Jeszcze kiedyś zatańczę w deszczu - ebook
Prawie pięćdziesięcioletnia Basia w wyniku tragicznego wypadku samochodowego traci męża, Adama. Przytłoczona jego śmiercią czuje, jakby świat zatrzymał się w miejscu. Stał się pusty, pozbawiony sensu.
Czy pogrążona w żalu zobaczy, że bliscy, choć też przeżywają trudne chwile, walczą, by się nie poddała? Basia próbuje nauczyć się doceniać drobne, codzienne sprawy. Poranna kawa, spacer z psem, rozmowa z przyjaciółką czy zwykłe zakupy…
Czy uda się jej odzyskać siły na tyle, by zbudować nowe życie? Życie, w którym obok miejsca na smutek po starcie jest też przestrzeń na wdzięczność i nadzieję.
Jakub Bączykowski, autor Zadzwoń, jak dojedziesz, z dużą wrażliwością pokazuje emocjonalną podróż przez proces radzenia sobie z utratą bliskiej osoby.
Mój mąż był za mało czuły. Kuchnia nadawała się do remontu, a kiedy wchodziłam do samochodu, denerwował mnie zapach psa. Rzadko podróżowaliśmy, za dużo siedzieliśmy w domu. Wtedy wydawało mi się, że tak wiele mi brakuje. Jak jednak pokazał bezwzględny los – wtedy miałam wszystko. I gdybym mogła cofnąć czas, dałabym sobie tylko jedną radę: nie oceniaj szczęścia wedle tego, czego ci brakuje.
[fragment]
Jakub Bączykowski urodzony na początku lat osiemdziesiątych w Zielonej Górze, dorastał w Nowej Soli. Od kilku lat dzieli życie między Warszawę a Podlasie. Wolny czas najchętniej spędza, spacerując z psami po lesie. A kiedy nie pracuje i nie spaceruje, czyta powieści, głównie obyczajowe. Zadebiutował w 2023 roku thrillerem Stanie się coś złego. Wydana w 2024 roku książka Zadzwoń, jak dojedziesz przez wiele miesięcy była jedną z najchętniej czytanych w Polsce.
Kolejny tytuł, Chcę dla ciebie jak najlepiej (W.A.B. 2025), który zdobył serca czytelniczek, opowiadał o emocjonalnym uwikłaniu między matką a dzieckiem.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-658-9 |
| Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś będziemy musieli stracić wszystko.
Już w chwili narodzin tracimy ciepło i bezpieczeństwo matczynego brzucha. Potem tracimy dziadków, rodziców i przyjaciół. Musimy pożegnać zdrowie, marzenia i ideały. A na samym końcu tracimy życie.
Głęboko wierzę, że jeśli dzieje się to w zgodzie z naturalną koleją rzeczy, przejdziemy przez to w sposób spokojny i pokorny. Poradzimy sobie. A co, jeśli ta kolej rzeczy jest zaburzona? Jeśli straty przychodzą w innej kolejności, niż się tego spodziewaliśmy?
Wtedy z całą pewnością jest trudniej.
Jakub BączykowskiPROLOG
Jeszcze kilka miesięcy temu miałam całą listę rzeczy, które mi nie odpowiadały. Chciałam zmieniać i udoskonalać swoją pracę, małżeństwo, wygląd, mieszkanie…
Byłam przekonana, że jestem za gruba. Miałam zbyt wiele zmarszczek i cellulit. Trudno mi było pogodzić się z upływającym czasem i z tym, że wiele ze swoich marzeń musiałam pogrzebać. Zarówno tych wielkich i ważnych, jak i tych mniejszych.
Mój mąż był za mało czuły. Kuchnia nadawała się do remontu, a kiedy wchodziłam do samochodu, denerwował mnie zapach psa. Za mało podróżowaliśmy, a za dużo siedzieliśmy we dwoje w domu.
Wtedy wydawało mi się, że tak wiele mi brakuje. Jak jednak później pokazał mi bezwzględny los – wtedy miałam wszystko.
I gdybym mogła cofnąć czas, dałabym sobie tylko jedną radę: nie oceniaj szczęścia wedle tego, czego ci brakuje.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Po wyjściu ze starego ceglanego budynku, w którym działa moja firma, rozejrzałam się i głośno wypuściłam powietrze.
– Co za dzień… – powiedziałam do siebie.
Wrześniowe słońce chyliło się ku zachodowi, powietrze nabierało chłodnego jesiennego aromatu. Drżącymi rękami wyjęłam leżącą na dnie torebki sfatygowaną paczkę vogue’ów i zapaliłam pierwszego od wielu miesięcy papierosa. Zaciągnęłam się tak mocno, że dopadł mnie atak kaszlu. Do cholery! Byłam zła, że znowu dałam się podejść w pracy. Poddałam się emocjom. Tak bardzo je ukrywałam w trakcie rozmowy ze skłóconymi pracownikami, że gdy po spotkaniu weszłam do windy, poczułam, że zaraz dopadnie mnie atak paniki, który w zamkniętym pomieszczeniu może się tylko wzmóc. Szybko więc wyszłam z windy i zeszłam po schodach.
Jako dyrektorka działu kadr muszę być zdystansowana, profesjonalna i jednocześnie zaangażowana. Wobec prawie stu pracowników muszę także pozostawać obiektywna, ale zarazem postępować zgodnie z zasadami ustalonymi przez zarząd. Nawet jeśli czasami się z nimi nie zgadzam lub mam wątpliwości. Nieraz intuicja podpowiadała mi, że pracownicy manipulują i kręcą, ale nie miałam żadnych dowodów. Coraz częściej dochodziłam do smutnego wniosku, że prawdą nie jest to, co ja za nią uważałam. Nie jest nią również to, co w rzeczywistości nią było. W środowisku zawodowym prawdą było to, co można było udowodnić. Bywały momenty, kiedy konflikty narastały do takiego poziomu, że nawet ja, socjolożka z ponaddwudziestoletnim doświadczeniem w pracy z ludźmi, nie byłam pewna, czy moje decyzje były słuszne. Teraz ludzie są inni. Wiedzą więcej, mają dostęp do wszystkich informacji, a dla wielu autorytetami są bohaterowie internetu. Gdy rozmawiam z dwudziesto-, trzydziestoletnimi pracownikami, uważam na każde słowo, w obawie przed nagrywaniem. Bo stało się to standardem. Niejednokrotnie po konfrontacji z zaczynającym pracę młodym człowiekiem nasuwało mi się pytanie: czy gdybyśmy z Adamem doczekali się dziecka, też byłoby ono takie? Czy wychowalibyśmy młodego wilczka lub wilczycę, którzy bez skrupułów parliby przez życie? Czy też mieliby inny – niż etyczny – sposób osiągania sukcesów? Niestety, nie było mi dane oceniać tego z perspektywy matki.
I już nie będzie.
Dwa wdechy nikotyny wystarczyły, żeby stwierdzić, że jednak całkiem odzwyczaiłam się od palenia, nie czerpię z tego żadnej przyjemności i w ogóle mnie to nie uspokaja. Wyrzuciłam niedopalonego vogue’a do betonowego kosza na śmieci i poszłam do samochodu. W ulubionej stacji usłyszałam dobrze mi znany głos ostrzegający przed burzami w nadchodzący weekend. Nie miało to większego znaczenia, bo nie mieliśmy z mężem żadnych planów. A do tego nadal byłam rozdrażniona spotkaniem, którym zakończyłam ten męczący tydzień.
Od ośmiu lat pracowałam w polskim oddziale francuskiej korporacji produkującej i dystrybuującej świece zapachowe. O możliwości zarządzania „zasobami ludzkimi” zdecydowała na ostatnim etapie rekrutacji moja biegła znajomość francuskiego. Skłamałabym, mówiąc, że nie lubię swojej pracy. Uważałam bowiem, że jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Czułam się spełniona zawodowo, ale… ale zawsze pod koniec trzeciego kwartału zaczynaliśmy rozmowy o budżecie na kolejny rok. I wtedy uaktywniali się ci wszyscy, którzy sądzili, że zasłużyli na podwyżki. Z racji mojego stanowiska podpis musiałam zamieścić na każdej rekomendacji lub odrzuceniu takiej prośby. Wskutek tego miałam niekończące się spotkania z pracownikami, którzy na tym wczesnym etapie starań chcieli mieć we mnie sojuszniczkę. Byłam odpowiedzialna za kulturę komunikacyjną, więc nie mogłam – ale też nie chciałam – nikomu odmawiać rozmowy. Tym bardziej że często publicznie powtarzałam, że „moje drzwi są zawsze otwarte i można do mnie przyjść z każdym swoim problemem”. Więc przychodzili.
Tamten tydzień zakończyłam spotkaniem z dwiema mocno skłóconymi pracowniczkami zespołu handlowego, kiedyś przyjaciółkami. Obie miały bardzo dobre wyniki sprzedaży, ale sytuacja między nimi zrobiła się wyjątkowo napięta, kiedy okazało się, że partner jednej zostawił ją dla drugiej. Do tego pracował w naszej firmie. Nic dziwnego, że było między nimi bardzo źle. Toksyczna atmosfera przeniosła się na cały zespół. Ich menedżer poprosił o pomoc w rozwiązaniu tej sytuacji. Z wyniosłością charakterystyczną dla atrakcyjnych i osiągających sukcesy mężczyzn powiedział:
– Basiu, jeśli ty nie pomożesz tego zakończyć, to będę zmuszony pożegnać się z jedną z nich. A prawdopodobnie z obiema, abyśmy nie wylądowali w sądzie za dyskryminację. Jak się domyślasz, to będzie ogromny cios dla firmy i bezpośrednio wpłynie na nasze wyniki. Francuzi z marszu na nas siądą. A nikt z nas tego nie chce. Szczególnie przed ustalaniem budżetu na przyszły rok, prawda?
Był zarozumiały, ale miał rację. Nikt z nas nie lubił, kiedy przylatywały do nas kontrole z Paryża, ponieważ najczęściej nie oznaczało to nic dobrego. Ubrani w eleganckie garnitury panowie pojawiali się tylko wtedy, gdy w biurze dochodziło do problemów, z którymi według nich sami nie damy sobie rady. Na przykład przy zwolnieniach grupowych, zmianie dyrektora generalnego lub niezrealizowanych celach sprzedażowych. Za każdym razem tuż przed swoim przylotem kazali nam przygotowywać prezentacje na kilkadziesiąt slajdów przedstawiające tak zwane plany naprawcze. Koszmarnie wyczerpujące zajęcie. Moja pozycja w biurze centrali była dość mocna, a relację z Sophie, moją odpowiedniczką w stolicy Francji, można by nawet nazwać zawodową przyjaźnią. Sophie zawsze mnie informowała, kiedy nad kimś z naszej polskiej siedziby zbierały się czarne chmury, więc miałam czas, żeby odpowiednio wcześnie zareagować. Mimo to znałam swoje miejsce w szeregu i wiedziałam, że utrata dwóch niezwykle skutecznych w sprzedaży kobiet, odpowiedzialnych za współpracę z największymi sieciami handlowymi w Polsce, najpewniej zatrzęsie szefostwem w Paryżu. W końcu Polska była trzecim do co wielkości rynkiem w Europie.
Kiedy nadeszła pora spotkania, od razu wiedziałam, że łatwo nie będzie. Gdy dziewczyny pojawiły się w gabinecie, przyciągnęły za sobą gęstą chmurę negatywnej energii. Miałam wrażenie, jakby mój pokój momentalnie się skurczył i ktoś zamurował w nim okna. Te kobiety nie chciały nawet na siebie patrzeć. Rozmowa od początku przypominała spożywanie najbardziej gorzkiego grejpfruta na świecie. Duszny pokoik wypełniały takie słowa jak: zdrada, rozczarowanie, ból, to było silniejsze, okłamana przez najbliższą osobę, twoja wina, nikomu nie zaufam, oszustka, niemożliwa współpraca…
Chwilami pełna pretensji i żalu atmosfera przypominała raczej spotkanie terapeutyczne dla małżonków, a nie dotyczące problemów zawodowych. Niestety temat, który je poróżnił, był mi zbyt bliski, abym mogła do niego podejść obiektywnie i bez emocji. Kiedyś też znalazłam się w miłosnym trójkącie i wiedziałam, że wyjście z takiej sytuacji bez szwanku nie jest możliwe. Zawsze pozostawał ktoś, kto cierpiał mocniej. A do tego na szali leżała czyjaś kariera. Wiedziałam, że obie mają rację, i czułam się jak zwierzę złapane w sidła, które nie ma pojęcia, jak się wydostać.
– Dziewczyny, to jest bardzo trudna sytuacja – zaczęłam, wydobywając z siebie profesjonalny ton. – Chciałabym, żebyśmy się zatrzymały w tym momencie i wróciły do tematu w przyszłym tygodniu. Muszę to przemyśleć. Dziękuję.
Umówiłyśmy się na wtorek. Kiedy moje rozczarowane brakiem konkretów rozmówczynie opuściły gabinet, wykończona opadłam na fotel. Byłam zła, że nie potrafiłam oddzielić sprawy zawodowej od prywatnych doświadczeń sprzed lat. Na moim stanowisku było to nieakceptowalne. Pomyślałam, że jeśli nie będę się czuła na siłach, aby samodzielnie wyjść z tego impasu, umówię się na rozmowę z Sophie. Moja koleżanka znad Sekwany była kilka lat starsza i na pewno zetknęła się z taką lub podobną sytuacją. W centrali w Paryżu zazdrościłam im pięknie urządzonego biura, dbałości o dobrostan pracowników i siedmiogodzinnego dnia pracy. Sophie kilkakrotnie wspominała, że „byłoby jej niezmiernie miło”, gdybym kiedyś przeprowadziła się do Paryża i przejęła jej stanowisko. Mówiła, że wtedy chętnie poszłaby na wcześniejszą emeryturę, bez obawy, że „wszystko się posypie”. Nie ukrywam, że wizja przeprowadzki do miasta miłości pojawiała się w moich myślach tylko czasami, bo moje miejsce było gdzie indziej.
Wyjechałam na krajową S7. Trasa z Kielc do Skarżyska-Kamiennej, gdzie mieszkaliśmy, zajmowała mi maksymalnie trzydzieści minut. Po zwiastującej jesień prognozie pogody w radiu poleciała dynamiczna piosenka, pewnie na poprawę nastrojów po zapowiadanej burzy. Tymczasem na mnie zadziałała jak płachta na byka. Nerwowym ruchem wyłączyłam radio. Resztę drogi do domu chciałam spędzić w ciszy.
Nie było mi to dane. Zadzwonił telefon i po chwili wszystkie zakamarki samochodu zapełniły się trajkotaniem mojej przyjaciółki Ady.
– No hej, pani kierowniczko! – W jej wysokim głosie zawsze było dużo energii. Bywały momenty, że mnie to drażniło. Chociaż obiektywnie, to tamtego popołudnia wszystko działało mi na nerwy. – Za każdym razem, kiedy do ciebie dzwonię, przypominam sobie, że muszę zmienić w końcu to zdjęcie Katarzyny Dowbor na twoje, a później i tak o tym nie pamiętam. Chyba już na zawsze nią zostaniesz!
Ada kilka lat temu na jednej z imprez doszła do wniosku, że z wiekiem coraz bardziej przypominam popularną rudowłosą prezenterkę. Na początku się oburzyłam, ale później, po kilku lampkach białego wina, sama się z tego śmiałam. Spojrzałam w samochodowe lusterko. Wystarczyło kilka sekund, bym się upewniła, że nadal jestem podobna do pani Dowbor. Mam bladą cerę, piegi, kasztanowe włosy i duże oczy.
– Cześć, co tam? – przywitałam się obojętnym tonem.
– Czy zawsze musi być „coś”? Co ty taka zdechła jesteś? – Ada od razu wyczuła mój gorszy nastrój, ale nie czekała na odpowiedź. – No ale okej, bo jest coś. Dzwonię zapytać, czy miałabyś ochotę wyskoczyć ze mną za dwa tygodnie do Warszawy na malowanie przy winie.
– Na co? – zapytałam zdziwiona.
– Taka imprezka, na której zbiera się kilkanaście kobiet, piją dobre wino i malują…
– Malują? Ty potrafisz malować? A co malują?
– Zobaczysz! – krzyknęła tak podekscytowana, że aż mi zapiszczało w uszach. – I co? Zgadzasz się?
Od razu pomyślałam, że zaprasza mnie na malowanie męskiego aktu. Koleżanki z firmy już raz próbowały mnie wyciągnąć na coś takiego, ale ze względu na zawodowe relacje nie chciałam przekroczyć dzielącej nas granicy. Rozluźnione winem i malujące przyrodzenie, zbudowałybyśmy babską więź, więc później czułabym się bardzo niekomfortowo, gdybym na przykład musiała je zwolnić. Z Adą to już inny temat. Nie pracowałyśmy razem, nie miałyśmy przed sobą tajemnic – no, może jedną miałam – a do tego znałyśmy się ponad trzydzieści lat.
Nasza przyjaźń zaczęła się w liceum. Obie trafiłyśmy do klasy o profilu ogólnym w słynnym skarżyskim „Erblu”, czyli I Liceum Ogólnokształcącym imienia Juliusza Słowackiego. I choć na początku zaciekle rywalizowałyśmy o każdy stopień, pochwały i popularność, to już pod koniec pierwszego semestru doszłyśmy do wniosku, że łącząc siły, będziemy miały większe szanse na lepsze oceny. Ada pomagała mi w chemii i fizyce, a ja pisałam za nią eseje na polski. Szybko stałyśmy się nierozłączne. Kiedy którejś z nas nie było w szkole, druga słyszała za plecami: „Te, Ruda, gdzie twoja Blondi?”, albo: „Te, Blondi, gdzie twoja Ruda?”.
Ada zabrała mnie kiedyś w tajemnicy przed naszymi rodzicami do kina w Warszawie na Betty Blue, francuski film tylko dla dorosłych. Film ten z pewnością wpłynął na moje życie. Trudna historia miłosna Betty i Zorga zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie, że podjęłam decyzję o rozpoczęciu nauki języka francuskiego. Przez długi czas byłam tak zafascynowana Béatrice Dalle, że zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, żebym mieć taką diastemę jak ta piękna aktorka. Na szczęście mi przeszło, zanim wyrządziłam sobie krzywdę. Fascynacja kulturą francuską pozostała ze mną jednak do dziś. Nadal najchętniej słuchałam francuskich piosenek i kochałam francuskie komedie. Szczególnie starsze. Poza tym uwielbiałam bagietki, zupę cebulową i białe wino.
Po liceum obie dostałyśmy się na Uniwersytet Jagielloński. Ja na socjologię, Ada na mikrobiologię. Nie bardzo miałyśmy wtedy pomysł, co będziemy robiły z tym swoim wykształceniem, ale każda była w tamtym momencie przekonana, że dokonała najlepszego dla siebie wyboru. Na czwartym roku studiów Ada poznała Tadka, szybko stali się parą, a dyplom odbierała już w zaawansowanej ciąży. Po raz pierwszy życie próbowało nas wtedy pokierować różnymi ścieżkami. Zaraz po studiach Ada i Tadek wzięli ślub i osiedli w naszym Skarżysku, bo Ada nie wyobrażała sobie, by bez pomocy matki wychowywać rodzące się co rok dzieci. Mają trzech synów. Kiedy wyszła z pieluch, dostała pracę w kieleckim sanepidzie, w którym szybko doszła do dyrektorskiego stanowiska. W tym czasie ja również wróciłam na chwilę do rodzinnego miasta. Poznałam Wiktora, zakochałam się i podjęłam pracę jako specjalistka do spraw rekrutacji w jednym z zachodnich banków. A później poznałam Adama, rodzonego brata Wiktora… i znowu się zakochałam…
– No dobra, zarezerwuj nam hotel w Warszawie, pomaluję przy tym winie, zwłaszcza z tobą – podjęłam decyzję, choć w tamtym momencie nie miałam ochoty na malowanie, ale w ciągu dwóch tygodni wiele mogło się zmienić.
I miałam rację. Zmieniło się wszystko.
– Ale entuzjazm… – W głosie Ady pojawiła się nuta rozczarowania. – A właśnie, co się stało, bo mi nie opowiedziałaś, dlaczego jesteś taka zdołowana?
– Miałam fatalny tydzień w firmie, a kolejny nie zapowiada się spokojniej – wyjaśniłam i włączyłam kierunkowskaz do zjazdu na Skarżysko. – Ale nie każ mi teraz o tym mówić.
– Nie chcesz, to nie mów. – To był jeden z filarów naszej przyjaźni. Przestrzeń, którą sobie zostawiałyśmy, i brak ciśnienia w rozmowie. Obie wiedziałyśmy, że kiedy przyjdzie właściwy czas, to i tak się wszystkim podzielimy. – A może wyjedźcie gdzieś na ten weekend? Na przykład do Zakopca?
– Nie znoszę Zakopanego, tam jest zawsze dziki tłum. – Wzdrygnęłam się na myśl o Krupówkach, straganach z balonami, pluszakami, ciupagami i oscypkami.
– To nie musi być Zakopane. Może być Białka albo coś innego. – Ada uparcie próbowała mnie zachęcić do swojego sposobu na poprawę nastroju. – Możecie coś zrobić razem. Pochodzić po górach, może nawet przyjdzie wam ochota na seks?
Milczałam.
– Czyli bez zmian – odpowiedziała sobie poważniejszym tonem.
– Wiesz co, ja już się chyba do tego przyzwyczaiłam i przestałam potrzebować seksu – wyznałam. A może powiedziałam to, w co chciałam uwierzyć. Czy rzeczywiście wszystko było w porządku, czy tylko starałam się przekonać siebie, że tak jest? Z każdym kolejnym rokiem, a zwłaszcza ostatnio, te pytania wracały coraz częściej.
– Nie sądzę, Baśka…
– Serio, jest nam dobrze tak, jak jest. To znaczy tak mi się wydaje. Czasami się przytulimy, potrzymamy za ręce, zawsze dajemy sobie buzi przed wyjściem do pracy. – Spojrzałam w lusterko i zmieniłam pas do zjazdu. – Zresztą, od jakiegoś czasu moje libido szura po ziemi. Pewnie to przez intensywny czas w pracy.
– A robiłaś jakieś badania? Kiedy sprawdzałaś hormony? U mnie okazało się na przykład, że mam zbyt wysoki testosteron i prawdopodobnie dlatego wypadają mi włosy.
– Robiłam na początku roku. Wszystko jest w porządku. W porządku jak na kobietę, która za trzy miesiące skończy pięćdziesiąt lat.
– Baśka, ja byłam w tym miejscu kilka miesięcy temu i zapewniam cię, że NIC się nie zmieniło. Nie zaatakowały mnie nowe głębokie zmarszczki ani inne dolegliwości, których nie miałam wcześniej. Poza tym, zdaję sobie sprawę, że u ciebie perspektywa jest inna, ale najprzyjemniejszą rzeczą, która mi się przydarzyła po pięćdziesiątce, było to, że chłopcy się wyprowadzili i w końcu mogę zrobić coś tylko dla siebie.
Radość, która pojawiła się w głosie mojej przyjaciółki, zupełnie mi się nie udzieliła.
– Wiem, wiem, powtarzałaś to już milion razy – odpowiedziałam i pomachałam z daleka do znajomej pakującej zakupy do bagażnika przed Lidlem.
– W końcu możemy nago chodzić po mieszkaniu. – Ada głośno zaśmiała się swoim perlistym śmiechem. – Niestety, nie są to teraz widoki marzeń. A najbardziej cieszy mnie to, że nie muszę się codziennie zastanawiać, co im trzem, a właściwie czterem, zrobić do jedzenia. To było szaleństwo. Prawie trzydzieści lat niekończącego się zastanawiania, co na śniadanie, obiad i kolację, co na kanapki do szkoły…
– Ada, zadzwonię do ciebie później, bo już podjeżdżam przed blok. – Włączyłam wsteczny i zaczęłam parkować. – Pa!
– Pa, do usłyszenia! Nie mogę się doczekać naszego malowania za dwa tygodnie! Spodoba ci się, jestem pewna!