Jeszcze trochę - ebook
Jeszcze trochę - ebook
To są brzydkie opowieści. Pan Robert wygrzebał je od złuszczonym naskórkiem świata, na dnie butelki i w innych miejscach, w które rzadko się zagląda, i podzielił się nimi, aby było nam nieprzyjemnie. Jako uczestniczący kronikarz pozbierał połamane historie i przetrącone życia, oddając sprawiedliwość tym, których w mniej wyrozumiałych oczach spotkałoby tylko wzruszenie ramion i rzucone krótko: „patologia”. Ukazuje je przy tym w sposób wyzbyty poczucia wyższości i moralizatorstwa. Panarobertowa Wieś Cudów nie pasuje do wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać polska prowincja. W ogóle do niczego nie pasuje i w nosie ma, co ktoś sobie o niej pomyśli, i dlatego jest niepokojąco prawdziwa. Nie może być inaczej — wszak Wieś Cudów naprawdę istniała, a być może istnieje po dziś dzień.
Radek Rak, pisarz
Autor pytany o tę książkę odpowiada, że to po prostu druga część Zastrzału..., po czym, wzruszając ramionami, dodaje, że to taka literatura, którą nazywają zwierciadłem przy gościńcu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66667-22-8 |
Rozmiar pliku: | 520 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy było już naprawdę źle, chodziłem w nocy do Męki Pańskiej, tej między wsią a zachodnim lasem. W księżycowe noce było dość jasno, w pochmurne gorzej, czasem ciemno, że oko wykol. Kiedy chodzę sam, nie używam bateryjki. Macam butami.
Pewnego razu była sroga zima, ale noc księżycowa. Klęknąłem pod siedmiometrowym krzyżem, żeby się pomodlić.
– Jezu Chryste, zaczaruj mnie. Panie, zaczaruj mnie, bo nie daję rady.
Nie lubię idei modlitw proszalnych, ani w nie nie wierzę, a jednak ta zawsze przynosiła mi jakiś dar. Kiedy wracałem do Chatki, księżycowe światło połyskiwało iskierkami w śnieżynkach marznących na chrupkiej pokrywie białego śniegu.
Nana i Lulu
Kiedy to było?
Nie potrafię sobie przypomnieć, ale na pewno jednego z ostatnich dni którychś tam wakacji. Wracaliśmy z Jeremiaszem, już chyba dwunastoletnim, z sąsiedniej wioski. Nie pamiętam dlaczego, może poszliśmy się wykąpać w stawie. Dawniej jeszcze, kiedy mój syn był młodszy, wyciągałem go latem do sklepiku na lody. Nie zawsze w wieku lat, powiedzmy, pięciu miał ochotę na taką kilkukilometrową przechadzkę, ale uważałem, że chłopak powinien być dobrym piechurem, więc musi ćwiczyć od maleńkości.
Pewnego razu, kiedy wracaliśmy do Chatki, zapytał mnie: – Tatuś, dlaczego my zawsze chodzimy na piechotę?
Uśmiechnąłem się.
– Ponieważ najlepiej wędrować jak Pan Jezus. Na piechotę i w sandałkach. I nie trzeba w ogóle łazić dalej, niż da się dojść w sandałkach – podzieliłem się z synem moją filozofią życiową.
Przyjął to do wiadomości, ale rozmyślał dalej. Uszliśmy kilkadziesiąt kroków. Widziałem, że kombinuje.
– Tatuś...
– No...
– A mnie się wydaje, że Pan Jezus to czasami jeździł na osiołku...
Wtedy jednak szliśmy pod górkę i przekroczyliśmy już granicę zachodniego lasu. Było późne i ciepłe popołudnie. Mój dwunastolatek trzymał się jakieś dziesięć kroków z tyłu, pogrążony w rozmyślaniach wczesnej młodości. Tuż przed naszą wioską, w tym samym miejscu, gdzie pewnego ranka spłoszyłem lisiczkę bawiącą się na środku asfaltu z lisiątkiem, po czym do wieczora padał deszcz, spotkaliśmy dwa małe kotki.
O ile my szliśmy nieprawidłowo prawą stroną szoski pod górkę, o tyle kocięta biegły nieprawidłowo prawą stroną szoski w dół. I miauczały. Dość przejmująco, dwa kroczki i miau! Podobnie jak my szły gęsiego i podobnie jak u nas ten pierwszy co jakiś czas oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy ten drugi nadąża.
Dla żartu, ale tylko dla żartu, miauknąłem. Akurat się mijaliśmy. Kocięta stanęły jak wryte i odpowiedziały dwoma żałosnymi miauknięciami. Rozbawiony, bezmyślnie powtórzyłem miauknięcie. Kocięta niczym zdyscyplinowani kadeci zawróciły, przeszły na naszą stronę szoski i ustawiły się za Jeremiaszem, formując w ten sposób z całej naszej kompanii równiutki rządek, którym posuwaliśmy się dalej. Były urocze, więc nadal bezmyślnie pomiaukiwałem, nie sądząc, że domaszerują tak z nami aż do samej Chatki.
Domaszerowały.
W Chatce nie zdecydowały się wejść dalej niż sionka, gdzie napiły się mleczka, po czym wymęczone i syte przytuliły się do siebie nawzajem oraz do zapasowej butli z gazem. Usnęły.
Po kilku dniach, może po tygodniu, odważyły się wejść do kuchni, a potem i do izby. Szybko odkryły, że najfajniej śpi się razem ze mną w łóżku. No więc spaliśmy. Rano budziły mnie kocie harce, co mnie rozśmieszało i było miłe. W tym czasie kocięta już nieco podrosły, więc uznałem, że najwyższy czas ustalić ich płeć, bo to rzecz istotna. Jeśli to koteczki, to mogą zostać, jeśli kocurki, to nie, bo jestem zapachowcem, a poza tym kocury to lenie, którym nie chce się łapać myszek.
W owym celu, powiedzmy, ginekologicznym, nie dowierzając tak całkiem sobie, wezwałem Grzesia, który na wsi się wychował, abyśmy razem i naukowo zbadali moje nowe zwierzątka. Wygibasów i darcia pyszczków było co niemiara. W końcu z rozgarniętego palcami futerka wyłoniły się narządy w kształcie pękniętych ziarenek kawy.
– Po mojemu to cipka – powiedziałem.
– Po mojemu też – potwierdził wynajęty ekspert.
Ustaliwszy zatem, że jestem opiekunem dwóch najpewniej porzuconych przez mamusię koteczek, uznałem, że powinienem je ochrzcić. Ponieważ chodziły spać razem i śmiesznie się wtedy wtulały w siebie, a chodzenie spać to „chodzenie lulu” albo „nana”, bielsza koteczka dostała imię Lulu (w związku z czym chodziła nana), bardziej łaciata zaś imię Nana (i ta chodziła, ma się rozumieć, lulu).
Zadowolony z zaprowadzenia porządku pogrążyłem się w życiu codziennym. Koteczki spały ze mną, rano zaś budziły mnie swoimi radosnymi wygłupami. Pewnego ranka, przecierając oczy, przyjrzałem się ich zabawom i mnie tknęło. Dokazujące już na śpiworze kocięta raz po raz wzbijały się w powietrze na co najmniej pół metra i w owym powietrzu okładały się łapkami niczym mistrzowie kung fu z chińskich filmów, po czym zachwycone opadały mi na nogi, klepały się przyjaźnie po łepkach i przygotowywały do następnego lotu.
Tak chuligańskie zabawy, pomyślałem, wskazują raczej na płeć męską. I tak mniej więcej w miesiąc po pierwszym badaniu ponownie zaprosiłem Grzesia – była, ma się rozumieć, wódeczka i zakąska – żeby dociec prawdy. Futerka ponownie zostały rozgarnięte i wyszło, że to, co za pierwszym razem wzięliśmy za połóweczki cipek, to po prostu elegancko obok siebie ułożone jąderka, z czego czarno na białym wynikało, że moi podopieczni to jednak kocurki, a nie koteczki.
No trochę kłopot.
Tym bardziej, że coraz bardziej było widać, że to chłopaki. Zwłaszcza na tle marmurkowej Małgosi, którą w tym czasie przyniósł, a właściwie to nieco podstępnie podrzucił mi pan Kazimierz. Pewnego dnia wpadł do kuchni i – pan chciał kotka! – wysypał ją z worka, po czym bez dalszych wyjaśnień odwrócił się na pięcie i odjechał z piskiem opon.
Małgosia była nieco starsza i większa od moich kocurków. Była również kotką z prawdziwego zdarzenia. Z tych, co to nie przepuszczą żadnej myszce. Żeby nie być gołosłownym: pewnego razu pisałem przy stole, a po mojej lewej ręce na podłodze spoczywał Lulu. Leżał na boku, niemalże w pozie rzymskiego patrycjusza. Nana spał na moim łóżku. Kątem oka zauważyłem, że Lulu czymś się bawi. Na chwilę się odwróciłem i uśmiechnąłem, bo Lulu bawił się, trącając go łapką, ogromnym pasikonikiem, Tettigonia viridissima, który nie miał już siły odlecieć. Bawił się delikatnie i bez przekonania, bo było bardzo gorąco i w ogóle nikomu nic się chciało. Rozumiałem go i pisałem dalej.
Nagle na progu izby stanęła powracająca z jakiegoś spaceru Małgosia. Zanotowałem ten fakt kątem oka, bo leniwie płynące futerko na wysokim progu znieruchomiało jak zamrożone. Kotka dostrzegła owada, jej ciałko przeszedł złowrogi dreszcz, po czym przytuliła się do podłoża. Zaciekawiony, przestałem stukać w klawiaturę. Lulu dalej się bawił, głaszcząc pasikonika białą łapką.
Zaatakowała. Akurat spojrzałem w ekran, więc szczegóły przegapiłem, choć byłem w stanie odtworzyć je zgodnie z logiką. Małgosia skoczyła niczym puszysta błyskawica i kiedy ponownie spojrzałem w lewo, na podłodze obok Lulu leżały już tylko duże, zielonkawe skrzydełka, a kotka się oblizywała. Pasikonik przeniósł się do krainy wiecznych koncertów, gubiąc przy tym co prawda swoje skrzypce, a właściwie to aparat strydulacyjny, który w jego przypadku umiejscowiony jest na skrzydłach właśnie. Lulu zniknięciu kolegi owada przyglądał się z niejakim niedowierzaniem. Spojrzał nawet na mnie w stylu „Co to, kuźwa, miało być?”, potem na Nanę, ale tamten leń nawet się nie obudził. Tymczasem Małgosia, zadowolona z siebie, obróciła się na piętach i dostojnie oddaliła.
I to jest właśnie różnica między kotką a kotem. Ona sprząta, a on myśli, że ja powinienem wynająć sobie sprzątaczkę, bo on to jest od bzykania kotek, bitek z kocurami i łowów na ugorach, a nie od czyszczenia chaty z myszy i nadliczbowych owadów.
Krok
Do Rocha wpada Józiczek. Już prawie dziewięćdziesięcioletni i promienny jak słońce.
– Jak leci, Józiczku? – pytam.
– A jakoś leci – cieszy się – od siódmy do trzeci.
Po czym się zastanawia.
– Lata lecą – dodaje – a w krok nic.
– Oj, dziadek, dziadek – śmieje się Roch. – Ty bierz różaniec i za piec się modlić!
Ale Józiczek coś się nie kwapi.
Chujowa sytuacja
Siedemnaście zwierząt ukazało się po rosyjsku i Rosjanie zaprosili mnie na festiwal do Kazania. Ponieważ nie miałem ważnego paszportu, pojechałem do Warszawy pozałatwiać te sprawy paszportowo-wizowe i utknąłem. Z różnych powodów. Rezyduję w grochowskim mieszkaniu, w którym spędziłem kawałek życia, tu głównie się wychowałem. Praga się zmieniła, i ta na południu, i ta na północy, ale pozostały jeszcze enklawy. Idąc na zakupy, spacer lub do knajpy, ze zdumieniem przyglądam się okolicy. Z tamtego dawnego miejsca niewiele już zostało. Pierwszy cios zadali mu „komuniści”, dociągając Trasę Łazienkowską do Ronda Wiatraczna. Trasa przecięła nieodżałowaną i dziką ulicę Stocką, którą niemal codziennie, objuczeni tornistrami, dreptaliśmy z Krzyśkiem do szkoły. Stocka zaczynała się wówczas – idąc od naszej strony – przy Korytnickiej zaraz za trawiastą, powiedzmy, łąką (dzisiaj jest tu tylko parking) i żeby w nią skręcić, trzeba było przejść między jakąś nie całkiem zamieszkaną kamienicą a skupem butelek. Skup był ważny, bo tu właśnie sprzedawaliśmy znalezioną zdobycz, niczym Indianie przybywający ze skórami do pogranicznego fortu. Pozyskane w ten sposób pieniądze przeznaczaliśmy na oranżadę firmy „A. Niszcz i Cz. Romaniuk”, która mieściła się w piwnicach kamienicy na Majdańskiej.
Stocka kończyła się niemal przy płocie szkoły i czynszówce, w której na pierwszym piętrze rezydowała fascynująca nas latami rodzina Karola, który chodził z nami do klasy. Wszyscy jej członkowie zajmowali się napełnianiem wkładów do długopisów, wskutek czego Karol, chłopiec dość nieśmiały i żyjący jakby we własnym świecie, zawsze był niemiłosiernie usmarowany atramentem. Jeżeli dobrze pamiętam, jego złotowłosa siostra udająca się do wychodka w podwórzu, kołysząc dziewczęcymi biodrami, była źródłem naszych pierwszych erotycznych fantazji.
Docierająca do Ronda Wiatraczna Trasa Łazienkowska przyniosła zagładę licznych domów jednorodzinnych, fabryczek i ogrodów. Niektóre z owych domów miały wykusze i lukarny, a na ich ścianach, noszących ślady pocisków drugiej wojny światowej, latem wygrzewały się kolorowe motyle. Inne były proste jak budowa cepa i nieotynkowane, za to otoczone rozmaitymi komórkami i zaniedbanymi ogrodami. Wycięto dużo drzew owocowych i nie owocowych, a ogrody zabetonowano. To były lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Budowano brzydko i chaotycznie. Teraz buduje się już ładniej, ale niemal wszędzie, w każdym odrobinę pustym miejscu. Wszystkie budynki są dzisiaj oblepione setkami samochodzików niczym burty statków skorupiakami. W tym bałaganie zachowały się jeszcze resztki ziemi świętej: na Krypskiej stare grochodrzewy, zwane akacjami, z dramatycznie powyginanymi konarami, przywodzące na myśl dęby z rycin Dürera; święte morwy, tu i ówdzie skrawek jakiegoś ogrodu. Nie żebym był sentymentalny, tamten świat minął i tak jest dobrze, bo tak musi być.
Czekając na paszport, włóczę się po całej Pradze.
– Było tak – mówi Chłopak – byliśmy na drążkach, wiesz, Wujek, gdzie, i ćwiczyliśmy. Ja, Mycka i Seba. I Myca dostaje telefon, że jego ojciec, który też lubi wypić – zerka na mnie z uśmiechem – rozrabia tam na Gęsiej.
– Na Gęsiej? – dziwię się. – Była taka, ale przed wojną i na Muranowie!
– Nie, nie, Wujek, nie wiesz gdzie, bo to nie ulica, ale ksywa. No wszystko jedno. Chłopaki tam same takie zaprzyjaźnione, wspólne interesy, takie tam. Zawsze nam pomagali na awanturach, czy coś, ogólnie się lubimy, więc sytuacja jest taka, wiesz, nie bardzo. Trzeba szybko pójść i zabrać Józia, czyli tego ojca.
Piję piwo w starym fotelu na Brzeskiej, gdzie wychował się mój ojciec, a dziadek zaraz po wojnie prowadził knajpkę na Różycu. Niedaleko, na Ząbkowskiej, mieszkał mój chrzestny.
– Więc szybkim krokiem pobiegliśmy na tę Gęsią. Wchodzimy, a tam Józia nie ma! Jest za to jakiś facet z rozwalonym okiem. Przyjeżdża Zielak. On jest bratem ciotecznym Mycki, wyskakuje w takich rękawiczkach taktycznych, jak psy mają. Wiesz, Wujek, takie za dziewięć dych, obijane kostki, że jak kogoś dziurniesz, to nic nie czujesz, nie? No więc wyskakuje i mówi: Który tu do Józia startował? Chłopaki zaniepokojeni, nikt nic nie wie.
A ten facet, co ma takie oko rozwalone, zakrwawione, nic się nie pucuje, że to on, tylko powoli się ulatnia. Mówi, że idzie po piwo. A my jeszcze wtedy nie rozkminiliśmy, o co chodzi. I zniknął.
No w każdym razie Józia nie ma, Zielak dzwoni do niego i pyta: Wuju, gdzie ty jesteś? Bo Józio to ojciec Mycy, czyli jego wujek, bo oni są ciotecznymi. A Józio spokojnie, że w domu, że przypierdolił komuś krzesłem i ten-tego poszedł do domu. Czyli nie ma awantury? dopytuje Zielak. Józio mówi, że nie ma.
No to, jak nic się nie dzieje, mówi Zielak, to ja jadę dalej załatwiać sprawy. Bo on tam wyżej jest, ma kilka interesów i kasa, to wszystko jest dla niego. A ja z Mycką idziemy zobaczyć, co z tym jego tatą, czy się tam nie awanturuje w domu, czy sąsiadów jeszcze nie bije – śmieje się Chłopak. – Wchodzimy na podwórko, patrzymy, a tam krzesło wyjebane leży... faktycznie ktoś chyba tym krzesłem dostał. Ale cisza i spokój. No to Mycka poszedł na górę zobaczyć, co tam ze starym się dalej dzieje, a ja poszedłem do domu. Ledwo wszedłem, dzwoni Mycka. Ten-tego, mówi, spotkajmy się szybko. No to znów idę. A on mówi, że przychodzi do domu, a ojciec na żebrach ma taką dziurę na dwa palce, jakby do mięsa, nie?
I okazało się, że ten frajer, ten z rozjebanym okiem, z jakimś koleżką jeszcze, tacy goście po trzydzieści, czterdzieści lat, najebali we dwóch tego ojca, a ojciec taki koło sześćdziesiątki już, więc Mycka wkurwiony, ja wkurwiony, wszyscy wkurwieni ogólnie... Wiesz, Wujek, ten ojciec się obronił, bo temu frajerowi wyjebał tym krzesłem. Bo to się wszystko zaczęło na Gęsiej, ale skończyło w bramie jego domu, bo oni go tam jeszcze dorwali, ale wyskoczył jakiś sąsiad i spierdolili.
Mycka wkurwiony. Mówi: No nie! Rozjebię kurwę! No dobra, to będzie rozjebany. Przybiegł jeszcze Dziki, bo się przejął, że ojciec Mycki pobity. Jakieś chłopaki. Idziemy, szukamy, nie ma, kamień w wodę. Kilka razy wracamy pod ten monopolowy, nie ma.
Ja koło dziesiątej poszedłem już do domu, ale okazało się, że oni go w końcu znaleźli i najebali potwornie. Chłop się prawie przekręcił, taki, kurwa, cały zalany we krwi leżał, i jeszcze kopa w mordę dostał. Jeszcze filmik mi pokazywali... Co ty, kurwa, nagrywasz takie rzeczy – mówię – przypału se narobisz!
No ale za ojca musiał go najebać. A koleżka, który z nim był, okazało się, że to nie ten sam, co na Gęsiej, ale też dostał wpierdol kontrolnie – śmieje się.
No i tak się skończyła ta historia, a właściwie to jeszcze nie, bo ten gość, co sprzedał kosę temu ojcu, to jak go bili we dwóch, tego Józia znaczy się, dzwonił jeszcze po trzeciego, bo nie dawali rady, nie? I krzyczał do telefonu: Dawaj tu, bo kurwę taką a taką mamy! I okazało się, że ten trzeci, który co prawda nie dotarł, to jest taki chłopaczek od nas, który dwa dni wcześniej wyskoczył z więzienia.
No i siedzimy sobie potem z chłopakami w takiej naszej knajpce i jemy jakieś burgery, a on przychodzi z takimi braćmi. Wszyscy się znamy, piąteczka, piąteczka, siema, siema. Mówi: Co tam, małolaci? Widać, że wyskoczył z więzienia, bo taki jest elektryczny, wszystko tam strzela, ale do nas się nie pruje. Widzi zresztą, że nas jest kilku, wie z kim trzymamy, wybadał sytuację. I mówi, że tak, że tamten facet dzwonił do niego, żeby im pomógł, ale, dodaje: Gdzie we dwóch biją kogoś, ja się nie wpierdalam w to.
A to było jeszcze zanim Mycka z chłopakami znaleźli tego gościa. I Myca mówi: Ale wiesz, że ja go muszę rozjebać? No wiem, mówi tamten, ja się w to nie wpierdalam, to aż taki mój kolega nie jest. W porządku? Ja się nie wtrącam.
No i okej. No i on później został rozjebany, tak jak mówiłem.
– Czyli happy end?
– No właśnie, że nie całkiem. Bo widzisz, Wujek, Myca któregoś dnia idzie sobie ulicą i widzi, jak dwóch gości bije tego gostka, co wyskoczył z więzienia. Tego, co wtedy powiedział, że możemy bić tamtego, nie? I on krzyczy do Mycki: Małolat pomóż, bo ich jest dwóch! No to Mycka podleciał, zadziurował dwa razy jednego, tamten siadł. Już se dają radę, ale Mycka patrzy, że ten, co go zawołał o pomoc, wyciąga coś z kieszeni. Mycka nie widzi, co to jest. Gostek uderza, Mycka myślał, że to cios, i się dziwi, bo tamten łapie się za to miejsce... nagle jakaś taka gęsta ciemna krew przez palce, upada na kolana i w ogóle całkiem się wywala, nie? Ten, co przykosował, ucieka, no to Mycka też. No i sytuacja jest taka nagięta, bo tam są kamery i Myca teraz trochę obsrany, bo się boi, że będzie miał współudział. Ale może nie, bo tamci sami z siebie się pewnie nie rozjebią, bo też są z Pragi. Tych dwóch, nie? Tyle, że jak ktoś idzie do szpitala z raną kłutą, to musi być wezwana policja. Taki jest protokół. Od razu. I wtedy zaczyna się dochodzenie...
– Tamten przeżył?
– Chyba przeżył, bo ktoś od nas widział, jak jego kobieta chodziła z jakimiś torbami do Praskiego... to prawdopodobnie przeżył. Tu go trafił – pokazuje.
– Jak tu, to raczej przeżył.
– No tak by było najlepiej, ale wiesz, Wujek... na szczęście nóż nie był długi... ale chujowa sytuacja. Nóż to ostateczność, a tu nie było takiej potrzeby. Jeszcze, żeby on to zrobił gdzieś w bramie... tego... a tam byli świadkowie, jacyś ludzie tam stali. Więc Mycka się trochę boi teraz, zresztą słusznie... – Chłopak się zamyśla. – A tu jeszcze taka historia jest, że Myca kłóci się z Sebą. Poszło o jakieś rowery, które Nemo miał kraść i odpalać chłopakom jakąś działkę, bo jest im winny. I oni się pokłócili i taka chujowa sytuacja jest.
W końcu załatwiłem paszport i wizę, kupiłem jasne spodnie na bazarku, bo w Kazaniu miały być upały, i udałem się na lotnisko, gdzie spotkałem się z moją tłumaczką Olgą. Samolot wystartował opóźniony, ale w końcu lecieliśmy.
Lecieliśmy, lecieliśmy i wciąż lecieliśmy.
W końcu coś mnie tknęło i powiedziałem do Olgi, że przecież nie lecimy do Tokio, ale do Moskwy, a skoro tak, to już chyba tam dolecieliśmy, bo to jakieś tysiąc dwieście kilometrów. Olga zgodziła się, że coś jest nie tak, a po chwili kapitan oznajmił przez głośniki, że w Moskwie jest zła pogoda i zawracamy do Mińska. Trochę mnie to uspokoiło, ale na krótko, bo przypomniawszy sobie lekcje geografii, zapytałem Olgę, czy według niej kapitan miał na myśli Mińsk na Białorusi oddalony od Moskwy o jakieś siedemset kilometrów w linii prostej. Olga przytaknęła, wyrażając przy tym i swoje zdziwienie, bo przecież w ogromnej Moskwie jest więcej lotnisk niż tylko Szeremietiewo, od biedy zaś można odlecieć jakieś, powiedzmy, pięćdziesiąt kilometrów w bok i wylądować, a nie zaraz siedemset. Tak czy inaczej było już jasne, że samolot z Moskwy do Kazania odleci bez nas, bo na przesiadkę mieliśmy jakieś dwie godziny.
Na wszelki wypadek zamówiłem dwie kolejne ciepłe pięćdziesiątki i postanowiłem się nie niepokoić. Znów lecieliśmy nad słonecznymi chmurami, aż spokojnie wylądowaliśmy w Mińsku, gdzie mieliśmy zatankować paliwo, którego siłą rzeczy nie zatankowaliśmy w Rosji. Staliśmy na międzynarodowym lotnisku – puste, wyasfaltowane hektary, kilka budynków i, oprócz nas, jeden samolot tureckich linii lotniczych. O wyjściu z samolotu i zapaleniu papierosa nie było mowy, poproszono nas nawet, żeby nie odpinać pasów. Powoli zaczynał ogarniać mnie klaustrofobiczny lęk – w samolocie człowiek czuje się jak liliput w środku długopisu – który odegnałem kolejną ciepłą pięćdziesiątką.
W pewnym momencie siedzący przed nami ciemnoskóry kubański tancerz, który wieczorem miał jakiś występ w stolicy Federacji, wstał, odwrócił się do nas i wzburzony rzekł, nie pamiętam już w jakim języku: To jakaś Afryka i prehistoria! Zaśmiałem się gorzko i zgodziłem. Do rozmowy włączyła się Rosjanka lecąca aż z Toronto, pytając, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie potrafiliśmy jej wyjaśnić, dlaczego z powodu domniemanej złej pogody nad Moskwą cofnęliśmy się aż do sąsiedniego państwa.
Kiedy pozwolono nam wreszcie odpiąć pasy, kilkadziesiąt osób stanęło w kolejce do toalety. W tym momencie kapitan podał przez głośniki tajemniczą wiadomość, że posiadacze paszportów Federacji Rosyjskiej mogą tu wysiąść i jakoś dalej kontynuować podróż do Moskwy. Z czego wynikało, że reszta do Moskwy nie doleci. Nie wiem, czy ktoś wysiadł, było mi wszystko jedno, byłem głodny, chciałem już tylko wrócić do domu, zapalić papierosa i zrobić sobie porządnego drinka.
W końcu wystartowaliśmy do Warszawy. Zamówiłem kolejną ciepłą wódkę. Powoli przestawało mnie to wszystko obchodzić i marzyłem już tylko o opuszczeniu tego smętnego pokładu, gdy pilotom uda się wreszcie gdzieś wylądować i pozwolą nam wysiąść. Po ośmiu godzinach spędzonych w samolocie znaleźliśmy się z powrotem na Okęciu. Po kolejnych dwóch udało nam się odzyskać bagaż Olgi i przebukować bilety na następny dzień, choć ja do tego pomysłu przekonany nie byłem. W końcu wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Grochów, gdzie dotarliśmy o pół do dziewiątej wieczorem. Moja podróż trwała więc dwanaście godzin. Ostatkiem sił wyciągnąłem Olgę do pobliskiej pizzerii, gdzie zjedliśmy obiad i kolację.
Do Kazania nie dotarłem. Taka trochę chujowa sytuacja...