej na­zwie? Nie wiem, co tam się stało, ale może Lo­gan do­brze zro­biła. Te­raz jed­nak nie wy­gląda na szczę­śliwą.

– Nie ma tu zbyt wielu kry­jó­wek – mówi, pa­trząc w górę, na dru­gie pię­tro.

Lo­gan ma ra­cję. To wnę­trze ide­al­nie na­daje się do re­ality show. Białe drew­niane schody pro­wa­dzą na an­tre­solę, która okala cały par­ter. W tym miej­scu mo­głaby ro­ze­grać się słynna scena z Szek­spira: ta, w któ­rej wszy­scy giną. Przez każde górne drzwi wy­cho­dzi się wła­śnie tam i można wtedy ob­ser­wo­wać, co dzieje się na dole. Je­dy­nym tro­chę bar­dziej od­dzie­lo­nym miej­scem jest dru­gie pię­tro. Pro­wa­dzą tam schody, które na za­krę­cie zni­kają z za­sięgu wzroku.

– O co cho­dzi z tym mo­ni­to­rin­giem? – pyta Co­rinne, wska­zu­jąc na jedną z wielu ka­mer pod su­fi­tem.

Szybko po­pra­wiam włosy, ma­jąc na­dzieję, że wciąż do­brze się pre­zen­tują. W końcu płacę kupę forsy sty­li­stce, by być tu naj­go­ręt­szą la­ską.

– A tak, ka­mery – mówi Tilly. – Wiem, że tro­chę to dziwne, ale to stan­dard w re­ality show. No wie­cie, jak w Big Bro­the­rze. Są wszę­dzie z wy­jąt­kiem ła­zie­nek. – Uśmie­cha się. – Nie mar­tw­cie się.

– Czyli na nu­merki za­pra­szam chętne do ła­zienki! – szcze­rzy się Cole.

– Ech, ile ty masz lat, cztery? – McKay­le­igh marsz­czy nos.

Ohyda. By­łam tro­chę pod­eks­cy­to­wana tym wszyst­kim, ale te­raz myśl o uwię­zie­niu z Cole’em na wy­spie spra­wia, że chcę wsko­czyć z po­wro­tem na łódź. Wiem o skan­dalu z jego twe­etami, ale je­stem prze­ko­nana, że naj­bar­dziej ob­raź­liwa w Cole’u Bry­anie jest cała jego oso­bo­wość.

– Dom jest nie­sa­mo­wity, prawda? – Tilly wraca do te­matu. – Mie­li­śmy dużo szczę­ścia, że udało się nam go ogar­nąć. Wła­ści­ciele to ra­czej sa­mot­nicy.

– Law­rence’owie? – pyta Co­rinne, przy­glą­da­jąc się pal­mie w do­niczce, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy jest praw­dziwa. Zde­cy­do­wa­nie nie.

– Wła­ści­wie to nie je­stem pewna, kim są – mówi Tilly. – Nie mam po­ję­cia, czy Law­rence to ich na­zwi­sko. Wiem tylko, że wy­spa na­leży do nich od kilku de­kad, ale nie za­pra­szają na nią ni­kogo oprócz ro­dziny i bli­skich zna­jo­mych. Nasz pro­du­cent wy­ko­naw­czy uru­cho­mił zna­jo­mo­ści, tylko dla­tego się udało.

– Och, nic nie dzieje się bez przy­czyny. – McKay­le­igh uśmie­cha się, ba­wiąc się ru­dym lo­kiem. – Mu­simy być wy­jąt­kowi.

Przy­znaję, na­zwa­nie córki ta­kim kre­tyń­skim imie­niem to zbrod­nia, ale wy­jąt­kowo to do niej pa­suje.

– No, cza­dowo – mówi Gra­ham, za­kła­da­jąc kol­czyk z krzy­ży­kiem.

Ugh. Nie czaję, czemu wszy­scy je te­raz no­szą. Można by po­my­śleć, że ma to ja­kieś zna­cze­nie, ale je­stem pewna, że je­dyna bo­ska in­spi­ra­cja to K-pop lub Harry Sty­les. Jed­nak do Gra­hama to pa­suje. On bu­duje swój wi­ze­ru­nek na ko­pio­wa­niu lu­dzi, któ­rzy fak­tycz­nie mają ja­kąś oso­bo­wość. Pró­buje ucho­dzić za mu­zyka, ale je­dyne pio­senki, które wrzuca do sieci, to co­very, a śpie­wa­jąc, robi miny jak ktoś, kto cierpi na za­par­cie.

Zane, sto­jący obok Gra­hama, przy­gląda się swo­jemu od­bi­ciu w jed­nym z du­żych okien wy­cho­dzą­cych na plażę i po­ciera za­ro­śniętą szczękę.

– Nie mogę się do­cze­kać, aż będę tam me­dy­to­wał.

Moje oczy do­słow­nie wy­sko­czą, je­śli tyle razy będę nimi wy­wra­cać. Po­win­nam jed­nak współ­czuć. Ten cały team, Bo­unce Ho­use, był hi­tem przez krótką chwilę, a te­raz lu­dzie na Tik­Toku już się nimi znu­dzili. Może też by­ła­bym wku­rza­jąca, gdy­bym sama tak skoń­czyła.

Dzwoni ko­mórka, a ja in­stynk­tow­nie się­gam do to­rebki, cho­ciaż mój za­wsze jest wy­ci­szony. Inni też się­gają do kie­szeni, ale wszy­scy wiemy, że w po­miesz­cze­niu jest tylko je­den te­le­fon. Na­szych nie ma na wy­spie.

Tilly wy­ciąga smart­fon ze swo­jej bio­drówki i zerka na ekran.

– O wilku mowa! To pro­du­cent, mu­szę ode­brać. Idź­cie na górę i się roz­gość­cie. Wa­sze po­koje są ozna­czone, więc szu­kaj­cie swo­ich imion. Spo­tkajmy się tu­taj o dzie­sią­tej, opro­wa­dzę was!

Tilly od­cho­dzi i zo­sta­wia nas sa­mych.

– Na­przód i w górę, dzie­ciaki! – Aaron klasz­cze w dło­nie, za­cho­wu­jąc się jak nasz oj­ciec.

Tak na mar­gi­ne­sie, to ko­lejny przy­pa­dek że­nu­ją­cej ka­riery.

Wszy­scy za­czy­nają tasz­czyć swoje ba­gaże na pię­tro, ale pa­trząc na liczbę scho­dów i ma­jąc w pa­mięci, ile ciu­chów spa­ko­wa­łam, wpa­dam na lep­szy po­mysł.

– Cześć, słońce.

Max do­słow­nie pod­ska­kuje, po­pra­wia­jąc oku­lary na no­sie. Pew­nie zdzi­wił się, że do­strze­gam jego ist­nie­nie. Uśmie­cham się, trą­ca­jąc swoją torbę san­da­łem.

– Po­mo­żesz mi? Je­stem silną, nie­za­leżną ko­bietą i tak da­lej, ale tro­chę mi słabo. No i je­stem prze­ko­nana, że te wy­chu­dzone ra­miona są znacz­nie sil­niej­sze, niż na to wy­glą­dają.

– Och. – Max mruga, jakby do­słow­nie do­szło u niego do zwar­cia. Jest roz­koszny. – Eee...

– Dzięki.

Ści­skam jego ko­ści­stą rękę, po czym wbie­gam po scho­dach, po­zwa­la­jąc mu po­dzi­wiać, jak do­brze wy­glą­dam w tych szor­tach. Cóż mogę po­wie­dzieć? Mam sła­bość do ar­ty­stycz­nych ner­dów. To ta­kie uro­cze, gdy trak­tują sie­bie po­waż­nie, są pewni sie­bie i cza­ru­jący – do mo­mentu, kiedy po dwóch mi­nu­tach flirtu zo­staje z nich ka­łuża. No i mu­szę przy­znać, że je­śli cho­dzi o Maxa Overby’ego, to jest na czym za­wie­sić oko.

Na gó­rze Kira i Co­rinne zaj­mują pierw­szy po­kój po pra­wej, a gdy pod­cho­dzę bli­żej, wi­dzę, że na drzwiach znaj­duje się też moje imię. Oczy­wi­ście dzielę sy­pial­nię z pu­pil­kami, ale nie na­rze­kam. Drzwi da­lej wpro­wa­dzają się Lo­gan i McKay­le­igh, a ich miny wska­zują, że już mają ochotę się po­za­bi­jać. Za­ry­zy­kuję to­wa­rzy­stwo ma­łej miss car­dio i ga­merki.

– Ale czad! – oznaj­miam, sta­jąc w drzwiach. – Nie ukry­wam, że li­czy­łam na wła­sny po­kój, ale tu mi się po­doba. Trzy małe łóżka jak na obo­zie.

Żar­tuję, bo kto jesz­cze jeź­dzi na obozy? Ale żadna się nie śmieje, za­miast tego ga­pią się w su­fit.

– Tak, gdyby ten obóz był w ja­kiejś szcze­gól­nie chro­nio­nej, bez­piecz­nej ba­zie.

– To tro­chę dziwne, nie? Te ka­mery w na­szych po­ko­jach. – Kira po­ciera ra­miona.

– Tro­chę. – Wska­kuję na łóżko, które wy­gląda naj­le­piej, i za­nu­rzam się w mięk­kiej, bia­łej po­ścieli. – Ale ma to sens. Oglą­da­ły­ście pro­gramy rand­kowe, w któ­rych na­gry­wają pary upra­wia­jące seks, z tym dziw­nym fil­trem nok­to­wi­zyj­nym? Za­raz, może po to wła­śnie tu są? – Sia­dam i ga­pię się na jedną z ka­mer. – To w su­mie pod­nie­ca­jące, może też to zro­bię.

Co­rinne wpa­truje się we mnie z praw­dzi­wym prze­ra­że­niem w oczach.

– Może... nie?

– No prze­cież żar­tuję, nie bądź taka pru­de­ryjna.

Roz­lega się pu­ka­nie do drzwi.

– Elody? – Max uchyla je de­li­kat­nie, ale nie za­gląda do środka.

Chyba na­wet mam już kan­dy­data, je­śli cho­dzi o osoby, z któ­rymi mo­gła­bym się bzyk­nąć przy ka­me­rach.

– Twoje rze­czy są tu­taj – mówi.

– Nie mu­sisz się cho­wać, skar­bie, nie je­ste­śmy na­gie – mó­wię, szcze­rząc się.

Otwiera drzwi na tyle sze­roko, bym mo­gła zo­ba­czyć jego twarz.

– Jesz­cze nie – do­daję.

Max się czer­wieni i roz­gląda po ca­łym po­koju, uni­ka­jąc mo­jego spoj­rze­nia.

Boże, ja­kie to pro­ste.

– Dzię­kuję za wnie­sie­nie mo­ich rze­czy, kotku. Praw­dziwa z cie­bie gwiazda.

– Max! – Cole woła z ko­ry­ta­rza, za­nim chło­pak zdąży coś po­wie­dzieć. – Ty, ja i Gra­ham mamy miej­scówkę na dru­gim pię­trze, bra­cie. To­talny od­jazd!

Gdy Cole od­cho­dzi, Max wzdy­cha.

– No tak, nie chciał­bym stra­cić z tego ani se­kundy, więc...

Znika w ko­ry­ta­rzu, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi. Kira za­styga i pa­trzy za nim swo­imi ciem­nymi oczami Bam­biego.

– Długo bę­dziesz się tak ga­pić? – py­tam.

Wy­gląda na to, że nie tylko ja zwró­ci­łam uwagę na Maxa, ale co z tego. Kira jest słodka i w ogóle, ale prawda jest taka, że to żadna kon­ku­ren­cja.

– Prze­pra­szam, ja tylko... – Za­wie­sza głos, gdy otwiera szu­fladę w sto­liku noc­nym. Za­gląda do niej i marsz­czy brwi. – Tu są ja­kieś rze­czy.

– Ja­kie rze­czy? – pyta Co­rinne.

Kira sięga do szu­flady i wy­ciąga z niej małą kartkę.

– „Dro­dzy in­flu­en­ce­rzy...” – czyta na głos.

Co­rinne wzdy­cha, wy­pa­ko­wu­jąc zno­szone ogrod­niczki i trzy ko­szulki z ko­mik­so­wymi mo­ty­wami. Naj­wi­docz­niej ma bar­dzo silną po­trzebę pod­kre­śle­nia, że nie jest taka jak inne dziew­czyny.

– Nie­na­wi­dzę tego słowa.

– A nie je­ste­śmy nimi? – od­po­wia­dam roz­ba­wiona.

– Niby tak, ale sam po­mysł na­zy­wa­nia sie­bie osobą, która ma na coś wpływ... – Co­rinne krzywi się. – To tro­chę nie­praw­dziwe.

– Och, czyli je­steś jedną z tych, któ­rzy wolą być „twór­cami”? – Ro­bię w po­wie­trzu znak cu­dzy­słowu. – Nie ob­raź się, ale to chyba bar­dziej cringe’owe?

Co­rinne nie od­po­wiada. Nie musi, bo prze­cież mam ra­cję. Nie „two­rzę” ni­czego oprócz po­stów, które wzbu­dzają u lu­dzi za­zdrość lub pod­nie­ce­nie, a cza­sem i to, i to. Wła­śnie za to biorę kasę.

– Co tam jest na­pi­sane? – pyta, igno­ru­jąc mnie.

Kira kon­ty­nu­uje więc czy­ta­nie.

– „Wi­taj­cie na wy­spie Law­rence. W szu­fla­dach znaj­dzie­cie kilka pre­zen­tów: to upo­minki od Wa­szego spon­sora, które we­dług umowy zgo­dzi­li­ście się no­sić przy ka­me­rach. Ciesz­cie się nimi i po­by­tem”.

– No tak, chcą, że­by­śmy re­kla­mo­wali te rze­czy.

– Wi­dzisz? Masz wpły­wać na lu­dzi, złotko, to wła­śnie ro­bią in­flu­en­ce­rzy.

Le­żąc na brzu­chu, się­gam do szu­flady i prze­glą­dam jej za­war­tość. Znaj­duję tam bi­kini, parę oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych i pu­dełko ze spor­to­wym smar­twat­chem.

– Okej, wy­gląda jak mo­del z dwa ty­siące pięt­na­stego, ale... – Od­pa­ko­wuję go i za­kła­dam na nad­gar­stek. – Uwiel­biam róż.

Co­rinne stuka w tar­czę swo­jego ze­garka, mru­żąc oczy, jakby miała ochotę roz­ło­żyć go na czę­ści i zło­żyć z po­wro­tem.

– Można z niego wy­sy­łać wia­do­mo­ści. Tro­chę dziwny spo­sób na „od­cię­cie się”, ale nie na­rze­kam.

– Chyba nie mają po­łą­cze­nia z wi-fi – mówi Kira.

– Nie, wła­śnie pró­bo­wa­łam pi­sać do ro­dziny, ale wia­do­mo­ści nie prze­cho­dzą. – Co­rinne wzdy­cha.

– Se­rio? Spójrz­cie na to miej­sce, chyba mo­gli po­zwo­lić so­bie na wi-fi – bur­czę.

– To cena, którą mu­simy za­pła­cić za praw­dziwe ży­cie – za­uważa su­cho Co­rinne.

Te­atral­nie opa­dam na po­duszki. Wiem, że brak do­stępu do te­le­fonu to sedno tego pro­gramu, ale to bę­dzie trud­niej­sze, niż my­śla­łam. Chyba mam prawo tro­chę po­na­rze­kać.

– Cóż, je­śli ktoś po­trze­buje ba­le­tek... mam tu­taj parę. – Kira ze zdzi­wie­niem wy­ciąga ze swo­jej szu­flady ró­żowe pu­enty. – Nie wy­obra­żam so­bie, do czego mo­głyby mi się tu przy­dać, i to przy ka­me­rach.

– O Boże, po­win­naś ko­niecz­nie dać w pro­gra­mie ta­neczny po­pis! – su­ge­ruję.

– Już tego nie ro­bię. – Kira od­kłada buty na miej­sce.

– Czego, po­pi­sów?

– Nie tań­czę – mówi, za­my­ka­jąc szu­fladę.

Na szczę­ście ktoś puka do drzwi, bo nie chce mi się słu­chać o ta­necz­nej trau­mie Kiry, któ­rej na­ba­wiła się przez ry­wa­li­za­cję. Sia­dam, za­sta­na­wia­jąc się, czy to Max wró­cił ze mną po­ga­dać, ale to McKay­le­igh otwiera drzwi i ser­wuje nam naj­bar­dziej fał­szywy uśmiech, jaki w ży­ciu wi­dzia­łam. Nie ukry­wam roz­cza­ro­wa­nia.

– Cześć, dziew­czyny! – Roz­gląda się po po­koju, ner­wowo ba­wiąc się smar­twat­chem na nad­garstku. – Sorry, że wam prze­ry­wam, ale Tilly chyba już na nas czeka.

McKay­le­igh spo­gląda za ra­mię i do­piero wtedy do­strze­gam nieco od­da­loną Lo­gan. Pa­trzy w pod­łogę i po­pra­wia włosy, cho­ciaż pew­nie ce­lowo uło­żyła je nie­dbale. Pra­wie za­śmia­łam się na głos. Lo­gan i McKay­le­igh, ex fake be­sties, spę­dziły w po­koju może dzie­sięć mi­nut i już wy­glą­dają, jakby miały po­ury­wać so­bie głowy.

Na­gle czuję przy­pływ ener­gii jak po strze­le­niu so­bie kilku espresso i zry­wam się na nogi. Nie­któ­rzy mają car­dio, a ja ży­wię się dra­mami. Za­czy­nam my­śleć, że cały ten pro­gram może oka­zać się do­brą za­bawą.

Wy­cho­dzę na ko­ry­tarz.

– Chodź­cie, la­ski! – wo­łam moje współ­lo­ka­torki, na­śla­du­jąc en­tu­zjazm Tilly, i szcze­rzę się do McKay­le­igh! – Czas na praw­dziwe ży­cie!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: