- W empik go
Język międzyludzki - ebook
Język międzyludzki - ebook
Książka zawiera trudne treści, zazwyczaj omijane przez nas każdego dnia, i to szerokim łukiem. Wiersze przekonują do zatrzymania się choć na chwilę, pośród tumultu rzeczywistości. Zapraszają czytelnika do wymiany zdań z własnym sercem. Zbiór tekstów skłania do refleksji i kontemplacji. Treść motywuje odbiorcę, żeby w momencie wytchnienia przejrzał zawartość swoich myśli, żeby dotknął dna swojej duszy.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-092-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
obudź we mnie milczenie
na które nigdy nie odpowiem
choć powinnam
sprowokowani przez nadzieję
kościstą bo głodzoną
przez despotyczny czas
wydostańmy się na brzeg raju
od którego dzieli nas
zdradziecki kompas
stańmy pośród niezrównoważonych psychicznie
gwiazd
wyrwijmy z korzeniami
zepsutą duszę
porażeni trującymi dłońmi
zmęczeni bezustannym świtem
chodźmy powołać do życia
jeszcze jedno zadurzone w niebie
leśne ciało
obudźmy z trawiastego snu
słowo które dźwiga
bezsensowne imięBoży dubler
wraz z moimi siódmymi urodzinami
pozbawiono mnie poczucia winy
czucia w palcach
które tonizuje wyrzuty sumienia
za granicą czyśćca czekają na mnie
wszyscy moi bliscy
zszywam skrupulatnie naderwaną skórę
wiatru prowincjonalnego włóczęgi
porośnięte białą sierścią
moje alter ego nie daje cienia
rozebrane po kość twoje myśli
kłębią się w drewnianej kołysce
macicy
jest jeszcze pora abyś wydostał z gardła
śmietnika poszarpany przez wieczne pióro
list otwarty
do Bożego dubleraurodziny
piję skwaśniałe mleko
prosto od bezdzietnej matki
delektuję chlebem
przyniesionym przez twardą dłoń
bezpłodnego ojca
zmiennocieplne proroctwa
otulają mnie jak wełniany sweter
wydziergany kochającą ręką
stężałe ze strachu odpowiedzi na brak pytań
kłębią się u wejścia do raju
choć wiadomo
trwa remont zamknięte do odwołania
mój mały Boże
porzucony tutaj choć nie za karę
z okazji Twych urodzin
chcę życzyć Ci spełnienia marzeń
wielu przyjaciół
i samych dobrych ocen w szkoległowę w beton
ustrzeż mnie
przed nadgorliwym światłem
wyzwól mnie
z człowieczych uczuć
żebym rozpoznała w tobie
skradzione antypody
wtulona w czarne grube futro czasu
pragnę wyjrzeć poza granice
samotności
popełniam kolejne przypadkowe
ludobójstwo
nie ma w nas dość martwoty
aby ocucić zdrewniałe serce
nieprzekonana do przeszłości
wdepnęłam w bagno
niczyjej krwi
zatrzasnęłam wieko czasu
pławię się w bogobojnych cudach
unikam uśmierconych poematów
jeszcze jedna przyszłość
i będziemy mogli chować głowę
w betonodszedłeś
odszedłeś zanim spał pierwszy letni śnieg
choć nie była pora
na źle dopasowany uśmiech
odszedłeś mimo że zdołałeś schwytać
ostatnią zakrwawioną gwiazdę
wymierzoną w północe niebo
odszedłeś bo zostawiłeś swoje znoszone palto
w poczekalni
i zdążyłeś przed trzecim dzwonkiem
odszedłeś bo przypadkiem wstąpiłeś
do piekieł choć Bóg zwracał się
do ciebie po imieniu
odszedłeś bo nagle zabrakło ci bólu
los wybuchł śmiertelnym śmiechem
prosto w twoje sumienie
odszedłeś mimo że nadzieja wciąż
na ciebie czekała
a śmierć zbyt mocno tęskniła
odszedłeś bo do życia
było ci nie po drodzepachniesz miłością
jesteś ze snu w który włożyłam
całe swoje przyszłe życie
bawisz się moim cieniem
choć słońce dawno temu
przegrało bój
dotykasz zachłannie moich słów
gdy nie proszę byś się za mnie modlił
ranisz pieczołowicie
cienką posrebrzaną skórę moich łez
zadajesz pieszczotę prosto
powracasz każdej nocy niosąc mi
jeden źle zinterpretowany sen
pachniesz miłością
która już tu nie mieszka
wyprzedano wszystkie wspomnienia
dajesz mi ciepło
a w mojej duszy trwa mróz
śnieg przysiada na rzęsach
dzielisz na pół zakazany owoc
karmisz robaczywym sokiem
pleśniejącym miąższem
towarzyszysz mi choć zegar
pomylił się w obliczeniach
teraz musi zacząć od nowa
nie boisz się mnie dotknąć
kiedy nie po drodze ci do nieba
a piekło jest za węgłemnie ma w nas
nie ma w nas ufności pierworodnych dni
nie ma zmyślonej ciszy
która zapraszała do snu
nie ma czasu który oswajałby
jasnozielone cienie
nie ma ciernistych słów
by zapraszałyby do ostatniego tańca
nie ma odwagi żeby przepraszać
za białe wypłowiałe sumienie
nie ma w nas światła
by rodziło potulne zło
nie ma wrażliwości która wznosiłaby
na piedestał miłości
jest za to pożoga
wzniesiona człowieczą dłonią
jest za to słońce które patrzy
nam prosto w oczy
jest księżyc strażnik
naszych koszmarnych snów
jest ciężarna noc
niosąca spokój i bezpieczeństwo
jest za to szczęście bez zęba na przedzie
jest za to złudzenie które karmimy
przez sondę
jest cierpienie i strach
by szeptały nam do snu modlitwyzapomnij o duszy
powracasz
z zanadrzem gwiazd
w sercu trzymasz bukiet
ciernistych róż
jesteś by nadać imiona
moim marzeniom
jesteś obok aby twój cień
uwolnił moje światło
pełen zwątpienia kłaniasz się
mojej melancholii nie boisz się
gdy mówię o samotności
nie uciekasz przed moją przerwą
w epoce nie goni cię mój smutek
nie obrażasz się za mój skrzywdzony czas
w popielatych dłoniach trzymasz
niedokończony świat
jesteś ciszą którą zesłał tutaj
sam Bóg
nie martw się o moje życie
śmierć spóźniła się do pracy
zanim wstanie ostatnie słońce
przysiądź na moich łzach i obiecaj
że czeka na nas
lepsza przeszłość
zamknij oczy
zapomnij o duszywehikuł czasu
nie bój się
mojego spojrzenia
dusza odmawia mi posłuszeństwa
wiatr wieje
w odwrotnym kierunku
przyjdź do mnie zanim
zapomnimy wsiąść do wehikułu czasu
pokaż mi swoje skradzione spojrzenie
rozłóż archanielskie skrzydła
i otul nimi moje wyczerpane serce
nie mów do mnie
językiem ludzi
milczenie jest łatwiejsze gdy wspominamy
miłość
zanim zamkniesz za sobą
okno prowadzące do lepszego światła
zanim znów upadniesz na próbę
pozwól mi schować głaz głowy
w miękkiej kołysce twoich rąk
kiedy wyblaknie ostatnie marzenie
pozdrów ode mnie swoje szczęście
odstaw niespełnione marzenie na półkę
by zaczekała na swoją kolej
zerwij ostatnią gwiazdę
i ukryj w moim sercuarchanioł
jesteś archaniołem
który przez przypadek wybrał
drogę do piekła
w tym piekle spotkałeś miłość
boisz się zapomnieć
ta miłość czekała
choć bałeś się z nią przywitać
z tą miłością jak z uśmiechem
wzniosłeś się ponad gwiazdy
pośród gwiazd spotkałeś
swoje niekochane dzieciństwo
była tam śmierć
gotowa pocałować cię w policzek
zanim zostanę sama
zapoznaj mnie z czasem
który przepadł bez wieści
pokażesz mi światło
którego źródło znasz tylko ty?
czy udowodnisz że śmierć
czasem może się spóźnić?
samotność dotrzymuje nam kroku
zdołamy nauczyć się jej
na pamięć? tylko ty potrafisz
pozbawić mnie cienia
tylko twoje sny koją moją noc
twój oddech zsyła mi ciepły wiatr
mierzwiący mi włosy
podniesiesz moje serce
od wielu lat spoczywające
na poboczu?opuszczona ściana
przeciskam się
przez tłum zatraconych marzeń
przez gardło strachu
które wiedzie donikąd
podnoszę z piasku upadłą czarno-białą
tęczę wręczam ci ją
w urodzinowym prezencie
zanim dogonią nas wciąż martwe wspomnienia
czas zatrzyma się by złapać oddech
wznosisz w moim sercu
katedrę światła nienaruszoną uległość
zbędne pożądanie
kiedy Bóg otworzy drzwi
do świeżo wyremontowanego raju
Lucyfer zgasi ostatnie sumienie
zapoznasz mnie z moim aniołem stróżem?
pokażesz drogę prowadzącą
przez połacie wygasłych gwiazd?
słońce pachnie tak słodko
gdy się uśmiechasz do opuszczonej ściany
niebo kłania się nisko
milczenie jest głośniejsze
od modlitwy
modlitwy do ostatniego w tym sezonie Stwórcywskrzeszone światło
nie budź mnie
z tego bolesnego snu
z wiary która rozkwitła
w twoim jutrze
nakarm moje serce
ciernistym kłamstwem
pokaż drogę do bolesnej pieszczoty
wskaż kierunek mojego oddechu
nieoswojona ze światem
konam w blasku porannego słońca
zagubiona w wypożyczonych snach
poszukuję wraku
zaprowadzi mnie na twoją przeludnioną wyspę
archipelagi kolidują
z bezpańską wiarą
myśli nie pozwalają sercu
pokornie liczyć ostatnie godziny
pragnienia tłumią w sobie
trujący uśmiech
pozbawiony serdecznego blasku
podnoszę głaz ciała
z twoich kolan zrzucam z duszy
niepotrzebny ciężar
zanim Bóg pójdzie do pracy
na drugą zmianę
niech Lucyfer wskrzesi światło
na świeżo zaostrzonym horyzoncietysiące lat
tysiące lat zaprzepaszczonych
na bezużyteczne czarne łzy
rozdrapane na policzkach
do krwi
tysiące lat niewykorzystanych
na serdeczny śmiech
obustronne światło
dawane chętniej
tysiące lat zmarnowanych na słowa
wydarte z wyschniętych warg
w połowie sparaliżowane
tysiące lat jakie mogłyśmy dedykować
nocom odartym z bolesnych snów
o odwzajemnionym poranku
tysiące lat stojących na drodze
ku zaufaniu ciepłu i prawdzie
których uczyłaś mnie do kołyski
tysiące lat utkniętych w głębokim cieniu
słońca
pod stopami świeżo zaostrzonego księżyca
tysiące lat podczas których padło
tysiąc zbytecznych słów
z wyjątkiem dwóch niezastąpionych
tysiące lat kiedy kłamałam
przez łzy na twojej twarzy
przez ból w twoim błękitnym sercu
tysiące lat nienapisanych wierszy
które pragnęłam ci dedykować
lecz spłonęły z kretesem
tysiące lat brutalnie wpadających
w słowo
pozbawiające ochoty by dalej wierzyć
tysiące lat przegapionych
na nieodwzajemnione sny
ciszę głośniejszą od zmyślonych wspomnień
tysiące lat kiedy zatraciłam
ostatnią szansę
na przyznanie się do miłości
tysiące lat które nie zostały wykorzenione
z naszej wspólnej przeszłości
ulepione z czułego światła zaginionych konstelacjiniebieskie nadgarstki
pławię się w religijności
pobliskich słów
roztrząsam ciszę
wypełniającą bańkę mojego bólu
modlę się do ciała
leżącego w bezdennej kałuży
serca i mięsa
brakuje mi twoich słonych spojrzeń
przerysowanych słów
poczuj dogłębnie przekaz
mojego oddechu
zapoznaj się z milczeniem
wypełniającym zbyt ciasne skronie
nasze dopasowane wersety
płoną w ogniu kolejnej apokalipsy
błąkam się między sercami
którym ktoś przetrącił miłość
pozwól poznać smak
twoich niebieskich nadgarstkówjęzyk międzyludzki
twój domniemany uśmiech
dryfuje bez lęku
w moich zielonych żyłach
twoja wyuczona wiara
sięga pełnokrwistego horyzontu
początek zawsze jest końcem
nieznanego
wyłudzony obłęd dotyka
pustych warg
zamyślonych oczu
giętkiego języka
nic nie wiem odkąd usłyszałam
język międzyludzki
nie rozumiem odkąd wiatr
schował się za koronami drzew
twój dotyk dokucza
jak wyśmienita prawdanasze nowe piekło
nie udawaj że obchodzi cię
mój pierwszy krok
nie proś żebym ukradła
twój wykwintny sen
nie próbuj mnie oszukać
że czas spóźnił się
na ostatnią śmierć
odkąd poprosiłam cię
abyś spojrzał mi w oczy
słońce schowało się
za pazuchą nieba
odkąd przywidziała mi się
nasza miłość
skaleczyłam serce o kant
twojego serca
ściskając obosieczny pędzel
namaluj na ścianie
nasze nowe piekłopobliska noc
czarnoskrzydła noc
zapomniane słowa powracają
w rojeniach
od światła dzielą mnie
granice przypadkowych łez
wraz z jutrem nadejdzie
obca wieczność
wędrowne planety wzbijają się
ponad pokłady archipelagów
ponad zarysy
przeludnionych samotnych wysp
ciężko jest pogodzić się
z powrotem życia
trudno jest zrozumieć chwilę
emocjonalną huśtawkę
zapamiętajmy
świt odradza się
w niewłaściwej epoce