Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Jeszcze zdążymy się spotkać - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 października 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Jeszcze zdążymy się spotkać - ebook

Kiedy pięcioletni Jaś zaczyna mówić o dawnym życiu, Laura — jego matka — staje wobec tajemnicy, której nie potrafi wyjaśnić. Poszukiwania prowadzą ją ku losom Marysi i Stasia, których miłość i tragedia sprzed lat wciąż domagają się głosu. „Jeszcze zdążymy się spotkać” to opowieść o miłości i pamięci, o bólu i nadziei, a także o kobiecie, która wśród pytań i dawnych historii odnajduje własną szansę na miłość.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-592-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Rano w kuchni było cicho — jak zwykle zresztą o tej porze. Słońce nie zdążyło jeszcze wspiąć się zbyt wysoko na niebo, wiec panował lekki półmrok, taki szary i rozmemłany jak ja o poranku.

Kubek czarnej jak smoła, gorącej i gorzkiej kawy powoli stawiał mnie na nogi, choć nadal byłam w szlafroku, z włosami, które po nocy nie widziały jeszcze szczotki. Janek spał. Chciałam dać mu jeszcze kilka minut, po kolejnej nocy z „atrakcjami”.

Odkąd pamiętam, rzadko spał spokojnie. Nawet jako niemowlę budził się co dwie, trzy godziny głodny mleka …i atencji — jak wówczas twierdziłam.

W ostatnim czasie jednak noce wyglądały coraz gorzej. Janek dużo więcej mówił przez sen, często budził się z krzykiem. Oczywiście, kiedy to się nasiliło, zabrałam go do psychologa. Miła kobieta, może trochę zbyt uśmiechnięta, trochę za bardzo przekonana, że wie wszystko, sugerowała, że Jaś przeżywa nieobecność ojca, że to, iż nie ma go codziennie przy śniadaniu, zostawia w dziecku ślad. Tylko że ojciec Jasia był obecny. Może nie spał z nim w jednym domu, ale zabierał go co drugi weekend, dzwonił niemal codziennie, a kiedy przyjeżdżał, spędzali czas w sposób, o jakim mogły marzyć dzieci w większości normalnych rodzin.

Spotykaliśmy się z Tomkiem dość długo, zanim pojawił się Jaś, prawie dwa lata. Od zawsze był dla mnie świetnym przyjacielem i muszę przyznać, że w łóżku też było nam dobrze, ale od początku oboje byliśmy świadomi, że nie ma między nami „tej” chemii. Kiedy pojawiło się dziecko, nie mieliśmy wobec siebie specjalnych oczekiwać. Ja chciałam zostać mamą, a Tomek tatą, co nie koniecznie musiało oznaczać bycie żoną i mężem. Teraz również nie mamy złej relacji, wręcz przeciwnie. Dogadujemy się lepiej niż wiele par, które są razem na siłę. Janek był przyzwyczajony do takiego układu. Jako pięciolatek umiał pięknie wytłumaczyć tej, pożal się boże, pani psycholog, że mamusia i tatuś kochają się, ale to nie znaczy, że muszą razem mieszkać, że tata jest zawsze w pobliżu i kiedy tylko zatęskni, tata się zjawia.

— Mamooo! — usłyszałam przeciągły głos.

Spojrzałam na zegarek, dochodziła siódma. Zwlokłam się z krzesła i weszłam po cichu do sypialni syna.

— Dzień dobry skarbie — powiedziałam wesoło — wstajemy?

Jasiu zeskoczył z łóżka, cmoknął mnie w policzek i pobiegł do łazienki.

Chwile później siedział przy stole i jadł płatki — jakby nigdy nic.– Mamo, a dziś jest przedszkole? — zapytał, przełykając chrupki.

— Jest, ale jeszcze mamy trochę czasu — usiadłam naprzeciwko z kawą.

Nie wspomniał o śnie, zupełnie jakby go nie było. Może rzeczywiście nie pamiętał albo po prostu to dla niego nie było to niczym dziwnym. Dla mnie już tak. Spojrzałam na niego. Miał mleko pod nosem i uśmiechał się do miski.

Nagle powiedział coś cicho, bardziej do siebie niż do mnie.

— Nie zdążył nic powiedzieć, bo go popchnęli…

Zamarłam z kubkiem przy ustach.

— Słucham?

— Nic — odpowiedział szybko, jakby się przestraszył, że powiedział coś złego.

Uśmiechnęłam się blado. Mój syn, moje cudowne dziecko momentami było dla mnie tajemnicą i nie musiałam na to czekać aż stanie się nastolatkiem.ROZDZIAŁ 2

— Wyglądasz, jakbyś balowała przez pół nocy — odezwała się Aniela, moja znajoma z pracy. Celowo nie nazywam jej koleżanką, bo to byłoby zdecydowanym nadużyciem. Uwierzcie, że z aniołem ta kobieta niewiele miała wspólnego. Aniela wiedziała, gdzie wbić szpilę, żeby zabolało. W naszej szkole uczyła wf–u. Gibka, smukła, z diabłem za skórą.

— Daj jej spokój — zrugała ją Hela, nasza plastyczka. Ona, w przeciwieństwie do tej poprzedniej, miała wielkie serce dla wszystkich. Zarówno dla naszych dzieciaków, jak i dla całej kadry nauczycielskiej, nie wspominając o boskiej cierpliwości do rodziców…

Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i bez słowa usiadłam przy długiej ławie w pokoju nauczycielskim. Uczyłam polskiego. Od zawsze miałam szacunek do języka, jednak często było to powodem do drwin. Ludzie chodzą na skróty i mówią na skróty…

— Wszystko dobrze? — zapytała Hela zaraz po tym, jak Aniela wyszła z pomieszczenia.

Spojrzałam na nią zmęczona i bezsilna, a moja mina chyba mówiła więcej niż słowa.

— Byłaś u tego psychologa?

— Jasne, nawet u dwóch — odparłam zrezygnowana. — Pierwsza stwierdziła, że to syndrom „rozbitej rodziny”, druga natomiast nie podała diagnozy na pierwszej wizycie, zatem jest szansa, że przyjrzy się Jasiowi wnikliwiej.

Helena spojrzała na mnie, a ja w jej oczach dostrzegłam autentyczną troskę.

Znała mojego syna osobiście, a nie tylko z moich opowiadań i lubiła go, ze wzajemnością zresztą.

— Nie martw się… — zaczęła mówić, ale przerwał jej dzwonek na lekcję.

Zajęcia z moimi dzieciakami zazwyczaj sprawiały mi frajdę. Próbowałam zaszczepić w nich sympatię i szacunek do naszego języka. Nie zawsze przynosiło to upragnione efekty, ale jeśli choć jedna osóbka wykazała krztę talentu, a połowa z pozostałych choćby same chęci do nauki, uznawałam to za swój osobisty sukces.

Dzień w pracy minął mi bardzo szybko.

Wsiadłam do samochodu i pomknęłam w kierunku przedszkola.

Na dzisiejsze popołudnie nie mieliśmy specjalnych planów.

Po powrocie do domu zabrałam się za obiad, a Janek zajął się klockami. Uwielbiał to! Tomek z uporem maniaka kupował mu kolejne zestawy Lego, z których nasze dziecko potrafiło stworzyć cuda.

Siedział wśród morza klocków i śpiewał pod nosem jakąś przedszkolną piosenkę, w której „kurka” brzmiała jak „kudka”. Jeszcze nie mówił wyraźnie „r”. Miał to swoje charakterystyczne, lekko drgające „r”, jakby język nie mógł się zdecydować, gdzie powinien spocząć. Ćwiczyliśmy z logopedką raz w tygodniu i powtarzałam w domu te wszystkie wierszyki o rakach, rowerach, rybkach i Karolinach w kolorowych koralach.

Nie przeszkadzało mi to. Mówił płynnie, często dojrzale, jak na pięciolatka wręcz zaskakująco logicznie. A ta jego niepewna głoska była tylko przypomnieniem, że nadal jest dzieckiem.

— A co to będzie? — zapytałam szczerze zainteresowana, widząc imponującą budowlę.

— To studnia, ale taka prawdziwa — powiedział dumny — z kołowrotkiem!

Przykucnęłam obok i przyjrzałam się uważniej konstrukcji. Ułożył z klocków coś, co rzeczywiście przypominało studnię — z daszkiem, z czerwonymi cegiełkami i czymś, co udawało korbkę.

— A skąd wiesz, jak wygląda prawdziwa studnia? — zapytałam z uśmiechem.

Nie odpowiedział od razu. Przesunął palcem po szarych klockach, które imitowały kamienie, jakby sam zastanawiał się nad tym, skąd to wie.

— Bo tam była… z taką okrągłą obręczą z drewna. I czasem się ją zdejmowało, żeby można było wleźć do środka. Ale to tylko chłopaki mogli, a dziewczynom nie pozwalali.

Zamarłam.

— Jakiej obręczy? — zapytałam cicho, próbując brzmieć jak najbardziej neutralnie, żeby go nie przestraszyć.

— No, taka, co ją trzeba było zdjąć, jak ktoś coś wrzucił niechcący, albo jak wiadro się urwało. A czasem tam się chowali — dodał szeptem, jakby zdradzał mi jakąś tajemnicę.

— Kto?

— Nie wiem — wzruszył ramionami i sięgnął po kolejny klocek. — Ale wiem, że jak się wrzuciło kamień, to trzeba było liczyć do pięciu, zanim chlupnęło.

Po chwili wrócił to nucenia piosenki z przedszkola, jakby to, co powiedział, nie miało żadnego znaczenia.

Patrzyłam na tę studnię i przez chwilę nie wiedziałam, co jest bardziej niepokojące — jego słowa, czy to, że powiedział je z taką pewnością.ROZDZIAŁ 3

— Pewnie zobaczył to w jakiejś bajce — odparł spokojnie Tomek.

— Ale przecież żadnej takiej bajki nie oglądał. Wiem, co ogląda, sama je dla niego wybieram, prawda? — tłumaczyłam.

Mężczyzna zamyślił się chwile.

— No… ale w przedszkolu to nie bardzo, no nie?

Właściwie miał rację. Przecież nie jestem z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wzięłam głęboki oddech.

— Może masz rację — westchnęłam — przepraszam. Pewnie panikuję, ale trochę tego za dużo ostatnio. Te krzyki w nocy, psycholodzy… Sama nie wiem, co myśleć. Boję się, że zlekceważę coś istotnego, co…

— Laura — przerwał mi — daj spokój. Jesteś dobrą matką, może odrobinę nadopiekuńczą — zaśmiał się — ale dobrą. Niczego nie przegapisz.

Wstałam od stołu i rozprostowałam plecy.

— Spakowałam mu do plecaka wszystko, co potrzebne — oznajmiłam, zmieniając temat — Ta nowa psycholog mówiła, żeby namawiać go do rysowania. Ma tam blok i kredki. I proszę cię — powiedziałam błagalnym tonem — jeśli znowu w nocy zacznie płakać, że chce do mamy, zadzwoń do mnie.

— Jasne — westchnął — mamusiu.

To może zabrzmieć przerażająco, ale za każdym razem, kiedy Jaś był u ojca, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Zupełnie jakby całe moje życie toczyło się wokół dziecka i pracy. A kiedy przychodził taki weekend jak ten, kiedy nie było ani szkoły, ani Janka, czułam się… bezużyteczna.

W sobotę od rana sprzątałam dom, robiłam pranie, prasowałam, pieliłam grządki, upiekłam nawet ciasto, ale kiedy kończyły mi się zajęcia, czułam przytłaczającą samotność. Czasem żałowałam, że nie ma przy mnie kogoś, kto mógłby wypełnić tę pustkę, choć to krzywdzące określenie. Powinnam powiedzieć: kogoś, kto „dopełniłby całości’. Zdarzyło mi się kilka razy umówić na randkę, ale chyba nie mam do tego ani szczęścia, ani cierpliwości. Zwłaszcza że dotychczas trafiałam na zarozumiałych bufonów, papciowatych maminsynków, albo takich, którzy zachowywali się tak, jakby tuż przed randką nażarli się viagry i byli święcie przekonani, że komplement o moich oczach to już gra wstępna… a piętnaście minut później planowali nasze życie wieczne w pozycji misjonarskiej.

Tomasz nie był aż tak wybredny, jak ja. Co jakiś czas pojawiały się w jego życiu nowe koleżanki, dostarczające mu emocji i zdjęć w bieliźnie — zwykle w tej właśnie kolejności. Muszę jednak przyznać, że zachowywał się rozsądnie. Żadna „ciocia” nie była na tyle blisko, aby przedstawiać ją Jankowi. I chwała mu za to. Spamiętanie wszystkich tych imion, byłoby dla dziecka nie lada wyzwaniem. Jeśli jednak miałabym być szczera, to należałoby przyznać, że Jaś był jedyną osobą, z którą naprawdę chciał dzielić wszystko. No i ewentualnie ja, czasami, kiedy nie miał dość mojego sarkazmu.

Sobotę zakończyłam jak zwykle, czyli w łóżku z laptopem, chipsami i lampką wina, natomiast niedziela ciągnęła mi się w nieskończoność. Co chwilę zerkałam na podjazd czy przypadkiem Tomek nie przywiózł już Jasia, mimo że doskonale wiedziałam, że umówiliśmy się na szesnastą.

Zadzwonił telefon.

Na ekranie pojawił się numer Heli.

— Cześć, będę u ciebie za chwilę — rzuciła zdyszana i nie czekając na moją odpowiedź, rozłączyła się.

— Zapraszam — powiedziałam już raczej do siebie, odkładając telefon na stolik.

Weszłam do kuchni i wstawiłam wodę… nie na kawę, bo Hela przechodziła właśnie etap picia yerby, do czego usilnie i mnie namawiała. Nie dałam się skusić, zbyt ceniłam sobie aromatyczną kawę o poranku, ale ze względu na częste odwiedziny koleżanki, miałam w domu cały zestaw do jej parzenia, łącznie z tą śmieszną rurko–łyżeczką, bombillą, jak stale poprawiała mnie Hela.

Usłyszałam dzwonek rowerowy i chwilę później trzaśnięcie furtki.

— EN–DOR–FI–NY, EN–DOR–FI–NY — skandowała kobieta, maszerując przez ogród z satysfakcją, jakby właśnie ukończyła Tour de France.

Hela była jedną z tych kobiet, które roztaczały wokół siebie ciepło — jak świeżo upieczone drożdżówki w szkolnej stołówce. Miała dobre serce, które widać było w jej oczach, gestach, zwłaszcza wówczas, kiedy zapominała o własnych sprawach, gdy ktoś inny potrzebował pomocy. Wiecznie uśmiechnięta, pogodna, z tysiącem historii do opowiedzenia i wieczną misją „żeby zrzucić te pięć kilo”. Choć prawda była taka, że jej krągła sylwetka była niezwykle kobieca i przyciągała spojrzenia, czego sama zdawała się kompletnie nie zauważać.

— Rower? — zapytałam zdziwiona? — A gdzie twoje wrotki?

— Wrotki to przeżytek kochana. Jak siadam na rower, to spalam tłuszcz, stres i… resztki godności, kiedy wjeżdżam pod górkę — parsknęła.

— Chodź, zaparzyłam ci tę twoją yerbę — pociągnęłam ją do kuchni.

Rozsiadłyśmy się wygodnie przy wyspie i sącząc powoli gorące napoje, rozmawiałyśmy jak zwykle trochę o szkole, o dzieciakach, o Anieli… z czego nie specjalnie powinnyśmy być dumne.

— Jaś pyta, kiedy może przyjść do ciebie na lekcję rysunku.

— Nowe hobby? — zapytała kobieta.

— Nie, psycholożka kazała mu dużo rysować, a on stwierdził, że rysunki to jego słaba strona i że musi iść do cioci Helenki na nauki — zaśmiałam się.

— Czasem nie mogę się nadziwić, w jaki sposób to dziecko się wysławia — pokręciła głową rozbawiona — i wtedy przypominam sobie, że to syn polonistki. Co ty mu czytasz przed snem?

Faktycznie, Janek był fanem dobrych historii. Kiedy był malutki, nie śpiewałam mu kołysanek, tylko czytałam. Początkowo nie chodziło o treść, ale o dźwięk mojego głosu. Z wiekiem jednak historie zaczęły go ciekawić. Słuchał z zapartym tchem wierszyków Brzechwy, bajek Andersena, na wierszach Szymborskiej kończąc. Pewnie jeszcze długo nie będzie rozumiał przesłania tych ostatnich, ale zachwycały go słowa, ich brzmienie, rytm.

— Lepsze to niż faszerowanie jego mózgu kretyńskimi bajkami z internetu — skwitowałam, wymownie unosząc brwi — prawda?

Usłyszałam dźwięk opon samochodu wjeżdżającego na żwirowy podjazd.

Janek wpadł do domu z impetem.

— Cześć mamo — rzucił, po czym podbiegł do Heli i uwiesił się na jej szyi.

— Pachniesz jak paciorki różańca, które babcia trzymała w skrzyni — powiedział, mocno wciągając powietrze nosem.

— Jak? — zapytała zdziwiona Hela.

— Ładnie — odparł i zeskoczywszy z jej kolan, podbiegł do mnie i przytulił się mocno.

— Melduję, że weekend udany — oznajmił Tomek. — Łowienie ryb zaliczone i żadnych nocnych ekscesów — dodał, wnosząc plecak Janka do domu.

— Cześć przystojniaku — rzuciła Hela i puściła mężczyźnie oczko.

— Cześć piękna — odpowiedział — Rower? Nie wrotki? — wskazał palcem na pojazd stojący pod płotem.

— Ewoluowała — wtrąciłam rozbawiona, a przyjaciółka machnęła lekceważąco ręką. — Zjesz kawałek ciasta? — zapytałam i zaprosiłam go gestem, by usiadł.

— Kusisz kochana, ale nie mogę — odparł zakłopotany — umówiłem się na randkę.

— Eh… — Hela westchnęła teatralnie — a ja cały czas mam nadzieję… — oznajmiła, patrząc na niego maślanymi oczami.

— Jesteś dla mnie za dobra Helciu — odparł, łapiąc się za serce — Kawał zimnego drania ze mnie, wiesz?

Wybuchliśmy śmiechem.

Tomek i Hela lubi się, a te ich żarty wzięły się stąd, że Hela kiedyś palnęła, że jeśli ja i Tomek się nie zejdziemy, to ona się za niego „weźmie”.

— Aha, i jeszcze jedno. Janek został zaproszony na urodziny do Karoliny. Wiesz, tej małej z sąsiedztwa.

— Kiedy?

— W czwartek. Lubi ją, więc się ucieszył. Mógłbym go odebrać w czwartek po południu, a w piątek rano zawieźć od razu do przedszkola. To nie problem?

— Nie, spokojnie. W środę mamy wizytę u psychologa, więc czwartek pasuje.

— Super — pocałował mnie w policzek i skierował się do wyjścia — to jesteśmy umówieni. Nara mistrzu — zawołał do Janka i zamknął za sobą drzwi.

Spojrzałam na Jasia, który w tym czasie zdążył już usiąść na dywanie i układał coś z klocków.

— Jasiu, lubisz Karolinę? — zapytałam.

Nie podniósł głowy, tylko skinął lekko, jakby to było oczywiste.

— Bo ma oczy takie jak Marysia — mruknął i przestawił jeden klocek.

Zmarszczyłam brwi.

— A kto to Marysia?

Wzruszył ramionami.

— Moja żona — odparł, jakby to było czymś oczywistym.

Parsknęłam śmiechem.

— Twoja żona? A to ciekawe. A od kiedy masz żonę?

— Od dawna.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Dzieci w jego wieku mają jeszcze problem z rozumieniem pojęcia czasu. „Dawno” może znaczyć „wczoraj” albo „sto lat temu”, a „żona” to pewnie jakaś dziewczynka, która mu wpadła w oko. Najwidoczniej bardzo mu się spodobała.

— A Karolina co na to? — zapytałam z udawaną powagą.

— Karolina czasem mówi dziwne rzeczy — odpowiedział bardzo poważnie.

Usiadłam na dywanie naprzeciwko niego.

— Jakie dziwne rzeczy, skarbie?

Spojrzał na mnie z lekkim wahaniem, po czym westchnął teatralnie.

— Mówi, że ją przezywam.

— Przezywasz? — zdziwiłam się. — A przezywasz?

— Nie — odparł z oburzeniem. — Mówię do niej Karolina, ale jak mówię szybko, to wychodzi dziwnie.

Powstrzymałam śmiech, choć nie było to łatwe.

Janek spojrzał na mnie z powagą, jakby to było coś niezwykle ważnego.

— Mamo, ja jeszcze nie umiem powiedzieć ładnie „R”, ale to nie znaczy, że przezywam.

Pokiwałam głową.

— Wiem, Jasiu, wiem… — powiedziałam i przytuliłam syna do siebie.

— Laura — odezwała się Hela, o której obecności zdążyłam zapomnieć. — Jak pachną paciorki różańca?ROZDZIAŁ 4

Gabinet był jasny, urządzony z czułością — pastelowe kolory, pluszowe zabawki, małe, urocze krzesełka. Wszystko po to, by mali pacjenci czuli się komfortowo. Janek siedział przy stoliku i kończył swój rysunek — podobny do tego, który przyniósł z domu.

Psycholog, młoda kobieta z łagodnym głosem, w idealnie wyprasowanej białej koszuli, podeszła do niego z uśmiechem.

— Jasiu, czy możesz na chwilkę pobawić się w poczekalni? Tam, gdzie były klocki. Chciałabym porozmawiać z twoją mamą.

Janek posłusznie kiwnął głową, zeskoczył z krzesła i wyszedł.

Psycholog podniosła rysunek z biurka i obróciła go w moją stronę. Miała dziwną minę, a ja poczułam, że wzbierają we mnie emocje. Nie wiedziałam, co za chwilę usłyszę.

— Pani syn powiedział mi, że to jego mama. — Wskazała środkową postać na kartce. — Że to pani.

Widziałam ten rysunek już w domu.

— Grupa ludzi, na których pada deszcz — tak go zrozumiałam.

— To, co pani uznała za opady — mówiła dalej spokojnie, ale z wyczuwalnym napięciem — to według Jasia… kamienie.

Zerknęłam na rysunek. Czarna, gęsta plątanina linii spadających z góry na postać. Na mnie?

— Kamienie? — zapytałam cicho.

Psycholog oparła dłonie na biurku i pochyliła się lekko w moją stronę.

— Jasiu powiedział, że ci ludzie zrobili mamie krzywdę — wskazała na pozostałe postacie na kartce.

Zamarłam.

— Proszę się nie bać. — Jej głos był miękki, ale zdecydowany. — Pani może mi zaufać. Jeśli ktoś panią skrzywdził… jeśli Janek był tego świadkiem… To nie jest pani wina. Naprawdę może mi pani powiedzieć.

Zrobiło mi się zimno.

— Nikt… nikt mnie nie skrzywdził — powiedziałam. — Nigdy. To musi być jakaś pomyłka. Ja…

— Czasem dzieci rysują to, czego nie rozumieją — przerwała łagodnie. — Ale jeśli coś się wydarzyło, to nie musi pani tego ukrywać. Mogę pomóc. Mamy procedury, mamy wsparcie.

— Ale żadne procedury nie są konieczne — powiedziałam stanowczo, choć czułam, jak słowa drapią mi gardło. — Ja naprawdę… nie rozumiem, skąd on to wziął.

Psycholog zamilkła na moment. Patrzyła na mnie długo, z takim współczuciem, że przez ułamek sekundy sama poczułam się jak ofiara.

— Nikt nie zrobił mi żadnej krzywdy — powtórzyłam z naciskiem, czując, jak gula rośnie mi w gardle.

— Czy Janek mógł widzieć coś takiego w telewizji? — zapytała cicho. — Albo usłyszeć coś od kogoś?

— Nie sądzę. — pokręciłam głową.

Kobieta usiadła na krześle i zapatrzyła się w widok za oknem.

— Pani doktor, o co chodzi? Co dzieje się z moim synem?

Spojrzała na mnie i wolno nabrała powietrza.

— To wszystko może być całkowicie naturalne. Jednak… muszę być z panią szczera. Istnieje też możliwość, że te objawy, jeśli się utrzymają lub pogłębią, mogą wskazywać na coś więcej. Może to być trauma, może zaburzenie, może jakiś proces neurologiczny, który dopiero się ujawnia. Nie mówię tego, żeby panią przestraszyć. Mówię to, bo lepiej patrzeć uważnie, niż coś przegapić. A na tym etapie uważna obserwacja to najlepsze, co możemy zrobić — nawet jeśli to dmuchanie na zimne.

Nie stwierdziła, że to typowe u dziecka, bo fakt, że mój syn budzi się w nocy targany koszmarami, oznacza, że gdzieś głęboko siedzi w nim coś, z czym nie umie sobie poradzić. Czasem to może być echo rodzinnej historii, czasem coś, co przypadkiem usłyszało, albo zobaczyło. Jednak zauważyła, że niektóre wypowiedz Jasia, są nietypowe, głębsze niż przeciętnie i że chciałabym z nim popracować dłużej.

Na końcu naszej rozmowy uczuliła mnie na treści, które mu czytam i pozwalam oglądać w telewizji — jakbym wcześniej tego nie robiła.

Całą drogę do domu milczałam. Jasiu trajkotał coś o nowym placu zabaw obok przedszkola. Nie byłam w stanie skupić się na tym, co mówił. Zbyt uderzyły we mnie słowa lekarki.

— Mamooooo!

Donośny głos Janka wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na niego zmieszana.

— Nie słuchasz mnie!

— Słucham Jasiu, słucham — skłamałam.

— To, co takiego powiedziałem?

— Mówiłeś o placu zabaw przy…

— Nie — przerwał mi — Mówiłem, że nie mamy prezentu dla Karoliny.

— A no tak, przepraszam. Nie martw się, zaraz temu zaradzimy.

— Jaki proces neurologiczny? — powiedziałam do siebie — Przecież on myśli logicznej niż ja.ROZDZIAŁ 5

Następnego dnia prosto po pracy wróciłam do domu. Jak na złość tego dnia miałam skrócone zajęcia w szkole. Janek świętował urodziny z Karoliną, więc wróciłam do pustego domu, w którym odbijało się echo tykającego zegara i… słów lekarki. Snułam się po mieszkaniu, szukając sobie zajęcia. Postanowiłam wysprzątać piwnicę, by robić cokolwiek… byle nie myśleć. Przerzucałam sterty kartonów, kiedy nagle mój wzrok zatrzymał się na wystającej spod góry gratów, kierownicy starego roweru.

— Rower spala stres — parsknęłam — To jest myśl.

Wyszarpałam pojazd na środek piwnicy i oceniłam, że jest w całkiem dobrym stanie. W jednym z kartonów znalazłam kask, który pamiętał lata mojej młodości, ale najważniejsze, że był. Ubrałam się jak rasowa „rowerzystka”, czyli w getry i top, dopompowałam powietrza do kół i chwilę później mknęłam drogą w stronę parku. Moje mięśnie paliły żywym ogniem, kiedy pedałowałam pod górę, a ja obiecywałam im, że jeśli to wytrzymają, zadbam o kondycję. Zdyszana, spocona i szczęśliwa wyjechałam na wzniesienie, a stamtąd od parku dzielił mnie już tylko niewielki odcinek drogi… dzięki bogu w dół. Rozpędziłam się odrobinę i czując przyjemnie smaganie wiatru na ciele, pędziłam przed siebie. W tej jednej chwili czułam się wolna i szczęśliwa, I mknęłam tak w dół, skandując zasłyszane od przyjaciółki „EN–DOR–FI–NY, EN–DOR–FI–NY…”, kiedy nagle zauważyłam skręcający w moją stronę samochód. Nacisnęłam oba hamulce, jednak zadziałał tylko ten przedni.

Czas nie zwolnił — przeciwnie. Wszystko wydarzyło się szybko i brutalnie. Przednie koło zablokowało się, rower stanął dęba, a ja przeleciałam przez kierownicę jak wyrzucona z katapulty. Nie było czasu na myśli. Tylko moment zawieszenia w powietrzu, a potem — asfalt. Twardy i szorstki. Uderzenie wyrwało mi powietrze z płuc.

Przez chwilę nie byłam pewna, co się stało. Leżałam na boku, czując kłucie w barku i piekący ból w kolanie. Kask przesunął się na bok, ale był na miejscu. Żyłam. To już coś.

Auto zatrzymało się gwałtownie kilka metrów dalej. Otworzyły się drzwi. Usłyszałam szybkie kroki na asfalcie i czyjś głos, jeszcze zanim zobaczyłam twarz.

— Proszę pani! Wszystko w porządku? — Mężczyzna przykucnął obok mnie spanikowany. Patrzył, jakby nie wiedział, od czego zacząć. — Nie zauważyłem pani… cholera. Widziała mnie pani? Skręcałem, ale…

Pokręciłam głową, zbyt zdyszana, by odpowiedzieć. Dopiero po chwili spróbowałam się podnieść.

— Nie, proszę, niech pani jeszcze nie wstaje — rzucił szybko. Wyciągnął do mnie rękę, ale zaraz ją cofnął. — Trzeba wezwać karetkę. Może coś jest złamane. Ma pani zawroty głowy?

— Nie — odpowiedziałam cicho, siadając powoli na ziemi. — Po prostu… muszę chwilę posiedzieć.

Zamilkł, klęcząc obok. Dopiero teraz zerknęłam na niego. Młody — około trzydziestki. Krótkie ciemne włosy, brwi ściągnięte w napięciu, jakby to jemu coś się właśnie stało.

— Może odwiozę panią na SOR? — zaproponował po chwili. — Albo do domu? Naprawdę. Nie zostawię pani tak na poboczu.

Spojrzałam na siebie — rozdarte spodnie, kolano zdarte do żywego mięsa, łokieć w podobnym stanie. Rower leżał kilka metrów dalej, pogięty jak po jakiejś ulicznej bijatyce. Oddychałam już spokojniej, choć adrenalina wciąż szumiała w uszach.

— Pojedziemy na SOR? — zapytał.

Milczałam, analizując, co boli mnie najbardziej i który ból może oznaczać coś niebezpiecznego.

— Nie chcę Pani do niczego zmuszać. Po prostu… chciałbym pomóc.

Przez chwilę nie odpowiedziałam, choć na usta cisnęło mi się kilka mocnych słów. Jednak mężczyzna miał w oczach coś, co kazało mi nie zbywać go ciętym komentarzem. To nie była ani litość, ani panika tylko… odpowiedzialność.

— Dobra — powiedziałam w końcu. — Ale najpierw woda. I może coś, czym zatamuję krew — wskazałam na kolano. — Potem pomyślimy, co dalej.

W szpitalu było chłodno, sterylnie. Mężczyzna znalazł wózek, posadził mnie na nim i popchnął w stronę rejestracji. Kolano paliło jak diabli, a bark pulsował tępym bólem.

Zgłosiliśmy się, podałam moje dane, a potem przyszedł lekarz. Starszy, lekko zgarbiony, ze spojrzeniem człowieka, który widział już wszystko, ale nadal się przejmuje. Zabrał mnie na badanie, a kierowca samochodu został za drzwiami.

Po kilku minutach i kilku pytaniach wrócił, wezwany przez pielęgniarkę.

— To pan był świadkiem zdarzenia? — zapytał lekarz, zerkając raz na niego, raz na mnie. — Może pan opowiedzieć, co się stało?

Odchrząknął i stanął sztywno jak uczeń przy tablicy.

— Skręcałem w uliczkę przy parku — zaczął — i nie zauważyłem…

— To nie tak — wtrąciłam spokojnie, podnosząc lekko dłoń. — Ja się przewróciłam.

Lekarz uniósł brew, a mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony.

— Jechałam rowerem — kontynuowałam. — W dół. Nacisnęłam oba hamulce, ale zadziałał tylko ten przedni. Koło stanęło, przeleciałam przez kierownicę. Ten pan zatrzymał się i pomógł mi. Nie było zderzenia, nie było kontaktu z autem. Sama się wyłożyłam. Trochę spektakularnie, przyznaję, ale całkiem samodzielnie.

Kierowca zmarszczył brwi.

— Ale… ja przecież… jechałem w twoją stronę. Może cię wystraszyłem?

— Możliwe — przyznałam z lekkim uśmiechem. — Ale to mój rower nie zadziałał tak, jak powinien. Gdybyś nie zatrzymał się od razu i nie podbiegł, może leżałabym tam do nadal. Nie masz sobie nic do zarzucenia.

Lekarz przyglądał nam się przez chwilę, potem skinął głową.

— Dobrze. Pani Laurze zrobimy prześwietlenie barku i kolana, ale wygląda to na stłuczenia. Może pani mieć przez kilka dni ograniczoną ruchomość, ale nie widzę nic poważnego. Po badaniach opatrzymy rany. A pan… — zwrócił się do mężczyzny — może zostać w poczekalni albo wrócić do domu, jeśli to nie bliska osoba.

— Zaczekam — odpowiedział krótko i z taką pewnością jakby nie brał pod uwagę żadnej innej możliwości. Spojrzałam na niego z boku. Stał spięty, jakby czekał na wyrok, choć przecież wszystko już było jasne.

— Posłuchaj — odezwałam się, kiedy drzwi gabinetu się zamknęły. — Wiem, że to twoja wina.

Spojrzał na mnie z napięciem w oczach. To ten rodzaj spojrzenia, gdy ktoś wie, że zawalił i czeka na cios, tylko że ja nie zamierzałam go zadawać.

— Równie dobrze mogłam się nie rozpędzać jak idiotka na rowerze z czasów Gierka — dodałam cicho. — Więc może po prostu uznajmy, że miałam szczęście, że to właśnie ty się zatrzymałeś.

Patrzył na mnie dłuższą chwilę, jakby próbował zrozumieć, czy mówię to z przekąsem, czy z ulgą.

— Nie powinienem skręcać w ciemno. Widziałem park i dzieciaki biegające przy drodze, ale nie zauważyłem ciebie. Gdybym zwolnił o sekundę wcześniej…

— Posłuchaj — przerwałam spokojnie. — Nie chcę tego roztrząsać. Nie chcę policji, zeznań, tłumaczenia się. Ty się zatrzymałeś i pomogłeś, zabrałeś mnie tutaj i to wystarczy.

Milczał. Kątem oka widziałam, jak ściska dłonie w kieszeniach bluzy. W końcu skinął lekko głową.

— W porządku — powiedział. — Ale w razie czego… jeśli będziesz czegoś potrzebować, czegokolwiek, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

— Właściwie to nie wiem — zaśmiałam się — nie wiem nawet, jak masz na imię.

— Jeremi — odparł i skłonił lekko głowę — Nie jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś bierze na siebie moje błędy — dodał.

— To nie bohaterstwo — zaśmiałam się. — Po prostu nie widzę sensu w robieniu problemu z rzeczy, które i tak już się wydarzyły. A poza tym… — uniosłam lekko brew — miałam kask.

Uśmiechnął się lekko, pierwszy raz tego dnia

— Dobrze wiedzieć. I dobrze widzieć, że nic ci nie jest.

Wstał z krzesła, jakby miał już odejść, ale zatrzymał się jeszcze w pół kroku.

— Odwiozę cię, jeśli chcesz, albo jeśli wolisz, zamówię taksówkę.

— Jeszcze nie wiem, czy ci ufam aż tak bardzo — powiedziałam. — Ale… chyba nie chcę teraz wracać sama.

— Na teraz wystarczy — odparł krótko.

— Tutaj — wskazałam na mój dom.

Jeremi zatrzymał samochód i pomógł mi wysiąść. Wyjął z bagażnika to, co jeszcze chwilę temu było moim rowerem i postawił go przy garażu.

— Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale… — zamyślił się, jakby nie wiedział, w jakie słowa ubrać swoje pytanie. — chciałem cię prosić o numer telefonu i zanim oskarżysz mnie o tani podryw…

Parsknęłam śmiechem.

— Jeśli tak podrywasz kobiety, to…

— Nie, to nie tak — przerwał mi — chciałbym się jutro upewnić, że nic ci nie jest.

Spojrzałam na niego w taki sposób, jak patrzyłam na ucznia, który właśnie oświadczył, że pies zjadł mu pracę domową.

Westchnął.

— Dobrze — zgodziłam się.ROZDZIAŁ 6

— Halo? — usłyszałam głos Tomka w telefonie.

— Cześć, mam prośbę — powiedziałam bez zbędnych formalności — Czy mógłbyś jutro odebrać Jasia z przedszkola i przywieść go do domu?

— Jasne, a co się dzieje?

— Miałam małą kraksę na rowerze i jutro chcę wziąć wolne w pracy. Lekarz kazał mi poleżeć.

— No… pewnie — odparł zmartwiony — Laura, nic ci nie jest?

— Wszystko dobrze — odpowiedziałam krótko — Dzięki, do jutra. — rzuciłam i odłożyłam telefon.

Rozłożyłam się na kanapie i włączyłam muzykę. W głowie dudniało mi jeszcze od emocji i zapewne również od upadku. Lekarz powiedział, że jutro mogę czuć się gorzej, więc zadzwoniłam do sekretariatu i poinformowałam ich o tym, co się stało.

Chwilę później rozdzwonił się mój telefon. Dzwoniła Hela i kilka koleżanek z pracy, pytając, czy wszystko u mnie ok. Zadzwoniła nawet Aniela, udając troskę i nie szczędząc mi przy tym komentarzy w stylu „do sportów trzeba mieć talent i głowę”.

Usłyszałam dzwonek do drzwi.

Zwlokłam się niechętnie z kanapy, by otworzyć.

Za drzwiami stał Tomek.

— Co ty tu robisz? — zapytałam — Gdzie Janek?

— Do dwudziestej jest u Karoliny. Musiałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie dobrze.

Gestem zaprosiłam go, żeby wszedł do środka.

— Przecież mówiłam…

— Zawsze tak mówisz — przerwał mi — połóż się, ja zrobię herbatę.

Zdjął bluzę i zniknął w kuchni. Chwilę później niósł dwa kubki parującego napoju.

— Co się stało? — zapytał, siadając naprzeciw mnie.

Pokrótce opowiedziałam mu całe zdarzenie, tę prawdziwą wersję, na co zareagował wybuchem złości.

— Co za idiota! Mógł cię zabić! Powinnaś wezwać policję.

— Tomek, gdyby hamulce w moim rowerze działały jak należy, nic by się nie stało — tłumaczyłam, próbując go nieco uspokoić.

— Ale to on powinien uważać — warknął.

— Daj spokój — powiedziałam, uśmiechając się lekko — Żyję? Żyję. Znaczy, że jest dobrze.

— Zabiłbym go chyba, gdyby coś ci się stało.

Uśmiechnęłam się wzruszona tymi słowami, bo wiedziałam, że Tomek jest typem człowieka, który nie skrzywdziłby muchy.

— A jak twoja randka?

Spojrzał na mnie zaskoczony pytaniem.

— Randka jak randka.

Uniosłam wymownie brwi.

— Niby spoko, ale… kolejnej nie będzie — skwitował.

Poklepałam go po ramieniu, współczująco.

— Wiesz… czasem sobie myślę, że jak do pięćdziesiątki nie znajdziemy sobie nikogo, to po prostu powinniśmy się zejść.

— I co? Kupimy kota, pomalujemy kuchnię na beżowo i zaczniemy chodzić na potańcówki dla seniorów?

Zaśmiał się.

— Nie brzmi tak źle. Poza tym… znamy się i lubimy, nie musielibyśmy udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy. Przyznaj, że kiedyś całkiem dobrze nam się… współpracowało.

Pokiwałam głową z sentymentem. Dobrze wspominałam czas, który spędziliśmy ze sobą.

— No widzisz. Seks też mieliśmy dobry. Przynajmniej będzie wiadomo, czego możemy się spodziewać, jak już wszystkie randki z Tindera zawiodą.

— Tak, seks nam wychodził — przyznałam — Gdybyśmy tak dogadywali się w kuchni, kto wie, może byłby z tego drugi Jaś.

Tomek spojrzał za okno, jakby chciał uciec wzrokiem.

— Nadal może — powiedział cicho.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Nie spodziewałam się usłyszeć od niego takich słów.

— Taki plan awaryjny, to nie najgorszy pomysł. Na razie wystarczy mi, że potrafimy w spokoju wypić herbatę, bez kłótni o zmywanie — wzruszyłam ramionami.

— Małymi krokami do emerytalnej idylli — odparł i uśmiechnął się do mnie smutno.ROZDZIAŁ 7

Kładąc się spać, wyłączyłam budzik. Miałam zamiar pospać dłużej i zgodnie z zaleceniami lekarza pooszczędzać się odrobinę. Leki przeciwbólowe świetnie zadziałały, bo przespałam całą noc i obudziłam się dopiero koło południa w piątek.

Na wyświetlaczu telefonu pojawił się SMS od Tomka.

„Zamówiłem ci na dzisiaj obiad. Będzie koło czternastej. Leż i wypoczywaj”

Uśmiechnęłam się pod nosem.

Tomek był dobrym facetem. Zawsze troskliwy i z ogromnym poczuciem obowiązku, zarówno w stosunku do Jasia, jak i do mnie, mimo że nie musiał. Zawsze byłam niezależna i nie oczekiwałam od nikogo pomocy, a mimo to, on zawsze był gotów pomóc, nawet wówczas kiedy nie prosiłam. Nieraz żałowałam, że nie ma między nami tej więzi, która sprawiłaby, że chcemy razem przeżywać starość, trzymając się za ręce i dbając, by w naszej domowej apteczce nie zabrakło leków na prostatę i tabletek Corega Tabs. Jednak propozycja, którą od niego wczoraj usłyszałam, była… jakimś tam rozwiązaniem. Jeśli nie jest nam dane przeżywać miłosnych uniesień w objęciach tego albo tej jedynej, może taka wspólna starość nie byłaby złym pomysłem. Samotność bywa straszna.

Na razie miałam jeszcze cichą nadzieję, że pewnego dnia pojawi się ktoś, przy kim moje serce zabije mocniej.

Wczoraj, kiedy spojrzałam w oczy tego mężczyzny, przez którego wyłożyłam się na drodze, coś poczułam. Nie wiem, co to było. Może to po prostu onieśmielenie jego urodą, bo tego nie można mu było odmówić, a może… może mylę to z ulgą, że przeżyłam? Kiedy odezwał się do mnie… ten jego głos, taki głęboki i przyjemny… I ta jego słodka nieporadność w szpitalu…

Zaśmiałam się z siebie. Chyba musi mi brakować seksu, skoro w takich okolicznościach potrafiłam skupiać się na walorach fizycznych przypadkowego mężczyzny, a nie na tym, czy moje kości są w jednym kawałku.

Wstałam z łóżka i poczułam rwący ból w barku.

— Mówili, że będzie bolało — powiedziałam cicho do siebie, jakbym upewniała się, że to nic nadzwyczajnego.

Stanęłam przed lustrem i spojrzałam na siebie z litością. Długie, ciemne włosy, niedbale spięte w coś, co jeszcze wieczorem przypominało kucyka, ponaciągana bawełniana piżama, która miała już chyba z dziesięć lat i spuchnięte od zbyt długiego spania oczy sprawiały, że wyglądałam jak koszmar z ulicy wiązów. Weszłam do łazienki, zdążyłam tylko umyć zęby i przemyć twarz, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.

Spojrzałam na telefon. Było kilka minut przed czternastą.

Wytarłam tylko twarz i pobiegłam, by odebrać zamówiony przez Tomka obiad.

Otwarłam drzwi, układając sobie w słowie przeprosiny za swój wygląd, kiedy…

— Rany Boskie — odparł mężczyzna stojący w progu.

Zamarłam.

Przede mną stał Jeremi.

Przygładziłam dłonią potargane włosy i zasłoniłam się nieco skrzydłem drzwi.

— Ja… nie wiedziałem, że zrobiłem cii aż taką krzywdę.

Staliśmy tak chwilę, mierząc się wzrokiem i wpatrując w siebie z takim samym zdziwieniem.

— C.. co ty tu robisz? — zapytałam, wstydząc się jak cholera tego, w jakim stanie przyszło mu mnie oglądać.

— Numer… — wydukał — chyba jest… niepoprawny — powiedział i wyciągnął do mnie rękę ze świstkiem papieru, na którym dzień wcześniej zapisałam mu swój kontakt — Dzwoniłem ale…

Spojrzałam na kartkę.

— Numer się zgadza — powiedziałam oschle.

— Ale proszę spojrzeć — wyciągnął do mnie telefon z wybranym numerem — Nie odpowiada.

Próbowałam sobie na szybko przypomnieć, czy oby na pewno zapłaciłam ostatni rachunek za abonament.

— Proszę mi pokazać ten numer — powiedziałam. Porównałam oba.

— Tu jest zero, a nie sześć — wskazałam mu cyfrę, którą błędnie wpisał w telefon.

— Zero? A wygląda jak… sześć — odparł zaskoczony. Wziął głęboki oddech. — Lauro, proszę… wybacz. Wczoraj zachowałem się jak nieodpowiedzialny kretyn, a dzisiaj…

— Jak stalker i analfabeta? — prychnęłam.

Mężczyzna zmieszał się i wbił wzrok w ziemię.

— Faktycznie — powiedział cicho — Przepraszam ja… lepiej już pójdę — dodał i odwrócił się w stronę samochodu.

— Nie! — zatrzymałam go — To ja przepraszam. Na co dzień nie jestem taka…

— Potargana? — wtrącił i zaśmiał się cicho.

— Również — kiwnęłam głową — Proszę wejść. Jeśli dasz mi chwilę, żebym mogła się odrobinę uczłowieczyć, to będziemy mogli porozmawiać. Obiecuję, bez uszczypliwości tym razem.

Wbiegłam szybko po schodach i zamknęłam się w łazience. Serce waliło mi jak szalone. Zrobiłam z siebie straszną sukę, na dodatek wyglądałam przy tym, jak żart matki natury. Jeśli nadal będę robiła z siebie taką idiotkę przy mężczyznach, to na bank będziemy musieli wprowadzić w życie plan emerytalny Tomasza.

Kilka minut później w dresie i z zaczesanymi na gładko włosami zeszłam do mojego gościa. Pomalowałam nawet rzęsy, żeby nieco podratować kiepskie wrażenie, jakie musiałam zrobić na mężczyźnie. Weszłam do salonu i w pierwszej chwili w oczy rzuciła mi się papierowa torba, stojąca na stole.

— Przepraszam, ale kiedy byłaś na górze, przyjechał dostawca — tłumaczył się — wołałem cię, ale chyba nie słyszałaś więc… — wskazał palcem na pakunek.

— Za dużo przepraszasz — odparłam — dziękuję, że mu otwarłeś. Jesteś głody? — zapytałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.

— Dziękuję, ale to twój obiad. Zjedz spokojnie.

Wzięłam torbę i wyszłam do kuchni.

— Napijesz się czegoś? Może kawy? — zawołałam.

— Jeśli to nie kłopot — usłyszałam.

Otwarłam torbę i dostrzegłam ogromny zestaw sushi.

— Przykro mi, ale zanim dostaniesz kawę, będziesz musiał pomóc mi to zjeść — odparłam, wchodząc do salonu z wielką tacką rolek.

Usiedliśmy w kuchni. Widziałam, że Jeremi jest nieco zażenowany sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy.

— Jeśli mam przestać gniewać się na ciebie to jedz. To mój warunek — powiedziałam, udając powagę.

Moje słowa nieco rozluźniły atmosferę.

— Chciałem się upewnić, że nic ci nie jest — odparł spokojniejszy — Wysłałem kilka wiadomości, a kiedy na nie nie odpowiadałaś, dzwoniłem, no i postanowiłem przyjechać. Boże! — zaśmiał się — Ja faktycznie zachowywałem się jak jakiś stalker.

— Wcale tak nie myślę — odparłam. — Zaskoczyłeś mnie, a wówczas odpala mi się mój ostry język. Wybacz — powiedziałam cicho. — Teraz jedzmy, bo jestem głodna jak wilk.

Pozbierałam brudne naczynia i zaniosłam do kuchni.

Chwilę później siedzieliśmy w salonie i piliśmy kawę, rozmawiając już zupełnie spokojnie, bez sarkazmu i ironii.

— Jeszcze raz chce cię przeprosić za tę sytuację — odezwał się nagle.

Kiedy się denerwował, uciekał wzrokiem w bok i robił przy tym taką śmieszną minę.

— Już mnie za to przeprosiłeś, a poza tym — zawiesiłam głos — przypominam, że uznaliśmy, że obydwoje byliśmy temu winni.

Pokiwał głową.

— Ty jesteś niesamowita — odparł rozbawiony. — Jakiś obcy koleś doprowadza do wypadku, przez który ledwo się ruszasz, a ty ratujesz go przed policją, wpuszczasz do domu, karmisz sushi i poisz kawą — pokręcił głową zdumiony.

— A to tylko mała część moich wad — parsknęłam.

Usłyszałam podjeżdżający pod dom samochód i chwilę później Janek i Tomasz weszli do domu.

— Mamo — zawołało dziecko — dzisiaj w przedszkolu gotowaliśmy sałatkę z owoców — powiedział i wskoczył na moje kolana.

— To super — odparłam — ale sałatki się nie gotuje, tylko się ją robi Jasiu.

W tym samym momencie ojciec i syn zauważyli mojego gościa. Nie wiem, który z tej trójki był bardziej zdziwiony.

— To Jeremi — oznajmiłam, by przerwać tę niezręczną ciszę — A to Janek i Tomasz.

Ojciec mojego dziecka spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.

— Jeremi wpadł zapytać, czy nic mi nie jest po wczorajszej przygodzie. — Nie chciałam używać określenia wypadek, by nie przestraszyć syna.

— Jasiu — odezwał się spokojnie Tomek. — Czy mógłbyś pójść do swojego pokoju i rozpakować plecak, żeby nie męczyć dzisiaj mamy? Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym.

Dziecko kiwnęło głową, zeskoczyło z moich kolan i pobiegło do siebie.

— Czyli to jest ten palant, który o mało cię nie zabił?

— Tomek — upomniałam go.

— Nie Tomkuj mi teraz — odparował — Kto ci dał prawko gościu? — zwrócił się do mężczyzny.

Jeremi wstał powoli i wyprostował się.

— To był wypadek i już za to przeprosiłem.

Mężczyźni mierzyli się chwilę wzrokiem.

— Tomek daj spokój — poprosiłam.

— Masz szczęście, że nie stało się jej nic poważnego — syknął.

— Uważam dokładnie tak samo — rzekł i odwrócił się w moją stronę — Lauro, dziękuję, że poświęciłaś mi chwilę i dziękuję za poczęstunek — skłonił się lekko — Nie będę zabierał państwu więcej czasu.

Stałam bez słowa i patrzyłam, jak wychodzi, zamykając za sobą drzwi.

Odwróciłam się w stronę Tomka i spojrzałam na niego wściekła.

— Co to do cholery było?ROZDZIAŁ 8

Sobota powitała nas piękną pogodą.

Spakowałam kilka rzeczy do kosza piknikowego, a do bagażnika wrzuciłam koc i spray na komary. Pojechaliśmy za miasto. Lubiłam wiosenne spacery, kiedy natura dopiero budziła się do życia.

Znaleźliśmy urocze miejsce niedaleko rzeki i tam rozłożyłam nasz koc.

— Mamo, a czy była już pierwsza wiosenna burza? — zapytał Jaś.

— Nie wiem synu — odparłam zdziwiona — a dlaczego pytasz?

Chłopiec myślał chwilę nad odpowiedzią.

— Bo nie można siadać na ziemi, jeśli nie jest ogrzmiana — odparł.

Zmrużyłam oczy, próbując sobie przypomnieć, w której książce mógł to usłyszeć.

— Skąd to wiesz?

— Babcia tak mówiła.

— Babcia? — powtórzyłam, zastanawiając się skąd moja mama, największy mieszczuch, jaki istnieje, mogła znać takie przesądy.

Janek pokiwał głową i poszedł w stronę samochodu. Chwile później targał za sobą dwie małe poduszeczki, które miałam w zwyczaju wozić w aucie.

— Teraz wilk nam do pupy nie wejdzie — powiedział dumny z siebie.

Stałam oszołomiona, ale po chwili zaśmiałam się tylko i usiadłam na poduszce.

Koniecznie muszę porozmawiać z mamą. Musi pilnować języka przy Janku, on zdecydowanie za szybko łapie takie teksty.

Chłopiec był zachwycony wycieczką. Biegał po trawie, szukał patyków, śpiewając sobie coś pod nosem.

Poszłam kawałek dalej, skuszona zapachem dzikiej mięty. Schyliłam się i zaczęłam ją zbierać. Nie minęła minuta, gdy usłyszałam tupot małych stóp.

— Nie! — wrzasnął Jaś.

Zanim się obejrzałam, rzucił się na mnie, wyrywając mi zioła z dłoni. Porwał je, cisnął w trawę, jakby parzyły.

— Jaś! Co ty wyprawiasz?!

— Nie wolno! — krzyczał. — Nie możesz! Nie wolno! — uderzył mnie w klatkę piersiową małą piąstką. — Ona też zbierała! I potem… i potem…!

Zaciął się, jakby nie znał słowa, które chciał powiedzieć.

— Potem co? — zapytałam cicho.

Nie odpowiedział, tylko odwrócił się na pięcie i pobiegł do koca. Usiadł i schował twarz w ramiona. Oddychał szybko jak po koszmarze. Pobiegłam za nim i objęłam go mocno.

— Hej, hej, spokojnie — mówiłam. — Nikt mnie nie zabierze. To tylko rośliny. Popatrz — to mięta, pięknie pachnie, sprawdź — powiedziałam i podsunęłam mu zmięte zioła pod noc.

— Nie! — uderzył mnie otwartą dłonią w rękę, aż zioła znów wypadły. — Ona też zbierała! I potem już nie wróciła!

Zamarłam.

— Kto? — zapytałam cicho, ale nie odpowiedział. Ramiona mu drżały. Sapał ciężko jak po biegu. Zacisnął dłonie w pięści.

— Nie wolno — szepnął, jakby mówił do siebie.

I wtedy pierwszy raz naprawdę się wystraszyłam.ROZDZIAŁ 9

Jaś układał puzzle z panią psycholog — zaskakująco spokojnie. Ja siedziałam z boku, na fotelu trochę zbyt niskim jak na dorosłego człowieka. W końcu przyszła kolej na mnie.

— Zdarzyło się coś niepokojącego? — zapytała kobieta łagodnym tonem, nie odrywając wzroku od Jasia.

— Tak. — Wzięłam wdech. — Byliśmy na pikniku. Jaś biegał, wszystko było w porządku, a potem… ja zaczęłam zrywać zioła i… wtedy dostał ataku paniki.

— Paniki? — przeniosła wzrok na mnie i przyglądała mi się wnikliwie.

— Tak — potwierdziłam. — Krzyknął, że mam ich nie dotykać. Rzucił się na mnie. Wyrwał mi zioła z rąk, rozrzucił je, zaczął płakać, krzyczeć, że „nie wolno”, „że ona też zbierała i ją zabrali”. A potem… uderzył mnie.

Zapanowała cisza. Tylko Jaś przekładał puzzle, jeden po drugim, jakby nic się nie stało.

— Uderzył panią?

— W ramię i w klatkę piersiową. Nic wielkiego. Ma pięć lat, nie ma siły, ale… widziałam w nim strach, taki czysty i surowy. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

Psycholożka skinęła głową i zerknęła kątem oka na chłopca.

— Jak pani wtedy zareagowała?

— Zamarłam. Potem próbowałam z nim porozmawiać, ale zamknął się w sobie i nie chciał już wracać do tematu. Powiedział tylko, że „zabrali ją”.

— Ją?

— Nie wiem. Może to ktoś z bajki, może coś sobie wymyślił, ale wyglądało to strasznie.

Zapadła cisza. Psycholożka położyła dłoń na kolanie, jakby chciała się oprzeć, albo powiedzieć coś… trudnego, po czym westchnęła.

— To ważne, że pani to mówi. I że nie próbowała pani tego zbagatelizować. Czasem dzieci odreagowują coś, czego nie rozumieją — przez emocje, przez opowieści, czasem przez ruch. Może coś usłyszał, może coś poczuł. Albo coś w sobie niesie.

— W sobie? — zmarszczyłam brwi. — Ma pięć lat.

— Pięć lat to bardzo dużo, jeśli chodzi o pamięć ciała, emocji… albo dla wyobraźni.

Spojrzałam na Jasia. Układał zielone puzzle na niebieskim niebie. Czasem miałam wrażenie, że on ten świat naprawdę widzi inaczej.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij