- W empik go
Jezus Chrystus. Biografia - ebook
Jezus Chrystus. Biografia - ebook
Wydarzenie wydawnicze! Peter Seewald, autor między innymi bestsellerowego wywiadu książkowego z Benedyktem XVI, zaprasza do lektury chyba najbardziej oryginalnej, zaskakującej, odważnej, a jednocześnie autentycznej i rzetelnej biografii Jezusa Chrystusa. „Świetna książka o Jezusie Chrystusie”. /Benedykt XVI/ Co fascynuje ludzi do dziś w Jezusie Chrystusie? Czy dysponujemy prawdziwym obrazem Nazarejczyka? Co wiemy o Nim dzisiaj? Jak należy czytać teksty biblijne, aby odszyfrować ukryty w nich kod? Wyruszywszy w podróż śladami Męża z Nazaretu z tymi pytaniami w plecaku, autor nie cofa się przed poruszaniem tematów tabu, kreśląc dynamiczny i fascynujący obraz Jezusa Chrystusa, jakiego jeszcze nie było. Dziennikarski styl sprawia, że książkę czyta się znakomicie. Warto, by tę książkę przeczytał każdy wierny wyznawca Chrystusa!
Kategoria: | Duchowość |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7569-389-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początkowo było to jedynie przeczucie, lecz stopniowo przerodziło się ono w pewność: gdy przed dziewięcioma laty wydawnictwo zaproponowało mi napisanie życiorysu Jezusa, przeraziłem się zrazu wielkością tego zadania (nawet jeśli zafascynowała mnie możliwość powędrowania śladami Jezusa, a przy tym zarobienia paru groszy). W miarę upływu czasu, po pierwszych obawach nadeszło przekonanie, że chodzi w gruncie rzeczy o niemożliwe wręcz dokonanie skazane nieodmiennie na porażkę, gdyż Jezus Chrystus to nie byle kto. Biografia człowieka to jedno, natomiast biografia Osoby, którą ponad dwa miliardy ludzi czci jako Syna Bożego, to drugie. On wymyka się z wszelkich ram. Mamy do czynienia z kimś, kto nie pozwala się całkowicie objąć, kto zadziwia, fascynuje, a czasem nawet przeraża.
Przez całe dziesiątki lat zadowalaliśmy się wyszukiwaniem wszystkiego, co z Mężem z Nazaretu może być nie w porządku. Badano Go kawałek po kawałku. To, co pozostało, zmieści się dziś na spodeczku pod filiżankę. Natomiast zagubił nam się ten Jezus, który uformował i przemienił dziesiątki generacji, a także zainspirował największych geniuszy ludzkości. Przez całe dziesiątki lat pytaliśmy, co mogłoby przemawiać przeciwko Jezusowi. Czy to nie dziwne, że zapomnieliśmy zadać pytanie o to, co przemawiałoby za Nim? Za prawdą Jego historii? Za prawdą Jego przesłania, że jest posłańcem Boga, Jego Synem, jednym z Ojcem?
Wierni z jednej strony spoglądają na Jezusa jako alfę i omegę historii, a z drugiej strony ci sami chrześcijanie zamknęli Go w lochu własnej małowierności, traktując jak kogoś ze służby. Jeśli przyjrzymy się dziś wynikom badań naukowych na temat historycznej precyzji Ewangelii, to przerazimy się sami sobą, gdyż poznamy, jak bardzo zacieśnił się nasz horyzont i jak bezkrytycznie poszliśmy za uczonymi, którzy w mediach i salach wykładowych, w mieszance z prawdy, półprawdy i kłamstwa wypaczyli największą historię wszech czasów.
Przesłanie Jezusa odnosi się do wszystkich czasów i wszystkich pokoleń. Dziś, w tej dramatycznej godzinie, gdy zagrożone jest stworzenie i konieczna recywilizacja społeczności ludzkiej, palące jest bardziej niż kiedykolwiek. Tylko poprzez całościowy ogląd misterium Chrystusa, do którego należy włączyć Jego życie i starotestamentalne tło, można w pełni rozpoznać objawienie Pana: w Jego zbawczej sile, rewolucyjnym duchu protestu i sprzeciwu, nakazie miłości i pokoju, poznaniu istoty Boga i wreszcie jako klucz uzdalniający nas do wkroczenia do tych wymiarów czy też przestrzeni, które jeszcze pozostają dla nas zamknięte.
Dziękuję WIELU, którzy towarzyszyli mi radą i czynem, dobrym słowem, cierpliwością i modlitwą. Dziękuję niezliczonym naśladowcom Chrystusa, którzy swoimi pytaniami i badaniami, medytacją i życiowym zaangażowaniem przez całe stulecia stwarzali podstawy sprawiające, że jesteśmy zdolni lepiej poznać Jezusa niż którekolwiek pokolenie przed nami. Posłużyłem się swobodnie ich dorobkiem, zgodnie z zaleceniem Goethego: „Zebrałem i wykorzystałem wszystko, co ogarnąłem wzrokiem, słuchem oraz innymi zmysłami” i ponoszę odpowiedzialność za możliwe błędy.
Na koniec chylę czoło przed dokonaniem ewangelistów: Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, których talent pozostaje niedościgniony, a duch unosi coś niepojętego, wyższego. Ich pracę można podsumować następująco: wszystko jest tajemnicą, wszystko jest prawdą.
Peter Seewald
Monachium, 15 sierpnia 2009 rokuRozdział 1 Lot nr 354
W kulminacyjnym momencie życia ze stojącego na Golgocie krzyża Jezus spogląda na swoje miasto. Yerushalayim, pełne pokoju, święte. Miasto Boże od pięciu tysięcy lat.
Na prawo sadzawka Siloe, dzielnica rzemieślników z wytwórniami perfum. Obok hipodrom Heroda, teatr oraz synagoga wyzwoleńców. Można nawet rozpoznać grób Dawida, którego dach o kształcie piramidy wykonany z białego marmuru wystaje ponad Górnym Miastem. Na wprost osi krzyża, nieomal na wyciągnięcie ręki, wznosi się Święte Świętych świątyni. Budowla niemająca sobie równej co do wielkości i ogromu. Odbijając blask słońca, kamienne bloki tworzą gigantyczne zwierciadło zalewające miasto strumieniem oślepiającego blasku.
Według kalendarza świątynnego jest 14 nissan, piątek, 6 kwietnia 30 roku. W święto Paschy, będące pamiątką wyzwolenia z niewoli egipskiej, miasto pęka w szwach. W ciasnych uliczkach tłoczą się sprzedawcy pamiątek i krawcy, tkacze wełny i garncarze, a wszyscy mają pełne ręce roboty. Nie można zapomnieć także o handlarzach oferujących artykuły luksusowe, wonne maści, olejki z aloesu oraz wszelkiego rodzaju biżuterię. Na kwatery wynajęto nawet najciemniejsze piwnice, a do rytualnych obmyć przygotowano wszystkie mykwy.
Do trzydziestu tysięcy Greków, Rzymian i Żydów żyjących na co dzień w mieście dołączyło dwieście tysięcy pielgrzymów z wszystkich zakątków imperium, ze wspólnot diaspory – Aleksandrii i Rzymu – a do tego kilka tysięcy żołnierzy, którzy w dni takie jak ten okupują prewencyjnie stolicę. W święto Paschy bowiem partyzanci lubią zadać znienawidzonym okupantom celnie wymierzony cios. W piwnicach sklepionych pod placem świątynnym tłoczą się zwierzęta ofiarne. Hektolitrami wnosi się do świątyni krew, aby wylać ją przed ołtarzem.
Od wskrzeszenia Łazarza wszędzie wrze od plotek. Czyniący cuda rabbi wspomniał o zagładzie świata. Niektórzy uważają, że to hasło mające rozpocząć długo oczekiwane powstanie. Kiedy dowiedziano się, że zamierza wjechać do Jerozolimy, naprzeciw wyruszył Mu wiwatujący tłum powiewający gałązkami palmowymi: „Hosanna! Błogosławiony, który przybywa w Imię Pańskie! Król Izraela”. Nie zrozumiano Go. Potem znowu. „Czy Ty jesteś, który miał przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” – pytano. „Kiedy wywyższycie Syna Człowieczego, zobaczycie, że Ja jestem”.
Nikt dotąd nie wysuwał takich roszczeń. Nikt dotąd nie okazał się na tyle śmiały, można by nawet powiedzieć, tak zuchwały. „Ja jestem Światłością świata, która przyszła na świat, aby każdy, kto we Mnie wierzy, nie pozostawał w ciemnościach”. A teraz Mąż Światłości zawisł na poranionych, rozciągniętych rękach na krzyżu, a wokół Niego zapadł mrok.
Mocny wstrząs. Boeing 737 wpadł w potężną dziurę powietrzną. Poderwałem się wystraszony, ale maszyna zaraz ustabilizowała swój lot. Większość pasażerów zasłoniła okienka roletami, aby się zdrzemnąć lub też obejrzeć film prezentowany w kinie pokładowym, obraz science fiction o burzliwych losach cyberczłowieka. Wezwałem stewardesę. Kawa serwowana przez El Al smakowała okropnie, herbata okazała się jeszcze gorsza.
Zostawiliśmy za sobą Alpy. W dole przesuwały się zębate szczyty gór i doliny Albanii, nad którymi z szybkością 900 kilometrów na godzinę zmierzaliśmy w kierunku Tel Awiwu-Jafy.
Była niedziela. Panował chłód. Zanim jeszcze przestąpiłem progi terminalu lotniska, złościłem się sam na siebie, że nie zabrałem cieplejszych rzeczy. Mój lot nosił numer 354; liczba ta, o czym przekonałem się później, miała się okazać godna uwagi.
W hali odpraw dla lotów do Izraela wysoko nad naszymi głowami patrolowali policjanci uzbrojeni w pistolety maszynowe i w towarzystwie psów; tak naprawdę ich obecność nikogo nie uspokajała. Przed bramką bezpieczeństwa podróżni ściągali obuwie, aby udowodnić, że nie są terrorystami. Rutynowa procedura: Dlaczego udaje się Pan do Izraela? Dlaczego sam? Jakie ma Pan plany? Jak często Pan tam bywa? Kto pakował walizkę?
Na pytanie, czy mam w bagażu jakieś upominki, zastraszony przytaknąłem skinieniem głowy.
– Co i dla kogo?
– Białe kiełbaski monachijskie dla znajomego franciszkanina w Jerozolimie.
– W puszkach czy vakuum?
– Vakuum.
Odkąd podpisałem umowę na projekt książki o Jezusie Chrystusie, terminy oddania mijały, przepadając niczym kartki w kalendarzu do zdzierania. Nocami prześladowały mnie demony, w dzień brak weny twórczej. Wieczorami udawałem się na długie spacery po dzikim, romantycznym cmentarzu, zazdroszcząc zmarłym, że mają już za sobą ciężar wszystkiego, co ziemskie. „Kochany i niezapomniany” – widniało na jednym z nagrobków. Podczas moich wizyt nauczyłem się na pamięć każdej sentencji.
Na moim biurku piętrzyły się stosy książek, a codziennie dochodziły nowe. Jezus, mąż uzdrawiający, Jezus psychoterapeuta, Jezus bhagwan. Choć różniły się od siebie okładkami, to w podtytule wszystkie jednogłośnie obiecywały, że odsłonią rąbka tajemnicy, kim Jezus był naprawdę. Autorzy z reguły asekurowali się, zajmując stanowisko po pewnej stronie, co w tym wypadku nie było stroną Jezusa czy też stroną wiary, lecz stroną sceptyków. „Sprawa Jezus” – kłębek samych problemów.
Według przekonania wielu profesorów i dziennikarzy Jezus funkcjonował najwidoczniej na wzór uzależnionej od ewangelistów marionetki. Cytują Jego wypowiedzi: „Marek każe Jezusowi powiedzieć...” lub „Łukasz każe Jezusowi powiedzieć...”. Czy rzeczywiście – jak to utrzymywali teologowie – nie było możliwe sporządzenie kroniki Jego życia zgodnie z przekazem Biblii? Odkąd Jezusem zajęli się eksperci, po ówczesnym ciele i życiu Chrystusa pozostało niewiele. Jedni zdecydowali się na demitologizację sprowadzającą się do obdarcia Jezusa z wszystkich cudów. Inni pozbawili Go większości słów poza żałosną resztą uważaną za rzeczywiście autentyczną, bez względu na to, dlaczego i z jakiego powodu. Gdy na końcu całej procedury na stole operacyjnym pozostała jedynie głowa, pojawiło się uzasadnione pytanie, czy ten człowiek mógł w ogóle tak żyć. Wielu oświadczyło publicznie, że może i tak, ale po tym panu zbyt wiele nie pozostało.
Wkrótce dzień i noc zacząłem się zajmować tym tematem, ale nie czułem się zdolny do napisania choćby jednej linijki. Z bojaźni przed innością, niepojętością? Z obawy stanięcia na koniec przed obrazem niedającym się spoić w całość? Pękającym przy najmniejszym dotknięciu niczym lustro spadające z haka? „Ten sam Syn, Pan nasz Jezus Chrystus, jest doskonały w Bóstwie i doskonały w człowieczeństwie – orzekł Sobór Chalcedoński – prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek”. Z drugiej strony: Mesjasz na oślęciu! Bóg niezstępujący z krzyża! Grób nie był pusty – jak twierdzą niektórzy badacze Biblii. Jezus z Nazaretu zmarł jak inni i nie ma żadnego śladu zmartwychwstania.
W roku 1972 Rudolf Augstein, wydawca magazynu „Der Spiegel”, opublikował obszerne dzieło mające raz na zawsze udzielić odpowiedzi na wszelkie pytania o osobę Chrystusa. Augstein lubował się zadawać z wielkimi postaciami z historii świata. Napoleon, Aleksander Wielki, Adenauer. Teraz zaś sięgnął po największą. Że zamierza ją pomniejszyć, zdradzał już sam tytuł książki: Jezus, Syn człowieczy.
Znałem Augsteina z czasów, gdy pracowałem w hamburskiej redakcji „Spiegla”. Lubiłem jego rubaszny sposób bycia i podziwiałem zuchwałość. Spacerował czasami późnym wieczorem po korytarzach dziewiątego lub dziesiątego piętra. Był lubianym powszechnie zawadiaką. Gdy w poniedziałki zjawiał się na plenarnym spotkaniu redakcyjnym, zawsze z odpowiednim spóźnieniem, w błękitnej koszuli z kołnierzykiem button-down, milkły wszystkie rozmowy. Dla wielu był figurą ojca, dla niektórych figurą Boga Ojca. I bez względu na to, jaki temat podejmowano, na końcu dyskusji sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt par oczu kierowało się ku końcowi ogromnego stołu zajmującego środek pomieszczenia. A kiedy generalissimus choćby jednym zdaniem zaznaczył, że coś mu się podoba lub nie, większość redakcji wiedziała już, jaka jest jej własna opinia.
Augstein zaangażował cały sztab współpracowników przekopujących dzień i noc w archiwum „Spiegla” góry książek, czasopism i dokumentów w poszukiwaniu „materiału dowodowego” dla jego pionierskiego projektu mającego wstrząsnąć fundamentami chrześcijaństwa. Jakieś cytaty, daty, wzmianki o możliwych sprzecznościach, których miał zamiar użyć w łańcuchu konstruowanej argumentacji. Gdy przedstawił swoje dzieło, mieszanka prawd, półprawd i nieprawd zaciążyła na żołądku nawet przekonanym antychrześcijanom.
Zaprezentował w nim pełny repertuar, jaki od czasów racjonalistów oświecenia zebrano w książkach. Fałszerstwa, sprzeczności, błędy, to, co według objawienia Augsteina Kościół zrobił z biednym Jezusem, mogło wzruszać do łez. Kwerenda – czego należało się spodziewać – zaowocowała rewelacyjnym odkryciem, choć należałoby raczej powiedzieć płomiennym oskarżeniem: wierzący – brzmiał tryumfalny plaidoyer autora – powołują się od dwóch tysięcy lat na kogoś, „kto nie istniał, nauki, których nie głosił, plenipotencję, której nie udzielił, i Boże synostwo, którego sam nie uważał za możliwe i do którego nie rościł sobie pretensji”. Nieomal widziało się wojowniczego publicystę, jak zrywa się z krzesła, wymachując w powietrzu rękoma niczym floretem. „W rzeczywistości – zakończył oskarżyciel – Jezus jako zmartwychwstały jest wymysłem wspólnoty”. Z jednym zastrzeżeniem: „Jeśli w ogóle kiedyś żył”.
Ta spektakularna teza nie stanowiła ekskluzywnej własności redaktora „Spiegla”. Dzielił ją z autorami Wielkiej encyklopedii radzieckiej, którzy jeszcze w ostatnim wydaniu, opublikowanym na krótko przed upadkiem komunistycznego imperium, do znudzenia powtarzali oficjalną doktrynę, że Jezus nigdy nie istniał. Historycznej egzystencji Chrystusa przeczył już francuski racjonalista Louis Couchoud, choć dziwnym sposobem nawet sami „demaskatorzy chrześcijaństwa” przypisywali „fantomowi” Jezusa niedającą się przewyższyć skuteczność. „Jego proporcje są niezrównane, Jego wielkość nie do pojęcia – pisał Couchoud – wszystko, co przez wiele stuleci działo się na Zachodzie, wydarzyło się w gigantycznym cieniu krzyża”. „Wyeliminować imię Jezusa ze świata – zakończył krytyk – oznaczałoby wstrząśnięcie jego fundamentami”.
Couchoud nie pozwolił wyprowadzić się z błędu, podobnie jak i Augstein. Wszelkie rozważania, że w podeszłym wieku „otwarły mu się oczy” – jak napisał szef „Spiegla” w przedmowie wydanego w 1999 roku dzieła o Jezusie – okażą się zbędne po lekturze jego książki. Trzy lata później, 19 listopada 2002 roku, byłego katolika, apostatę, który w 1968 roku wystąpił z Kościoła, po odprawieniu nabożeństwa żałobnego w wiejskim kościele w Keitum poniesiono na miejscowy cmentarz. Tydzień później zmarłego uczczono uroczystością państwową, która odbyła się w hamburskiej świątyni St. Michaelis – honi soit qui mal y pense.
Niecałe trzy lata później, mianowicie początkiem kwietnia 2005 roku, „Spiegel” uhonorował śmierć Jana Pawła II, zwalczanego przez Augsteina do ostatniej kropli krwi, nekrologiem, który postawił w cieniu wszelkie inne, zarówno te świeckie, jak i kościelne.
Nagle „niedający się dotąd ująć” przywódca Kościoła był odtąd tylko jednym: papieżem tysiąclecia.
Stewardesy zaczęły roznosić na wózkach kurczaka i koszerny gulasz. Kiedy przelatywaliśmy nad wyspami błyszczącymi na wodzie niczym złote runa, zacząłem rozmyślać o potrzebnych mi prezentach na Gwiazdkę. Samoloty przenoszą nas w przeciągu jednego dnia z zimy ku wiośnie, z dwudziestego pierwszego stulecia do świata, w którym nie zaczęło się jeszcze nawet dziewiętnaste. Kto mógł właśnie nabyć na lotnisku telewizor plazmowy, ten w krótkim czasie znajduje się pośrodku innego kontynentu, gdzie kobiety z wiadrami na głowie maszerują całymi kilometrami za wodą, której spożycie raczej szkodzi niż gasi pragnienie.
Świat Jezusa Chrystusa nie jest wcale taki odległy, niecałe trzydzieści wieków, to mrugnięcie oka historii. A skoro czas jest relatywny i nie istnieje dla Boga, to, co się wówczas wydarzyło, jest w tej chwili podobnie obecne jak cała przeszłość i przyszłość, która już się zakończyła, nawet jeśli leży jeszcze przed nami. Nie bez przyczyny Jan Chrzciciel zapowiedział Mesjasza paradoksalnym stwierdzeniem: „Za mną idzie Ten, który był wcześniej ode mnie”.
Oczyma wyobraźni widziałem, jak Jezus przechodzi wiosną przez łąki i pola, zbierając wokół siebie ludzi, aby ich pouczać, modlić się z nimi czy też po prostu wspólnie podziwiać piękno stworzenia. Galilea to uroczy zakątek, mały raj. Jezus niczym reżyser pewną ręką wykorzystywał pagórki i wybrzeża jako scenę swojego nauczania. Rozumiał grę pór roku, wplatał charakterystykę regionu do swoich przypowieści i wykorzystywał liturgiczny kalendarz Izraela niczym dramaturgiczny plan, krok po kroku rozkładając na jego zarysie swoje objawienie.
Był niczym zjawisko przyrody.
Był nawałnicą. „Mamy tylko jedno miejsce w świecie, gdzie nie panuje ciemność. To osoba Jezusa Chrystusa” – napisał Albert Einstein. „Ja jestem wszechświatem. Wszechświat wyszedł ze mnie i rozciąga się ku mnie” – cytuje Go apokryficzna Ewangelia Tomasza. „Rozszczepcie bierwiono drewna: Jestem! Unieście kamień, i znajdziecie mnie”.
Ewangelia ukazuje młodą, raczej ascetyczną postać, delikatną, choć krzepką, o rysach poetyckiej, wrażliwej natury. „A widząc rzesze ludzi, litował się nad nimi” – odnotował Marek („gdyż byli jak owce niemające pasterza”). Widzi się Go mającego łzy w oczach, a także pełnego emocji i gniewu. „Jakże jesteście nierozumni – ruga swoich słuchaczy – i jak ociężałe są wasze serca”.
Uczniowie byli pod wrażeniem wypowiadanych przez Niego słów, lecz Go nie pojmowali. „Bądźcie doskonali, jak Ojciec wasz niebieski” – usłyszeli żądanie. Mieli miłować jak Bóg, być dobrzy, łagodni, a nawet przebaczać doznaną niesprawiedliwość. „Trudna jest ta mowa – szeptali – kto może się więc zbawić”.
A Jezus? Czy cierpiał z tego powodu, że Jego misja może się nie powieść? Jego życie było walką z ciemnym przeciwnikiem zdającym się mieć tę samą moc, co i On. Co Jezus miał na myśli, mówiąc: „Teraz zapada sąd nad światem; teraz władca tego świata zostanie precz odrzucony”? Dlaczego w przeciwieństwie do odpowiedzialnego przywódcy posyłał swoich uczniów niczym owce między wilki? Dlaczego zabraniał mówić o sobie uzdrowionym i demonom? Jak to możliwe, że tak haniebnie został porzucony? Czy nie należałoby nawet mówić o swoistym wypaleniu się Jezusa? Może miał niewłaściwą strategię? Czy to z Jego powodu nie zrealizowało się od razu i całkowicie odkupienie ludzkości doznającej cierpień od chwili upadku w grzech?
„Poświadczamy – podpisali apostołowie swoje sprawozdanie – gdyż sami widzieliśmy”. A dwa tysiące lat później zrodziło się przekonanie, że nie da się zebrać prawdziwych faktów na temat osoby Jezusa. Postrzępioną, pokreśloną, ledwie czytelną Ewangelię zaczęto uważać za zbieraninę kłamstw, trików i oszustw. Nawet sami wierzący zakładają obecnie, że przedstawienie przepowiadania Jezusa, Jego śmierci, a szczególnie zmartwychwstania jest wynikiem późniejszego procesu.
Który obraz Chrystusa oddaje rzeczywistość, który jest prawdziwy? Co na pewno wiemy na Jego temat?
Przez okienko przyglądałem się białym chmurkom zdającym się w zwolnionym tempie płynąć ku mknącej w przestworzach maszynie. W jakiejś mierze wszystko stało się inne. Codzienność. Kultura. Myślenie. Nawet pogoda. Świadomość religijna oraz podstawowa wiedza na temat religii uległy tak daleko idącej degradacji, że nawet ateistów wprawiła w zdumienie. Na liście bestsellerów pojawiają się tytuły dowodzące, że to człowiek stworzył Boga, a nie odwrotnie. Coraz więcej osób zdaje się chętnie wierzyć w tę wersję i „odpowiednio” postępować.
Podobnie do tego w krótkim czasie dramatycznie pogorszyły się warunki życia na ziemi. Każdy rok przynosi nowe rekordy katastrof naturalnych. Jedna fala tsunami spustoszyła wybrzeża połowy Azji. Roztapiają się bieguny. Na nieboskłonie zieją dziury ozonowe. W listopadzie 2007 roku sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon, przemawiając na Zgromadzeniu Ogólnym, określił sytuację naszej planety jako ekstremalnie zagrożoną. Jedna z komisji wydała natomiast oświadczenie, że ludzkości pozostało zaledwie kilka lat do osiągnięcia point of no return. Cały szereg ekspertów uważa zaś ten punkt, w którym za późno będzie na poradzenie sobie własnymi siłami z problemami i niebezpieczeństwami stechnicyzowanego świata, za dawno już osiągnięty.
Poprawiłem się na fotelu, biorąc gorący kubek z tacy podawanej mi przez stewardesę. „Czy można wyobrazić sobie świat, w którym Chrystus nie żył?” – zapytywał odważnie laureat literackiej Nagrody Nobla Jak mógłby on wyglądać? Innymi słowy: czym się różnią regiony, gdzie nie ma chrześcijaństwa? Czy jak Europa XX wieku, podejmująca eksperymenty zastąpienia Go przez panowanie „nowego człowieka”?
Przesłanie Jezusa zostało zakwestionowane, odrzucone i ponownie zakwestionowane. Udręczone do krwi przez „swoich”, którzy w imię Boga wykorzystali je do własnych celów i zdyskredytowali. I przeciwnie, w kontrowersjach z przeciwnikami chrześcijanie zmuszani byli do wciąż nowego i coraz dokładniejszego oglądu. Żadnego innego dzieła nie poddano tak szczegółowej analizie, jak relacji Ewangelii. Setki tysięcy, być może nawet miliony teologów, uczonych najróżniejszych dyscyplin, kapłanów, mnichów i świeckich łamało sobie nad nimi głowy. Sam Kościół włączył w graniczącą z samozniszczeniem debatę na temat „sprawy Jezusa” całe tysiące swoich najlepszych ludzi, mężczyzn i kobiet. Z kolei wszystkie systemy ateistyczne, czy to w hitlerowskich Niemczech, Związku Sowieckim, czy też Republice Chin, zaprzęgły całe armie specjalistów mających zadać „legendzie” śmiertelny cios.
A przecież czy to, Jezus nauczał, jak tego nauczał i jak tym żył, nie okazało się przesłaniem pozwalającym nam postąpić krok dalej? Czy ten obraz Boga nie okazał się jedynym, jaki można zaakceptować, nie będąc przy tym zepchniętym do narożnika przez postępowy rozum, ten rozum, który nieomal żąda krytycznej rewizji oraz braku historycznych i faktycznych wątpliwości? Czy z drugiej strony nie dopasowaliśmy też zbytnio Jezusa do naszych mieszczańskich wyobrażeń, blokując sobie tym samym dojście do Jego źródeł? Wydaje się, że nasze ciasne pojęcie realności oraz poznania zamknęło nas w przestrzeni nieosiągalnej dla światła. Bo czy cały kosmos nie jest bardziej fantastyczny niż mogłoby się nam wydawać? Czy my sami nie jesteśmy bardziej fantastyczni niż sądzilibyśmy i dużo bardziej życiowo zróżnicowani niż żyjemy?
Skoro jest prawdą, że ten Jezus to naprawdę nikt inny, jak wysławiany, wychwalany, z tęsknotą wyczekiwany Mesjasz, Zbawca świata, Syn Najwyższego, który wszystko stworzył, niebo i ziemię, rzeczy widzialne i niewidzialne, jak wyznajemy w Credo, Jednorodzony, „Bóg z Boga, Światłość ze światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego, zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu” – to o czym wobec tego mówimy? Czy nie poruszamy tego, co najbardziej tajemnicze i największe na świecie? Czy nie rozmawiamy wówczas z Jezusem o tym, dokąd idziemy?
Dziś na temat Chrystusa możemy się dowiedzieć znacznie więcej niż wszystkie pokolenia przed nami. Refleksje teologiczne, rezultaty badań historyczno-krytycznych, a szczególnie odkrycia archeologiczne z ostatnich lat dostarczają nam bogactwa źródeł, do których wcześniejsi analitycy nie mogli sięgać. Podczas mojej kwerendy uwidoczniło się także, jak bardzo odeszliśmy od pojmowania Ewangelii jako misterium. Czy za słowami (i pomiędzy linijkami) tego najbardziej znaczącego, najczcigodniejszego, jak również najbardziej tajemniczego pisma na świecie nie kryje się także określony kod, który trzeba by odszyfrować? Czy nie należy najpierw złożyć części, aby w efekcie otrzymać całościowy obraz prawdziwej postaci Jezusa, i to uwzględniający również wewnętrzną stronę? Czy nie jest szansą dla naszego czasu, aby ponownie móc zapytać o całość misterium i odzyskać tę część kosmosu, którą utraciliśmy?
Trzeźwo rzecz biorąc, tabuizacja biografii Jezusa Chrystusa była największym zwycięstwem, jaki mogli odnieść przeciwnicy Jezusa. Misterium przemieniło się w historię profanum, blask boskości stał się prochem przemijalności. „Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem” – deklarował Chrystus. Tylko czy nie należałoby pójść tą drogą i w ślad za życiem, aby u kresu dotrzeć rzeczywiście do Jego prawdy?
„Słowa Jezusa mają z pewnością niezbywalne znaczenie – podkreślił ówczesny kardynał Joseph Ratzinger podczas jednej z naszych rozmów – lecz nie wolno nam Go zredukować wyłącznie do nich. Ciało, jak mówi Jan, przynależy do tego. Jest ono żywym Słowem”. Po krótkiej chwili milczenia dodał jeszcze: „Dopiero gdy przyjrzymy się całemu witalnemu kontekstowi postaci Jezusa, przemówią również słowa tą wielkością, która się w nich kryje. Tym samym ogląd życia i męki Jezusa Chrystusa stanowi podstawę do rozumienia Jego nauczania”.
Niewłaściwe procesy, jakie zaszły w historii powszechnej oraz Kościoła, niekoniecznie ułatwiły postrzeganie Chrystusa. Narody chrześcijańskie, mające przecież być braćmi, niejednokrotnie prowadziły z sobą krwawe wojny. Dwudziesty wiek doświadczył inferna złych mocy wraz z próbą wyniszczenia narodu wybranego i to na gruncie zachodnioeuropejskiej kultury chrześcijańskiej. Biorąc to pod uwagę, zastanawiałem się, czy nie byłoby czymś złym ponowne zdobycie się na dystans. Być może poniekąd musiało najpierw dojść do utraty tego, co oczywiste, do czego przywykliśmy, aby udało się ponownie odkryć na nowo Chrystusa w całej Jego wielkości.
„Rzeczy można postrzegać tak albo tak, jako fakt i jako tajemnicę” – orzekł swego czasu Hans Urs von Balthasar. Pragnąłem obojga. Faktu . tajemnicy. Chcąc tego dokonać, należało poznać piątą Ewangelię, sam kraj Jezusa, gdzie nawet – jak się twierdzi – kamienie potrafią mówić.Rozdział 3 Jerozolima
Na lotnisku Ben-Guriona przechodzili, cisnęli się i biegali niczym wystraszone kury ludzie z wszystkich zakątków świata, w najróżniejszych strojach i najwidoczniej z wszystkich epok. Podróżni w kaftanach, spod których ogromnych kapeluszy wysuwały się zwoje ciemnych lub rudych loków, rzucili się ku ruchomym schodom. Kobiety w perukach przesuwających się im na wygolonych głowach taszczyły ciężkie siatki. Biznesmeni w ciemnobłękitnych płaszczach wykrzykiwali do mikrofonów telefonów komórkowych, głaszcząc jednocześnie długie na łokieć brody. Kto natomiast nie chciał dostać się pod stopy rozbieganego tłumu ani też zginąć w czyimś uścisku, ten najlepiej zrobił, chroniąc się w jednym z butików wabiących korzystnym cenowo zakupem.
Być może świat nigdy nie był realny – przemknęło mi przez głowę – a jedynie iluzją. Decydująca jest ta sztuka, którą się właśnie gra. Przybysze pochodzili z żydowskich dzielnic Nowego Jorku lub Amsterdamu, inni z Wiednia, Moskwy lub Addis Abeby. Ich wygląd mógł równie dobrze być rodem z musicalu Anatewka, szczególnie gdy z walizek, które ciągnęli za sobą, wyglądały rękawy koszul lub części bielizny wbite z powrotem do środka eleganckich samsonites po kontroli celnej.
Gdy tylko osiągnęli wyjście, czekały na nich szeroko rozłożone ręce przyjaciół i krewnych witających przybyszów z twarzami rozpromienionymi radością i mocnym przytuleniem do szerokich piersi. Krótkie i pełne obaw spojrzenie na ilość bagażu. Lekkie zmarszczenie czoła. Tak jest, teraz gospodarze wiedzieli, że Izrael jest zbyt piękny, aby już po trzech lub czterech tygodniach udawać się w drogę powrotną.
Droga z lotniska do Jerozolimy – Yerushalayim, jak czytałem na drogowskazach – prowadzi przez gęsto zabudowaną okolicę, lecz powietrze jest czyste, a światło przenikające. Czerwień ziemi i lekkość lasów tworzą atmosferę przytulności, a skacząc leniwie po wzniesieniach autostrady, zaczyna się rozważać myśli, które rzadko przychodzą do głowy: czy jesteśmy sami na ziemi? A może rzeczywiście istnieją anioły, duchy, a nawet demony, o jakich czytuje się w żydowskich opowiadaniach? Czy poza Ja i Ponad-Ja są jeszcze inne stany bytu – jak pisze Isaac B. Singer – których nie znamy ani którymi nie możemy kierować, lecz które w gruncie rzeczy sterują nami? A co z tak zwanymi przypadkami mogącymi decydować o losie? Albo ze snami wiodącymi najwidoczniej własne życie? Czy nie pojawiają się w nich nawet osoby, których nigdy nie widziało się w życiu? I skoro jednak wszystko ma sens, to co z bezsensem?
Izrael to kraj jak żaden inny, jeśli chodzi o jego burzliwą i poruszającą historię czy też o położenie i skupienie na minimalnej przestrzeni wszelkich klimatycznych i geograficznych osobliwości naszego globu niczym kopuła biosferyczna stworzona na potrzeby eksperymentów naukowych. A ponad tym wszystkim odwieczna walka o skrawek ziemi pomiędzy Gazą i Zachodnim Brzegiem koncentrująca każdego dnia uwagę agencji prasowych na świecie. Cały świat czeka w napięciu, czy w Jerozolimie będącej dla milionów ludzi centrum uniwersum, pępkiem świata, metropolią wieczności, miejscem, gdzie został pochowany i ponownie ma zostać wskrzeszony Adam, miejscem zetknięcia trzech kontynentów, przecięcia trzech religii, areną historii, czy w tym miejscu zapanuje wreszcie wieczny pokój, czy też wyjdzie zeń iskra wzniecająca pożar na całej ziemi.
Na widok pierwszych drogowskazów kierujących do Nazaretu i Betlejem, ku Hebronowi i jeziorze Genezaret, na pamięć powracają mgliste obrazy wiary dzieciństwa. Mury Jerycha, zagłada Sodomy i Gomory, Góra Kuszenia – wydaje się, jak gdyby człowiek budził się ze snu, lecz marzenia senne, jakie się przeżyło, pozostały w głowie. Więcej, wyszły z niej niczym ze skorupy orzecha, aby ustawić się na poboczu drogi, właśnie dokładnie tam, gdzie od zawsze były.
Mój wypożyczony samochód nie okazywał się bardziej zrywny na drugim biegu niż na trzecim. Przypominał raczej gąsienicę jedwabnika przesuwającą dostojnie swe obłe ciało to w górę, to w dół, wzdłuż wstęgi autostrady. Z radia sączył się song Noraha Jonesa Come away with me, a ja wlokłem się powoli przed siebie. Początkowo lekko siąpiący deszcz przemienił się stopniowo w ulewę i wkrótce obojętne się stało, czy wycieraczki pracowały, czy też nie.
Minęło wiele lat, lecz ciągle jeszcze żywe pozostały mi w pamięci obrazy z mojego pierwszego pobytu w Izraelu. Czeladnicy w Nazarecie wynoszący ogromne blachy wyrobów z piekarni noszącej miano „Manna”. Cały szereg zwariowanych nazw firm. „Glory” – salon kosmetyczny. „Holy bazar” – shop z pamiątkami. „Christmas-Hotel” – schronisko młodzieżowe. Poza tym obchodzono cały szereg „niedziel”. W piątek muzułmanie, w sobotę żydzi, w niedzielę chrześcijanie. Ci ostatni z kolei, obok wielu dni Pańskich, świętowali również trzykrotnie Boże Narodzenie: 25 grudnia Kościół zachodni, łaciński; 7 stycznia ortodoksyjny, syryjski i koptyjski. Kiedy po raz trzeci, 19 stycznia, przypadało święto Narodzin Chrystusa dla wspólnoty armeńskiej, to pozostałe okazywały się tak znużone, że wcale nie rejestrowały tego faktu.
Wszystko okazało się inne niż to sobie wyobrażałem. W Nazarecie obok bazyliki Zwiastowania, największej katedry na Bliskim Wschodzie, pięć razy dziennie rozbrzmiewało wezwanie muezina – zaś handlarz zaraz obok oferujący w swoim składziku Zbawcę na krzyżu i figurki Madonny en masse rozkładał z równą oczywistością swój dywanik, jak gdyby zanoszone modły miały się odnosić do jego Świętej Rodziny z gipsu. Nasz hotel „Palace” miał niewiele wspólnego z pałacem, lecz żydowski właściciel gościł katolickich pielgrzymów z Prowansji, Bolonii, Niemiec czy skądkolwiek przybyli, jak gdyby zjawił się sam Mesjasz.
Kiedy w południe napotkałem palestyńskiego listonosza, zaskoczył mnie jego niewzruszony spokój.
– Wierzy Pan, że Jezus tu żył? – zapytałem, podczas gdy on wkładał listy do skrzynek.
– Owszem, wierzę.
– A z jakiego powodu?
– Tak napisano w Biblii.
Na zlecenie „Sueddeutsche Zeitung” przygotowującej bożonarodzeniowy dodatek mieliśmy przemierzyć trasę z Nazaretu do Betlejem. Kiedy wraz z towarzyszącą mi fotoreporterką wsiedliśmy do samochodu, doradzono nam, abyśmy dla ochrony przed rzucającymi kamieniami dziećmi założyli palestyńskie chusty. Inni stwierdzili, że powinniśmy skorzystać z taksówki z arabską rejestracją. Jeszcze lepiej byłoby, orzekła trzecia doradzająca strona, aby trzymać się z dala od wszystkiego.
Wiatr kołysał drzewami i przygniatał do ziemi łodygi traw. Niektóre drogi biegły niczym w Arizonie prosto aż na skraj horyzontu. W oddali Arabowie paśli swoją trzodę – osiemdziesiąt owiec o długich, zwisających uszach. Całe bogactwo mieszkańców stanowiły wraki samochodów wokół wiosek. I love my car – napisał ktoś na swoim chevy drzemiącym na pustkowiu bez szyb i opon.
Nie widziało się życia w takich miastach jak Nablus, zamieszkiwanych jedynie przez okupantów i okupowanych. Ruch na bazarze prawie zamarł. Wozy strażackie nie mogły się poruszać bez ochrony policji. Izraelscy żołnierze, niczym nowocześni samurajowie wyposażeni w kuloodporne kamizelki i uzbrojeni po zęby, przechodzący ciągle w czterech lub pięciu z jednej strony ulicy na drugą, byli żołnierzami na wojnie, często nękanymi lękiem przed ciosem noża z ukrycia lub też zamachem fanatyka-samobójcy. Schron policyjny otoczono zasiekami z drutu kolczastego oraz zabezpieczono workami z piaskiem. Rankiem napastnicy palestyńscy zastrzelili żydowskiego osadnika. Niedaleko powiewał kir zawieszony na domostwie arabskiej rodziny. Straciła dwóch synów, którzy padli ofiarą kul przy źle oświetlonej blokadzie policyjnej. Nastały trudne czasy, jak wyjaśnił nam jeden z palestyńskich wieśniaków, „bo nikt już nie wie, kto jest dobry, a kto zły”.
Podczas mojego ostatniego pobytu w Izraelu ojciec Gregor zaprowadził mnie na taras mieszczący się na dachu domu zakonnego. Franciszkanie bardzo wcześnie stali się kimś na podobieństwo bodyguards Jezusa. W roku 1342 papież Klemens VI ogłosił ich oficjalnie „kustoszami miejsc świętych”. Troszczyli się o ruiny, opiekowali pielgrzymami, a także zajmowali badaniami archeologicznymi. Ta międzynarodowa organizacja ma swoje przedstawicielstwa na całym świecie, a jej biura noszą wdzięczną nazwę „Komisariatów Ziemi Świętej”.
Zadanie strzeżenia należało rozumieć całkiem dosłownie. „Tę świątynię – skarżył się w Nazarecie już w 723 roku święty Willibald – chrześcijanie musieli często wykupywać z rąk Saracenów, gdy ci chcieli ją zniszczyć”. Po bitwie pod Hattin (1187) zwycięzcy muzułmanie urządzili mieszkańcom rodzinnego miasta Jezusa krwawą rzeźnię. Kilka lat później, w 1263 roku, to święte miejsce padło ofiarą wandalizmu sułtana Bajbara. Gdy w 1620 roku franciszkanie wznieśli swój konwent, to mogli ufundować tablicę z listą dat, kiedy muzułmanie splądrowali go lub zniszczyli: 1623, 1633, 1647, 1688, 1708, 1743, 1752. W następnych latach tureccy władcy zaoszczędzili sobie trudu. Wystarczyła pogróżka, że klasztor zostanie zrównany z ziemią, aby zakon zebrał okup zapewniający mu spokój aż do następnego razu.
Z naszego punktu widokowego mogliśmy dostrzec Via Dolorosa, drogę krzyżową przemierzoną przez Jezusa. Wielokrotne zniszczenia nagromadziły tak wiele gruzu i skorup, że rzeczywisty jej poziom leży około trzech metrów poniżej dzisiejszego, co nie przeszkadza nikomu, aby po pobożnej medytacji tego pasyjnego nabożeństwa starym zwyczajem określać się mianem prawdziwego „pielgrzyma jerozolimskiego”.
Palestyńscy chłopcy ciągnęli przez tłum ciężkie dwukołowe wozy, uzbrojeni Izraelczycy strzegli skrzyżowań bądź kontrolowali przechodniów lub pojazdy przedostające się przez ciasną bramę Szczepana lub Lwią na teren Starego Miasta. Chrystusowe stacje leżały przed nami niczym na jednej z ponadwymiarowych historycznych panoram, jakie okazyjnie można podziwiać w teatrach. Góra Oliwna z Ogrodem Oliwnym; kościół Zwiastowania, gdzie muzułmanie czczą grób Maryi; wieże chrześcijańskiego sanktuarium nazywanego przez łacinników kościołem Grobu Pańskiego, a przez greków kościołem Zmartwychwstania. Nigdzie nie spotyka się tak wielkiej kultycznej, nieomal pogańskiej pobożności, nigdzie też tak głębokiej wiary.
W kościele Grobu czy też Zmartwychwstania można zobaczyć, jak wychudzeni i poważni rosyjscy mnisi dźwigają ciężkie krzyże przez skąpo oświetlone korytarze podobnej do labiryntu świątyni, w której zdają się mieścić niezliczone schronienia. Pobożne Rumunki dają się tu zamknąć na noc, aby przebywać w pobliżu Jezusa możliwie jak najdłużej. Młodzi Niemcy w skórzanych sandałach z książeczkami w ręku pogrążają się w długich rozmyślaniach. Pewnego razu zobaczyłem natomiast, jak barczysty Amerykanin, wypełniając swój ślub, podszedł na kolanach ku skale Golgoty, gdzie pod grubą szklaną taflą znajduje się liczące dwa tysiące lat zakotwiczenie wyznaczające punkt ustawienia Chrystusowego krzyża. Kamienny krąg wykruszył się, podobnie jak i nowe przymierze przypieczętowane tu ongiś krwią.
Jednakże najwspanialszy akcent fascynującej panoramy Starego Miasta stanowią złote kopuły meczetu Al-Aksa, wzniesionego na potężnej platformie skalnej katedry, miejscu, gdzie wcześniej stała żydowska świątynia, najbardziej znaczący zabytek starożytności. Nazwa Al-Aksa odwołuje się do sury 17,1 Koranu, w której o tym miejscu napisano, że jest el mesdschid al-aksa – „najbardziej oddaloną (od Mekki) świątynią”. Poświęcono ją pamięci proroka Mahometa, który stąd właśnie miał pocwałować na koniu prosto ku wyżynom nieba. W meczecie przechowuje się zamknięte w wysokim relikwiarzu włosy z jego brody. Łuk krużganka wzniesionego z kolumn pochodzących ze świątyń pogańskich lub chrześcijańskich bazylik zdobi wers Koranu zwracający się do chrześcijan: „O ludy księgi, wyznajcie prawdę o Allachu! Mesjasz Jezus, Syn Maryi, jest prorokiem Allacha! Wierzcie więc w Allacha i jego proroka, a nie mówcie «trzech», gdyż tylko Allach jest jedynym Bogiem!”.
Miejsca święte mogą być urokliwe, ale czasem wręcz niebezpieczne. Jerozolimę oblegano trzydzieści sześć razy, z tego siedemnaście razy uległa zniszczeniu. Nikt jednak, kto raz zobaczył to miasto, nie potrafił go zapomnieć: ani rzymski cesarz Konstantyn, który w IV wieku zrobił z niego centrum chrześcijaństwa, a z Judei krainę pielgrzymek, ani też Persowie, którzy w VII wieku islamizowali Palestynę na rzecz Mahometa i nazywając odtąd Al Quds, „Święte”. Dawne wzgórze świątynne, teraz Haram al-Sharif, uznawane jest po Mekce za najświętsze miejsce islamu. Chrześcijańscy krzyżowcy, chcący odmienić ten stan rzeczy, przegrali ostatecznie w roku 1291. Na dwa wieki osiedli tu Mamelucy, aż w 1516 tereny podbili osmańscy Turcy, nie wypuszczając z ręki aż do końca pierwszej wojny światowej. Ich z kolei wyparli Anglicy, ogłaszając Palestynę strefą swoich wpływów.
A przy tym Jerozolima zasłużyła na swoje miano. Jebu, Urusalim, Yerushalayim, Syjon, Środek Świata – jakkolwiek ją nie nazywano, była miastem bez początku, starszym od wszelkich wspomnień. „Dziesięć miar piękna przyszło na świat; Jerozolima wzięła dziewięć, a reszta świata jedną” – brzmi werset z Talmudu babilońskiego. Założyli ją Kanaanici przed pięcioma tysiącami lat, lecz jej powstanie przypisuje się inicjatywie samego Boga, który wzniósł ją wokół wzgórza Moria. To tutaj Abraham miał złożyć w ofierze swojego syna, z pewnością po to, aby na długo przed czasem pokazać, że Bóg, który nie zażądał dopełnienia ofiary, sam kiedyś będzie gotów ją złożyć.
Melchizedek, jej pierwszy król, „kapłan Boga Najwyższego” (Rdz 14,18), władał nią jako sprawiedliwy. W roku 1000 przed Chrystusem Dawid wyniósł ją do godności stolicy politycznej i religijnej. Jego syn Salomon wzniósł w niej pierwszą żydowską świątynię z drewna cedrów, cyprysów i oliwek. Za czasów Heroda, któremu nadano przydomek Wielki, gdyż wzbogacił kraj o potężne budowle swoim wykonaniem i pięknem użytych materiałów współzawodniczące z architektonicznymi cudami starożytności, Jerozolima osiągnęła rangę jednej z najwspanialszych metropolii Orientu. Nowa świątynia z marmuru i złota miała przyćmić budowlę Salomona zniszczoną przez babilońskiego króla Nabuchodonozora w VI wieku przed Chrystusem.
Z krużgankami i dziedzińcami, forum, dziedzińcem sądów oraz szkołami stanowiła centrum całego życia świeckiego i kultycznego ludu Izraela. Tabliczki z ostrzeżeniami w języku greckim i łacińskim wyznaczały punkt, od którego dostęp mieli do niej jedynie Żydzi. Wykroczenia mogły być karane śmiercią. Straż świątynna troszczyła się o to, by nikt nie wchodził na jej teren z laską, w zakurzonym obuwiu lub w stanie rytualnej nieczystości. Nigdzie, ani w Asyrii, ani w Babilonie, ani też w Egipcie, uroczystości nie gromadziły liczniejszych tłumów, gdy w blasku płomieni ognia oraz lamp, przy dźwiękach cymbałów, harf, trąb i bębnów radosne świętowanie jednoczyło serce Jerozolimy oraz serce Najwyższego. Zanim zamknięto bramy i kapłani-strażnicy zajęli swoje miejsca, należało usunąć wszelkie ślady składanych ofiar. Żadne pozostałości po ludziach, najmniejszy nieporządek nie mógł zakłócać czystości świątyni mającej przyjąć swojego Pana. Święte Świętych stanowiło miejsce ciszy, mieszkanie Niewidzialnego niepojętej wielkości i wieczności, którego nie dane było jeszcze zobaczyć żadnemu człowiekowi, nawet Mojżeszowi. Lekki wiatr rozwiewał nam włosy, nadając powietrzu swoistej aksamitności.
– Przyjemnie, nieprawdaż? – stwierdził ojciec Gregory.
W dali, na południowym stoku Góry Oliwnej, jaśniały kamienne płyty ogromnego cmentarzyska, gdzie od stuleci dają się pogrzebać pobożni Żydzi z wszystkich zakątków świata, gdyż wierzą, że Mesjasz przyjdzie na świat, krocząc właśnie po niej. Kiedy wskrzesi zmarłych w Dolinie Jozafata i rozpocznie sąd, będą pierwszymi, którzy rozpoczną nowe życie.
Wyciągniętą ręką ojciec wskazał ku Złotej Bramie.
– Przez nią właśnie Jezus przybył do miasta w Niedzielę Palmową, jadąc na osiołku. Turcy zapieczętowali ją później, najwidoczniej mając na uwadze starotestamentalną tradycję, iż na końcu czasów Mesjasz wkroczy do Jerozolimy przez „Bramę Miłosierdzia”, jak nazywają ją stare pisma. Nieco dalej, po prawej, za górą Syjon, są wieże klasztoru Zaśnięcia. Tam na końcu świata udadzą się wszystkie narody, aby w należyty sposób uczcić Mesjasza.
Podczas gdy wszystkie religie świata antycznego praktykowały politeizm związany z oddawaniem czci najróżniejszym lokalnym bóstwom dzielącym z ludźmi nie tylko cnoty, lecz także przywary, Bóg Izraela był nie tylko jeden, lecz również jako jedyny uniwersalny, święty i sprawiedliwy. „Przestańcie czynić zło! – nawołuje jeden z proroków – zaprawiajcie się dobrem. Wspomagajcie uciśnionego” (Iz 1,16). Zgodnie z pismami Starego Testamentu to nie naród wybrał sobie tak radykalnie odmiennego Boga, lecz Bóg naród. „Poznaj i rozważ w swym sercu, że Pan jest Bogiem – objawia Księga Powtórzonego Prawa – a na niebie wysoko i na ziemi nisko nie ma innego”.
Dopiero pod koniec XIX wieku, po prawie dwóch tysiącach lat spędzonych na wygnaniu, pierwsze grupy Żydów powróciły do kraju. Pod wrażeniem holokaustu dokonanego przez hitlerowskie Niemcy w 1948 alianci wyrazili zgodę na proklamację niezależnego Izraela. Nowo powstały organizm państwowy nie przyniósł pokoju. Od końca wojny izraelsko-arabskiej w 1949 roku betonowe mury oraz drut kolczasty oddzieliły arabski wschód wraz ze starym miastem od żydowskiej części na zachodzie. W trakcie wojny sześciodniowej (1967) Izrael odbił je wraz ze wzgórzem świątynnym oraz Ścianą Płaczu. W tym czasie islamskie państwa arabskie jak Iran zadeklarowały otwarcie zamiar zniszczenia państwa żydowskiego, gdyż ich fundamentaliści pojmują swoją religię jako wezwanie do walki przeciwko ludowi Biblii, natomiast żydowscy apokaliptycy nie oczekują niczego z większym wytęsknieniem, jak tego, aby na miejscu, gdzie dzisiaj stoi meczet Al-Aksa, po budowlach Salomona i Heroda, móc wznieść trzecią świątynię.
Już wtedy z ojcem Gregorem mogliśmy z blanków klasztoru dojrzeć początki budowy potężnej ośmiometrowej ściany z szarego betonu otaczającej obecnie metr po metrze całe miasto. Przyglądaliśmy się w milczeniu temu straszliwemu świadkowi nowego ograniczenia i odgraniczenia i machinalnie przypomniał się cytat z Biblii mówiący o tym, jak Jezus zapłakał.
– Jezus był tutaj. Tak samo jak pan teraz – stwierdził nagle mój towarzysz, jak gdyby czytając w moich myślach. – Dotykał tych kamieni i modlił się w świątyni. To Jego miasto. To Jego kraj.
I nagle Chrystus przestaje być wyobrażeniem, figurą literacką czy też czymś na podobieństwo legendy, w którą się wierzy albo też i nie, lecz staje się historyczny i konkretny. Nie można Go uchwycić, za to można poruszyć dotykane przez Niego kamienie, a także kroczyć drogami, które i On przemierzył.
Nastała noc. Zmierzch zapadł niczym ciemna zasłona spływająca z niebios. Pozostała mi jedynie chwila na włączenie świateł, żeby nie wylądować w rowie albo nie spowodować kolizji z jadącym przede mną pojazdem. Zjechałem z drogi szybkiego ruchu. Come away with me, szlagier wykonywany miękkim głosem przez Noraha Jonesa, już dawno się skończył. Siedemset pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza wznosiła się trójkątna wyżyna starej Jerozolimy z górami: Moria (świątynną), Ofelem i Syjonem, o którym poeta Franz Werfel wspomniał tajemniczo: „Jego prawdziwe trwanie nie zależy od rzeczywistego. Kto zliczyłby jego czas, ten policzyłby także czas Boga, który jest bez czasu”.
Gdy zamykałem drzwiczki samochodu i podnosiłem kołnierz płaszcza, rozbrzmiały dzwony klasztoru Zaśnięcia nazywanego też Hagia Maria Sion. Jego wieże odcinały się na tle ciemnogranatowego nieba niczym zbiorniki paliwa rakiety kosmicznej odliczającej właśnie countdown przed startem. Odpowiedzialny za gości ojciec Eliasz wyszedł mi naprzeciw, wyjmując mi walizkę z ręki, a kiedy zaciągałem się jeszcze papierosem, już biegliśmy zewnętrznymi schodami ku konwentowi. Ktoś wpadł na pomysł, aby wszystkim celom nadać imiona, a przynajmniej tym przewidzianym dla gości. Eliasz wręczył mi klucz z napisem „Juda”.
– Mam nadzieję, że będzie się pan czuł dobrze.
– Dziękuję. Na pewno. Stół, łóżko, szafa, a nawet ogrzewanie – znakomicie.
Ucieszył mnie widok dwóch małych okienek. Rzuciłem też zaraz mój bagaż na łóżko, aby nie kazać dłużej czekać ojcu Eliaszowi, gdyż rozpoczęły się nieszpory i mnisi stali już pod półkolistą, strzelistą absydą prezbiterium wpatrzeni w swoje brewiarze. Wnętrze świątyni spowijał mrok, ale dźwięczne brzmienie wielu męskich głosów napełniało go swoistym blaskiem.
Mieliśmy pierwszą niedzielę adwentu. Wziąłem do ręki tekst modlitwy i skupiłem się na nowym wersecie: „W owym dniu Pan nadejdzie z wielką mocą z obłoków niebios. Alleluja”.
Był to tekst z Księgi Izajasza. Lekko drżącym głosem czytałem dalej: „Gdy Pan obmyje brud Córy Syjońskiej i krew rozlaną oczyści wewnątrz Jeruzalem tchnieniem sądu i tchnieniem pożogi, wtedy Pan przyjdzie spocząć na całej przestrzeni góry Syjon i na tych, którzy się tam zgromadzą, we dnie jako obłok dymu, w nocy jako olśniewający płomień ognia”.
Po wejściu do pokoju odkręciłem zawór kaloryfera, a na szafce nocnej położyłem łańcuszek z krzyżem, spadek po ojcu Bargilu, jednym z mnichów opactwa Dormitio, podarowany mi przez jednego z przyjaciół. Ten benedyktyn przez dwadzieścia pięć lat badał ścieżki Jezusa, często wraz ze swoim żydowskim przyjacielem Mendelem Nun”em z kibucu Ein Gev, będącym najznamienitszym izraelskim ekspertem co do okolic jeziora Genezaret. Kto potrafi czytać w tej księdze krajobrazów, napisał zakonnik, temu przesłanie Jezusa otworzy się z nową jasnością i w kontekstach, których często się nie dostrzega. Sceptykom życzył, aby „opuścili krzesła przy biurkach i pozwolili przemówić do siebie «piątej Ewangelii» biblijnej krainy, a przez to stanęli wreszcie na pewnym gruncie”.
Swoje imię zawdzięczał zupełnemu przypadkowi. Izraelski urzędnik paszportowy z Virgila, pochodzącego z Południowego Tyrolu chłopskiego potomka, zrobił niechcący aramejskiego Bargila, „syna radości”.
Zgasiłem światło i zamknąłem oczy zupełnie wyczerpany podróżą i pierwszymi wrażeniami. Przemknęło mi jeszcze przez głowę, że przez czterysta lat przed przyjściem Chrystusa nie wystąpił w Izraelu ani jeden prorok. Królewski ród Hasmonejczyków został wyniszczony. Tylko czy Bóg nie obiecał, że utworzy Izraelowi królestwo? Herod Agryppa I (+ 44 po Chrystusie), wnuk Heroda, nie był już prawdziwym władcą, lecz tanią marionetką wyniesioną na tron przez Rzymian. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, że po pasji Chrystusa na długich dwa tysiące lat, aż do 14 maja 1948 roku, końca brytyjskiego mandatu nad Palestyną, Żydzi nie będą przebywali w ziemi swoich ojców.
Tym sposobem korona królewska nadana w kwietniu 30 roku stała się faktycznie ostatnią w historii Izraela. Była to bolesna korona z cierni i świeciła swym blaskiem tylko przez jeden dzień. Lecz połączona z nią godność zachowała swą ważność do dziś. Widnieje na milionach krzyży i dosięgła najdalszych krańców ziemi – jako titulus jedynego Bożego Syna na Golgocie:
INRI – IESUS NAZARENUS REX JUDAEORUM
Jezus z Nazaretu, król żydowski.