- W empik go
Jeszcze raz, Nataszo - ebook
Jeszcze raz, Nataszo - ebook
Natasza miała wszystko: kochającego męża, piękny dom, spektakularną karierę i własną agencję reklamową. Życie Nataszy wielu osobom mogłoby wydać się perfekcyjne i takie właśnie było… Do czasu.
„Jeszcze raz, Nataszo" to opowieść o kobiecie, która kochała zbyt mocno. Swojego odbicia i akceptacji szukała w oczach ukochanego. Teraz musi iść przez życie sama. Czy odnajdzie utracone szczęście i spokój?
To kojąca książka, która rozgrzeje serce każdej kobiety. Tytuły kolejnych rozdziałów tworzą swoisty dekalog, który powinna znać każda kobieta. Nie będziesz mogła jej odłożyć. Będziesz chciała jeszcze, jeszcze.
„Każdy związek to nieustanne pole walki. A walka staje się bezpardonowa, kiedy małżeństwo po 18 latach przechodzi do historii. Czy Natasza, bohaterka książki odnajdzie siebie, czy zatraci się w rozpamiętywaniu, wspominaniu tego, co było złe? Na te pytania odpowiada znakomita książka Karoliny Wilczyńskiej.”
Ałbena Grabowska, pisarka
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-11-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Akurat! Mogę zwieść cały świat, ale siebie nie oszukam. Chociaż próbuję od co najmniej kilku lat. W ogóle całe moje życie do tej pory to jedno wielkie oszustwo. Szkoda tylko, że tak późno zdałam sobie z tego sprawę. W sumie lepiej byłoby żyć w nieświadomości, a przecież spychanie w niebyt oczywistych faktów przychodziło mi przez dziesięciolecia tak doskonale… Nie mogło tak dalej trwać?
Czy tak wygląda szczęśliwa kobieta? Patrzę w lustro wiszące na przeciwległej ścianie i co widzę? Proszę bardzo, zabawię się w detektywa Monka. Nie mam nic lepszego do roboty. Otoczenie niczego sobie, urządzone z gustem i klasą (a co, może jestem nieskromna, ale to akurat zawsze było moją mocną stroną), a na skórzanej kanapie kobieta po czterdziestce (uściślenie, ile „po” nie jest konieczne, nie ma związku ze sprawą). Nie ma? Oczywiście, że ma. Zawsze w takich sytuacjach ma. Boże, jakie to typowe. Zero oryginalności, banał i kanał. On znajduje sobie młodszą i odchodzi. Ona zostaje sama. Siedzi w luksusie i zamiast do ciepłego, opalonego męskiego ramienia przytula się do białej zimnej skóry będącej obiciem kanapy. Żenada i wstyd. Porzucona, zdradzona i niepotrzebna. Ot, co!
Zapaliłabym, ale nie wiem, gdzie rzuciłam torebkę. Nie chce mi się wstać. Mogę przecież nie wstawać. Bez powodu. Zresztą czuję się zmęczona. Skonana jestem. Dziś zakończyłam ostatecznie swoje małżeństwo. Jak to brzmi! Dwa słowa: zakończyłam małżeństwo. Głos sędziego: „Zasądzam na rzecz pani Nataszy Dębnickiej…” i z każdym kolejnym słowem widok zdziwienia pomieszanego z wściekłością na twarzy męża. Stop! Byłego Męża, muszę się nauczyć tak o nim mówić. Mąż przez osiemnaście ostatnich lat. Pełnoletni związek, można by rzec. Ha, ha, ha!
Mimo wszystko czuję dumę. Wracam z tarczą. Dostałam to, co chciałam. Wygrałam, puściłam go w skarpetkach. No, prawie. Będę mogła wysoko nosić głowę. Nie dałam się wyrolować, zemściłam się za zdradę, usadziłam łajdaka. Nie każdej się udaje, a ja dałam radę.
– Wysoki Sądzie, jeszcze chociaż sto tysięcy! – Darkowi puszczają nerwy. Kostki zaciśniętych na barierce palców bieleją, żyła po lewej stronie czoła pulsuje. Znam te sygnały. Jest bliski furii. Powstrzymuje się ostatkiem sił.
– Panie Dębnicki – sędzia patrzy z dezaprobatą. – Proszę się uspokoić, bo będę musiał pana ukarać. Pańska była żona wspólnie z panem pracowała nad rozwojem firmy. Ma 51% udziałów i nie ma o czym dyskutować. Należy się jej też połowa pozostałego majątku, zgodnie z wyceną biegłych.
– Pracowała? To śmieszne! Nic nie robiła, była tylko dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie.
Sędzia coś mówi, ale nie słyszę. Mam w głowie tylko jego słowa. Ozdoba, dodatek – niezłe podsumowanie. Narasta we mnie wściekłość, która po kilku sekundach zmienia się w ogromny żal. Szczerze mówiąc, chce mi się płakać, szlochać, wyć… Z ogromnym trudem powstrzymuję emocje. No, to jakaś korzyść z wieloletniego treningu. Twardą trzeba być, sam mi to powtarzał. Nieustannie, każdego dnia, za każdym razem, gdy próbowałam powiedzieć o tym, co czuję. Twardą trzeba być, nie rozczulać się. On był. I jest. I odnosi sukcesy. Niech się nimi udławi, niech mu w gardle staną!
Na szczęście to już koniec. Koszmar ostatniego półrocza minął. Jestem wolna. Dokonano podziału majątku – jak to brzmi! Podział majątku wspólnego. Nie ma go już, dziś przestał istnieć i narodził się mój majątek odrębny. Na nim siedzę, za chwilę będę z jego pomocą przygotowywać sobie kolację. Każdy przedmiot w tym domu jest od półtorej godziny moim majątkiem odrębnym. Mogę o nim samodzielnie decydować, mogę to wszystko sprzedać, podarować ubogim, a nawet spalić. I nikomu nic do tego.
Spokojnie, taka nierozsądna, żeby rozdawać czy palić, to jeszcze nie jestem. Chociaż ten majątek odrębny to wielka fikcja. Jaki on tam odrębny, skoro na każdym meblu, kubku czy widelcu są jego ślady. Mojego byłego męża, znaczy. Niby moje, a jednak patrząc na fotel, przypominam sobie, jak w nim siedział; wchodząc do pokoju, czuję jakby klamka była jeszcze ciepła od dotyku jego ręki, a przez okno widzę krzak bzu, który kazał tam posadzić pięć lat temu.
Może z czasem uda mi się zapomnieć. Na razie mam tę swoją mantrę, którą będę powtarzała. Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie, życie singielki, młodej, bogatej, niezależnej i pełnej ambitnych planów. Rety, jak to brzmi! Zwłaszcza że tak naprawdę w głowie mam ciągle jego głos: twardą trzeba być!
Jak tu być twardą, skoro mam w sobie tyle niewypłakanych dotąd łez? Boję się, że gdy jedna wypłynie, nie powstrzymam pozostałych. Jakby kącik mojego oka mógł być niczym szpara w wielkiej tamie – jedna kropla będzie początkiem wyłomu i gdy znajdzie drogę, nic już nie powstrzyma prawdziwego potopu. Jestem przerażona siłą żywiołu, który powstrzymuję, a jednocześnie czuję, że brakuje mi siły, żeby mu się przeciwstawiać. Całą energię pochłonęła walka o wyszarpanie, tak, wyszarpanie, jak najwięcej, o rekompensatę, przynajmniej finansową, wielu lat mojego życia, mojej młodości, ambicji i pragnień. Dobrze, okej, prawda jest taka, że chciałam też zatriumfować, pognębić go, widzieć jego wściekłość i bezsilność, upokorzenie i gniew. Wygrać, zemścić się, być górą. Chociaż w głębi serca wiem, i od początku wiedziałam, że to nie przyniesie mi ulgi.
I nie przyniosło. Zamiast tego mam dom, samochód i konto z okrągłą sumką. Właściwie mogę nie robić nic przez kilka kolejnych lat, może nawet dłużej. Mogę siedzieć na tej kanapie, zamawiać pizzę, oglądać telewizję, tyć, płakać, zapuścić się całkiem, aż wreszcie stanę się szalona i dokonam żywota w psychiatryku. Na to właśnie mam teraz ochotę. Gdybym zwariowała, moje życie stałoby się prostsze. Nieświadomość to wielki komfort. Niestety, zdają sobie z tego sprawę tylko ci, którzy ją utracili. Nie bez przyczyny mówi się, że optymista to po prostu niedoinformowany pesymista.
Jestem wolna. Zaczęłam nowe życie… Nie, to bez sensu. Nie można zacząć niczego nowego, jeśli stare się jeszcze nie zakończyło. Chyba do dziś żyłam nadzieją, że słowa „Zamykam rozprawę” załatwią to za mnie. Jakby sędzia był dobrą wróżką i mógł, wypowiadając to zaklęcie, zmienić moje życie na nowe, lepsze i szczęśliwsze. Niespełna dwie godziny temu przekonałam się, że to nieprawda. Kolejna boleśnie uświadomiona cząstka rzeczywistości, kolejna cegiełka mająca podobno być budulcem mojego szczęścia. Tak mnie uczyli dawno temu, na studiach, kiedy jeszcze byłam ufna, naiwna i pełna wiary w ludzi. Tak, muszę uczciwie przyznać, że dodawali coś tam o tym, że droga do niego zazwyczaj jest bolesna, ale wtedy nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi. Po kilkunastu latach przyszło mi sprawdzić teorię w praktyce i nie mogę powiedzieć, żebym była zadowolona.
Tak czy inaczej, na coś powinnam się zdecydować. Bliżej mi psychicznie do nieszczęśliwej porzuconej i rozpaczającej niż wolnej i przebojowej. Jednak coś, bardzo głęboko, kłuje mnie od środka na myśl o brudnym szlafroku i byciu obiektem pełnych politowania komentarzy.
Kiedy dłużej się zastanawiam, powinnam być naprawdę zadowolona. Los załatwił sprawę za mnie. Gdyby nie to, do dziś żyłabym w przekonaniu, że ktoś mnie kocha, że jestem dla niego ważna, a tak naprawdę byłabym „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”. Niech się cieszy, że go tu nie ma, bo wbiłabym mu obcas własnej szpilki w środek czoła. Świnia z niego, łajdak i kupa dziada! Powinnam mu była to powiedzieć, a nie, że z klasą, kulturalnie. Powinnam wrzeszczeć, stłuc mu na głowie całą porcelanową zastawę, na której podawałam gościom kolacje, żeby pokazać, na jakim to wysokim poziomie żyjemy. Trzeba było tłuc, złorzeczyć, kląć, wyzywać od najgorszych. Ulżyć sobie, wywalić te emocje prosto w niego. Niechby je zabrał, niechby były jego bagażem, kamieniem u szyi na resztę życia. A tak co? Zostały u mnie, we mnie. I ciągną w dół.
On mnie osadza, hamuje, blokuje. Jest tu mentalnie, w każdej rzeczy, na każdym centymetrze. I dopóki tu będzie, nie odzyskam samej siebie, nie uwolnię się i nie zacznę nowego życia. Będę słyszała jego głos, zdanie, które powtarzane wielokroć, wciąż we mnie brzmi. Doskonale pamiętam, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy. To była jedna z naszych pierwszych kłótni, jeszcze podczas studiów. Darek wymyślił sobie wyjazd na spływ kajakowy. Chciałam wakacje spędzić tylko we dwoje, a mój przedsiębiorczy chłopak postanowił jak zwykle upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Wypoczynek miał być tylko przykrywką, a właściwym celem – wpadnięcie w oko dziekanowi zarządzania. Kiedy próbowałam protestować, Darek wykrzyczał: Kobieto, nieważne, co chcesz, ważne, co się opłaca! Swoje chcenia schowaj głęboko, bo za nie nic się nie kupi!
I wtedy po raz pierwszy schowałam swoje „chcenia”. Później, sama nie wiem kiedy, to chowanie stało się moim nawykiem. Nałogiem, z którym od dzisiaj muszę rozpocząć walkę. Tylko jak to zrobić, kiedy wszędzie pełno uczuciowych resztek po byłym mężu. Resztek, dobre słowo. Doskonale oddaje to, co czuję. Tak, potrafię znajdować odpowiednie określenia, w końcu zajmowałam się tym przez ostatnich kilkanaście lat. Słowa miłe, ciepłe, dobrze się kojarzące. Lub dla odmiany poważne, budzące zaufanie, oddające klimat bezpieczeństwa. Słowa wzbudzające odpowiednie emocje. Uczucia, które skłonią do podjęcia Jedynie Słusznej Decyzji. A JSD to, rzecz jasna, taka, która wiąże się ze skorzystaniem z oferty przez naszego klienta. Lata pracy nie poszły na marne, okazuje się, że potrafię też znaleźć słowo dla siebie samej. Resztki – to początek. I teraz dalej, jak w firmie – z czym się kojarzą? Jasne, z czymś niepotrzebnym, śmierdzącym, odrażającym. Z zarazkami, bakteriami, chorobą. Jakie decyzje się z tym wiążą? Proste i oczywiste – pozbyć się, wyrzucić, usunąć. Jak najszybciej zniszczyć źródło zagrożenia. Tak, to moja JSD. Że też nie wpadłam na to wcześniej!
Brakuje mi teraz ostatniego elementu naszej reklamowej układanki. Wiadomo, że cały schemat sprowadza się do tego, że klient ma skorzystać z produktu lub usługi. Musi dostać gotowy przepis na to, jak zrealizować w praktyce podjętą decyzję. Banalne – masz kupić to i to, bezwzględnie skorzystaj z usługi firmy X, weź w aptece ten lek, załóż bluzkę z taką metką. Tak, zrób to i twoje życie się odmieni! A co ja mam zrobić?
No, myśl, Nata, myśl. Nie spalisz domu, bo to głupie i tyle. Sprzedać wszystko? Odpada. Po pierwsze: za długo trwa, po drugie: bez sensu. W końcu sama wybrałam każdą rzecz, osobiście ustawiałam, i to miejsce jest w każdym szczególe spełnieniem moich marzeń. Poza tym nie mam zamiaru pozbywać się tego, co z takim trudem wyrwałam byłemu mężowi. Tak, to nie rzeczy trzeba stąd usunąć, ale jego. To już ustalone. Nie wszystko – wyłącznie resztki.
Zacznę od tego, że ruszę się z kanapy i założę coś wygodniejszego. W końcu jestem u siebie, nie? Mogę bez stresu założyć wygodne spodnie i nieco zmechacony, ale cieplutki sweter. Mam nareszcie pewność, że nagle nie zadzwoni telefon i nie dowiem się, że za godzinę muszę w pełnej gotowości stawić się w jakiejś restauracji, bo wypadła nieoczekiwana kolacja z kimś ważnym, kto może zostać naszym klientem. Bez względu na to, co zaplanowałam, rzucałam wszystko i stawiałam się w wyznaczonym miejscu. „Swoje chcenia schowaj głęboko”. A od dziś nie muszę. To naprawdę cudowne uczucie.
Z premedytacją rozrzucam poszczególne części garderoby po całej sypialni. Niech sobie leżą. Posprzątam później. Może jutro, a może pojutrze. Teraz mam ważniejsze rzeczy do roboty. Mózg pracuje na najwyższych obrotach. W końcu mam bardzo ważną klientkę, najważniejszą, jaka może być. Samą siebie. Jeżeli dobrze przemyślę tę kampanię – osiągnę życiowy sukces. No, rusz zwojami, bez ociągania!
To musi być coś specjalnego, coś symbolicznego. Żebym wiedziała, że resztek pozbywam się nieodwracalnie i raz na zawsze. To musi mieć wyraz, nie może być byle jakie. Nigdy nie lubiłam podróbek i namiastek. Wolałam mieć mniej w doskonałej jakości niż więcej, ale tandety. Tak było z ciuchami, meblami, nawet z jedzeniem. Lepiej zjeść plasterek dobrej wędliny niż pięć plasterków mielonki-z-resztek-i-tłuszczu. Poza tym chwila też nie jest zwyczajna. W końcu nie każdego dnia kończy się długoletni związek. Wymaga to specjalnej oprawy, bez dwóch zdań! Gdzieś czytałam, że zaczyna się nawet moda na przyjęcia rozwodowe. Są podobne do weselnych, tyle że zamiast pary jest jeden lub jedna bohaterka wieczoru. Nie, moja klientka nie chce przyjęcia. Bo czy tak naprawdę mam się z czego cieszyć i co świętować? Jakoś nie mogę się zdecydować. Nie, przede wszystkim nie mam na razie ochoty na spotykanie ludzi. A do tego, wstyd się przyznać nawet przed sobą, nie miałabym z kim dzielić radości. Nie mam żadnej przyjaciółki.
Ta refleksja pozbawia mnie resztek energii. Niby wiedziałam o tym, ale takie powiedzenie sobie prawdy prosto w oczy, nawet za pośrednictwem lustrzanej tafli toaletki, nie nastraja optymistycznie. Mogę się pocieszyć, że przecież jest Olka, Pati, Kama. Spędzałam z nimi weekendy, często także popołudnia w tygodniu. Jeździłyśmy do SPA, chodziłyśmy na zakupy i jadałyśmy obiady. Rozmawiałyśmy, ale o bzdurach. Z żadną z nich nie poruszyłam nigdy naprawdę ważnych dla mnie tematów. Nie potrafiłam przekroczyć tej niewidzialnej granicy, za którą znajoma staje się prawdziwą przyjaciółką. Nie umiałam zapomnieć, że to żony klientów lub same klientki, że wszystko, co powiem, może być wykorzystane przeciwko mnie podczas ustalania kolejnej kampanii. „Twardą trzeba być” – powtarzał w mojej głowie głos Darka.
Zresztą do tej pory Przyjaciółka nie była mi do niczego potrzebna. Miałam wszystko, czego potrzebowałam. Byłam zadowolona z życia, stać mnie było na spełnianie wielu zachcianek. Jeśli nawet kosztem swoich „chceń”, to chwilowy smutek dość szybko przykrywałam radością z zakupów czy możliwością ciekawej podróży. Zresztą dużo pracowaliśmy, nie tylko w firmie, ale także poza nią. Niełatwo być szefem. Trzeba nie tylko znaleźć klienta, ale obłaskawić go, przekonać, a potem utrzymać. To wymagało dużo czasu i energii. Nie starczało go już na filozoficzne rozważania.
Właśnie, klient zawsze był priorytetem. A tymczasem zostawiłam swoją klientkę samą sobie. Nata, nieładnie! Wracamy do pracy! Na czym to skończyłyśmy? O czym moja najważniejsza klientka mówiła kilkakrotnie? Trzeba umieć uważnie słuchać, starać się zrozumieć, odgadnąć niemalże, czego chce. Udawało mi się to doskonale w przypadku obcych, jak więc może się nie udać wobec siebie samej? Muszę się tylko skupić i przypomnieć sobie, czego chciałam.
Ha, wiem! Chciałam spalić dom. To jednak prawda, co mówili mi na studiach – każdy zna rozwiązanie, musi je tylko sobie uświadomić. I proszę, jak to się ładnie układa! Spalimy resztki. Palenie jest widowiskowe, symboliczne i, co najważniejsze, nieodwracalne. Ma w sobie coś magicznego i pierwotnego, ma moc. Jestem z siebie dumna. Naprawdę!
Teraz pozostał już tylko ostatni element. Skoro zdecydowałam się na symbolikę, to pójdę tym tropem. Cel: odszukać symbol resztek byłego męża. Jako że chwilowo nie mam pomysłu, zajmę się przygotowaniem stosu. Energia wróciła. Wiem, czego chcę i to mnie napędza. To gdzie palimy? Ognisko w ogrodzie odpada, nawet nie przewidziałam na nie miejsca. Kto z naszą pozycją pali ogniska? – tak mówił Darek i w sumie przyznawałam mu rację. Jeśli garden party, to ewentualnie z grillem, ale ognisko – odpada. Tak, grill! Może być! Zaraz wyciągnę go z garażu i postawię na tarasie.
Swoją drogą, jakie to życie jest niesamowite. Kończę pewien etap, zaczynam nowy i to akurat wiosną. Symbolicznie bardzo mi pasuje do całości. Tak, śliczna kampania wychodzi – budząca się przyroda, do tego moje odrodzenie, i ten ogień. Powstanę jak Feniks z popiołów. Może to nieco przerysowane i pretensjonalne, ale tak właśnie powinno być. I przede wszystkim mocne. Bo tylko mocne emocje gwarantują oczekiwany skutek. Nie żadne tam pitu-pitu, tylko z grubej rury. Dotąd znałam to z doświadczeń na innych, dziś czuję na własnej skórze, że to prawda. Niech sobie będzie prymitywne, proste i mało oryginalne, mnie niepotrzebne są teraz artystyczne niuanse i niedomówienia. Uff, ciężkie to żelastwo! No, ale najważniejsze, że wciągnęłam na taras. Gdzie jakieś badyle? Bo z węgla to ognia nie będzie, tyle to nawet ja wiem. A potrzebuję płomienia, prawdziwego, nie gazowego jak w kominku. Niech będzie nawet nieduży, byle prawdziwy.
Wiem, mam patyczki do kwiatów. I jeszcze taką drewnianą drabinkę. Będzie w sam raz. Nadal jednak nie wiem, co będzie ostatnim i najważniejszym symbolem. Były Mąż pakował się bardzo skrupulatnie. Zajęło mu to całe popołudnie. Podziwiam go za kamienny spokój, z jakim to robił. Kilka godzin dokonywał szczegółowego przeglądu każdej szafki i szuflady, zaglądał w każdy kąt, mijał mnie na korytarzu, w hallu i w kuchni, jakbym była powietrzem. Dotykał wielu przedmiotów, oglądał je, zastanawiając się, czy mają dla niego jakąś wartość. Tylko na mnie nawet nie spojrzał. Nie rozumiałam tego wtedy, dziś już wiem – byłam „dodatkiem, ozdobą, a ostatnio to już nawet i to nie”, nie miałam dla niego żadnej wartości. Nie zostawił żadnej swojej rzeczy, nic osobistego, nic, co lubił. Nie ma płyt, ubrań, kijów do golfa. Jedynym namacalnym dowodem, że tu mieszkał są nasze wspólne fotografie.
Nasze fotografie… Zapomniał o nich! Te nowsze, w większości cyfrowe, zniknęły razem z laptopem, ale są jeszcze te dawniejsze, w albumie. To jest to, czego szukałam! Mam cię, były mężu!
Jesteś tutaj, zamknięty między okładkami haftowanymi w orientalne wzory. Jest tam twoja twarz, jesteśmy razem. Kawałki wspólnego życia utrwalone na błyszczącym papierze, resztki naszego szczęścia, okruchy miłości, której posklejać się nie da. Idealne wręcz dopełnienie rytuału, który muszę odprawić. Nie otwieram albumu, nie teraz. Wszystko po kolei i z odpowiednim namaszczeniem. Już nie muszę się spieszyć, bo scenariusz jest gotowy. Będę się delektować tą chwilą, to mój czas, moje katharsis.
Bez pośpiechu, choć z wysiłkiem, wyciągam na taras mój ulubiony fotel i wiklinowy stolik. Zaparzam dzbanek kawy, nie zapominam o podgrzewaczu, bo jest jeszcze chłodno, a wiem, że posiedzę jakiś czas. Po raz pierwszy od rana poczułam głód, więc nakładam na talerz sporą porcję sałatki, kawałki łososia i dwie pomarańcze. Będę przegryzać w tak zwanym międzyczasie, patrząc w płomienie. Czuję, że zaczyna mnie wypełniać niezwykła radość, połączona z oczekiwaniem na to, co za chwilę się stanie. Uznaję to za dobry znak. Klientka będzie zadowolona. Dobra, koniec tego! Ja będę zadowolona. JA. Jeszcze tylko ciepły szal i koc, na wszelki wypadek. I zapałki. Jestem gotowa.
Trochę problemów sprawia mi rozpalenie ognia, bo nie chcę używać podpałki. Powinno być naturalnie, prawdziwie, bez sztucznych dodatków. Wreszcie jest – delikatny płomyczek powoli obejmuje kawałki drewna. Nalewam kawę do filiżanki i wygodnie moszczę się w fotelu. Biorę do ręki album. Jestem gotowa na rozpoczęcie najważniejszej kampanii w moim życiu.– Jesteś już na tyle duża, żeby rozumieć, co dla ciebie najlepsze. – Głos mamy jest jak zawsze spokojny, ale stanowczy. W tym momencie nawet pomaga, bo chce mi się płakać. Za chwilę zostanę sama w pokoju, który będę dzieliła z trzema nieznanymi dziewczynami. Wszystkie są starsze ode mnie, tak powiedziała wychowawczyni.
Dostałam łóżko i trzy półki w szafie. W pokoju jest tylko jeden stolik. Nad moim posłaniem przyczepiono na ścianie słomianą matę. Pozostałe lokatorki mają podobne, a na nich plakaty zespołów, których nie znam. Co ja przypnę na swojej?
– Dostałaś się do najlepszego liceum. To duży sukces, nie zawiodłaś nas. Teraz musisz pokazać, że jesteś rozsądna i że nie na darmo w ciebie wierzymy. – Mama kontynuuje, a ja czuję się coraz bardziej spięta. Boję się, że nie dam sobie rady w nowej szkole. Nikogo tam nie znam, w internacie też, rodzice jeszcze nie wyjechali, a ja już tęsknię. Za nimi, za swoim pokojem, za panią Stasią, która zajmowała się domem.
Myślę o wspólnej łazience z rzędem pryszniców, przy których nie ma nawet zasłonek. Wydaje mi się, że nie dam rady z nich skorzystać. Miałabym całkiem goła stanąć w miejscu, gdzie każdy może wejść? Co z tego, że mieszkają tu same dziewczyny. Wstydzę się. Dlaczego nie mogę zostać w domu?
– Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? – Mama potrząsa moim ramieniem. – Znowu bujasz w obłokach! Zejdź na ziemię, tutaj masz się uczyć, pamiętaj. Bez wysiłku nie dostaniesz się na medycynę.
– Dlaczego nie mogę zostać w domu? Mogłabym dojeżdżać… – wypowiadam głośno to, co myślę, ale wiem z góry, co usłyszę.
– Dziecko, rozmawialiśmy o tym przecież. To pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Ojciec ma nienormowany czas pracy i nie może cię dowozić. A gdybyś jeździła PKS-em, nie miałabyś kiedy się uczyć. Wiesz, że to priorytet. I tak cudem załatwiliśmy ci internat. Powinnaś nam być wdzięczna.
Jestem oczywiście wdzięczna, jak zawsze i za wszystko. Za dobre warunki do nauki, za dodatkowe lekcje, za grę na pianinie i lektorkę angielskiego. Wiem, że mam wiele możliwości, o których inne dzieci mogą tylko marzyć. Mama przypominała mi o tym już tyle razy, że nie mogłabym zapomnieć. I wiem też, że mam doceniać, czuć wdzięczność i nie zawieść nadziei. Robię, co mogę, żeby tak było. Kocham mamę. Tatę też, chociaż jego inaczej, tak bardziej z daleka, jak ideał.
Tata nie ma czasu na zajmowanie się codziennymi sprawami. Jest lekarzem, bardzo znanym. Wszyscy chcą się u niego leczyć. Słyszałam kiedyś, jak sąsiadka mówiła w sklepie, że na sali operacyjnej jest jak Bóg – robi cuda z kręgosłupem, sprawia, że ludzie zaczynają chodzić. Dla mnie też jest jak Bóg – daleki, groźny, od jego dobrego samopoczucia zależy nasz los. Kocham go miłością pełną lęku i oddania, kocham poddańczo.
Teraz też gdzieś się spieszy, bo raz po raz spogląda na zegarek. Czuję, że za kilka minut chrząknie znacząco i mama zrozumie ten sygnał natychmiast. Wyjdą i zostanę sama w tym pokoju z zaciekami pod oknem i pociętą ceratą na stoliku. Czuję łzy pod powiekami. Najchętniej przytuliłabym się do pani Stasi, ale ją zobaczę dopiero za tydzień.
Pani Stasia pomagała pani doktorowej, czyli mojej mamie. Gotowała, sprzątała i zajmowała się mną. Mama nie miała czasu, ciągle coś organizowała, przyjmowała gości albo wyjeżdżała do innych, organizowała pomoc dla biednych. Była „działaczką społeczną”, tak mówiła pani Stasia. Kilka razy pisali o niej w gazecie, były nawet zdjęcia, na których wręczała dzieciom z domu dziecka zabawki i książki. Powinnaś być dumna z mamy – mówiła pani Stasia. I byłam. Chciałam być taka jak ona, chciałam, żeby mnie pochwaliła, żeby powiedziała, że zasługuję na takich wspaniałych rodziców.
Dzisiaj po raz kolejny musiałam pokazać, że tak jest. Wiedziałam, że na mnie liczą. Niełatwo będzie o świadectwa z paskiem w nowej szkole, tego byłam pewna. To najlepsze liceum w mieście, wybrani uczniowie, ogromna konkurencja i tak samo duże wymagania. Kiedy już miną cztery lata i dostanę się na medycynę, wtedy zostanę wreszcie nagrodzona za moje starania. Rodzice będą zadowoleni.
Na razie pokażę, że nie muszą się o mnie martwić, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zamieszkać w internacie. Połykam łzy, pociągam nosem i staram się uśmiechnąć.
– Możecie już jechać. Ja się rozpakuję i rozejrzę. Muszę odpocząć, żebym jutro nie zaspała.
Mama wstaje i kiwa głową. Jest zadowolona, zachowałam się, jak przystało na rozsądne dziecko.
– W takim razie rzeczywiście pojedziemy. Ojciec ma umówione operacje. Pocałuj nas na pożegnanie.
Posłusznie całuję mamę w policzek. Tata łaskawie pochyla głowę, ale i tak muszę wspiąć się na palce, żeby go pocałować. Dotyk szorstkiego policzka jest jak pożegnalny komunikat – nie rozczulaj się, dasz sobie radę. Płynie z niego siła i czuję się trochę lepiej. Ojciec wyciąga z kieszeni portfel, a z niego banknot.
– Będziesz miała na drobne wydatki.
– Rozpieszczasz ją – niby to strofuje go mama, ale w jej głosie słychać zadowolenie.
Wychodzą. A gdy tylko zamykają się drzwi, wtulam twarz w obco pachnącą poszewkę poduszki. Muszę się wypłakać, zanim przyjadą moje współlokatorki.
*
– Idziesz, czy nie? – Agnieszka stawia mnie przed koniecznością podjęcia decyzji. Nie lubię tego, szczególnie w takich sytuacjach, jak ta. Cokolwiek zdecyduję, i tak będzie źle.
Czuję ponad trzydzieści par oczu wpatrzonych we mnie z oczekiwaniem. Cała klasa ucieka ze znienawidzonej historii, a przy okazji z kolejnych czterech lekcji. Jeżeli zostanę, będę jedyną, która się wyłamie. Kujonem, podlizuchem i uosobieniem wszystkiego, co najgorsze. Już i tak moja pozycja w klasie jest tak niska, że właściwie gorzej być nie może. Drugi rok odczuwam, jak bardzo mną pogardzają. Tolerują tylko ze względu na nazwisko ojca. Odstaję, chociaż nie ze względu na pochodzenie. O nie, tu nie ma byle kogo – sami synowie i córki lekarzy, adwokatów, prominentów. Przyzwyczajeni do pieniędzy, ciuchów z pewexu, wczasów w Bułgarii. Nauczycieli traktują z lekceważeniem, chociaż wiadomo, że w tej szkole uczyć się trzeba. Uczą się więc, ale na każdym kroku dają do zrozumienia, że ich wychowawcy stoją dużo niżej na drabinie społecznej niż oni.
Dziewczyny już po kilku tygodniach w pierwszej klasie oceniły mnie i nie wypadłam dobrze. Sam fakt, że mieszkam w internacie „z wieśniarami” budził zdumienie, a kiedy zrozumiały, że ojciec profesor nie pozwala mi korzystać z pieniędzy bez ograniczeń, że nie będę ścigać się z nimi w walce o najbardziej wyzywający makijaż czy najdłuższe paznokcie, że nie mam jeszcze żadnego chłopaka, odstawiły mnie na boczny tor.
Nie znałam miasta, nie próbowałam dostać się wieczorami do restauracji, nie mogłam zaprosić ich na wieczorne oglądanie filmów i podpijanie alkoholi z rodzicielskiego barku. Z początku byłam wściekła na rodziców. Dlaczego mieszkamy tak daleko? Wiedziałam, że wyprowadzili się na wieś, bo w dzieciństwie chorowałam. Zrobili to dla mnie, ale ja wolałabym umrzeć wtedy, niż teraz żyć jako nie wiadomo co. Niby byłam „ich”, a jednak trochę obca, „wsiowa”. Mój status był niejednoznaczny, dziwaczny, a nowe koleżanki nie miały czasu ani ochoty rozmyślać nad niuansami ludzkich losów. Byłam inna, więc w najlepszym razie mogłam liczyć na „cześć” i prawo przysłuchiwania się opowieściom o nowych chłopakach czy ciuchach.
Chłopcy zdecydowali o mojej klasowej pozycji w jeszcze prostszy sposób. Nie kwalifikowałam się ani do grupy najbardziej reprezentacyjnych, ani do grupy „średniej”, byłam więc niewarta nawet spojrzenia. Stałam się dla nich powietrzem, nie wiem nawet, czy po miesiącu pamiętali jeszcze moje imię.
Nie należałam też do internatowej społeczności. Dla dziewczyn z oddalonych od miasta wsi i miasteczek byłam na początku symbolem lepszego świata. Szybko jednak przekonały się, że nie będę dla nich wypożyczalnią modnych ciuchów, że nie znam pożądanych „miejskich” chłopaków i nie pomogę im wejść w środowisko, które im imponowało i o którym marzyły. Orzekły, że zadzieram nosa, że uważam się za coś lepszego i zostawiły samą sobie.
Rok życia w zawieszeniu, w próżni towarzyskiej i samotności zaowocował co prawda doskonałym świadectwem, ale też i poczuciem, że nikomu nie jestem potrzebna. W każdy piątek uciekałam na bezpieczne terytorium pani Stasi, ale nie chciałam jej martwić, więc wymyślałam historie o nowych koleżankach, miłych kolegach i wesołym życiu licealistki. A w niedzielne popołudnie przyklejałam na twarz sztuczny uśmiech i kłamałam, że już nie mogę się doczekać nowego tygodnia.
Teraz stałam przed szansą. Uchyliły się przede mną drzwi, przez które mogę wyjść z towarzyskiego niebytu. Tych trzydzieści kilka par oczu należy do trzydziestu paru mózgów, które na podstawie jednego mojego słowa podejmą za chwilę ostateczną decyzję. I będzie ona obowiązywała przez prawie trzy kolejne lata.
Przez ułamek sekundy przestaję je widzieć. Zamiast nich patrzy na mnie czworo innych oczu. W tych widzę zawód, gniew, rozczarowanie. Rodzice. Mama kręcąca z niedowierzaniem głową i tata, który nic nie mówi, ale wiem, że potępia to, co zrobiłam. Tak będzie, wiem. Już czuję się tak, jakbym ich zawiodła. Sam fakt, że się zastanawiam świadczy o tym, że nie jestem dość dobra.
Muszę podjąć decyzję. Mijają sekundy. Na jednej szali potępienie rodziców, na drugiej totalne nieistnienie w szkolnym świecie.
– No? – Agnieszka, klasowa liderka, właścicielka najkrótszych spódnic i najdłuższych paznokci, dziewczyna maturzysty, który podwozi ją co rano do szkoły samochodem ojca, nie będzie czekała. – Mowę ci odjęło?
Tak, odjęło. Mam dwa słowa do wyboru, a nie mogę się zdecydować na żadne z nich. Gardło mi się zacisnęło, w skroniach pulsuje. Czas jakby też się zatrzymał w oczekiwaniu na moją odpowiedź.
– Dobra, spadamy, bo zaraz dzwonek! – nie wytrzymuje Krzysiek.
Jego słowa sprawiają, że czas rusza. Wszyscy przepychają się do drzwi i biegną w stronę schodów. Widzę oddalające się lakierowane plecaczki dziewczyn i dżinsowe worki chłopaków. Nikt się nie ogląda, bo po co. Na takie nie wiadomo co? Szkoda czasu.
Nie, nie chcę do matury pozostać nikim. Pragnę akceptacji, chcę się razem z nimi śmiać, mieć coś do powiedzenia, a nie tylko słuchać. Chwytam swoją skórzaną listonoszkę i biegnę do szatni. Wpadam między roześmiany tłum, czuję poklepywanie po ramieniu, ktoś łapie mnie za rękę i wśród śmiechów wybiegamy z budynku.
To był cudowny dzień. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek później jesienią park był tak kolorowy, żadne wymyślne wino nie smakowało mi nigdy tak, jak wtedy prosty bełt. Znowu zaczęłam mieć imię, a Anka obiecała, że następnego dnia pożyczy mi swój lakier do paznokci. Powracające co jakiś czas spojrzenia dwóch par oczu nie miały znaczenia. Miałam znajomych, dla których byłam wystarczająco dobra.
Ciąg dalszy w wersji pełnej