Jo Ci przaja - ebook
„Jo Ci przaja” to historia rodzinnych tajemnic. Czy naprawdę jesteśmy spokrewnieni z Franzem Schubertem? Co łączy mych dalekich krewnych z XIX wieku z serialem „Przystanek Alaska”?
Zapraszam do lektury książki balansującej między sagą rodzinną a kroniką historyczną — z nutą przygody, dramatyzmu i odrobiną humoru.
Łukasz Schubert
| Kategoria: | Historia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-051-9 |
| Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp — z mroków zapomnienia
Wielka historia to nie tylko dzieje zapisane w podręcznikach i starych księgach. Tworzyli ją także ludzie z krwi i kości — nasi przodkowie. Nie byli może bohaterami pierwszego planu, ale często byli kimś więcej niż tylko biernymi świadkami tworzącej się historii. Byli też jej uczestnikami, trybikami w ogromnej maszynie historii, która nieustannie toczyła się naprzód.
W myśl zasady „ocalić od zapomnienia” warto te opowieści zachować dla potomnych. Pamięć ludzka bywa ulotna. Z każdym pokoleniem przekazywane historie stają się coraz uboższe, aż w końcu giną bezpowrotnie. A szkoda, bo ważna jest również inna stara zasada: żyjesz tak długo, jak długo trwa pamięć o tobie.
Z takim założeniem przymierzałem się do napisania tej książki. Przez lata z zainteresowaniem przysłuchiwałem się opowieściom starszego pokolenia. Czasem ta fascynacja przygasała, czasem wracała z nową siłą, ale nigdy mnie do końca nie opuszczała — zawsze miałem wrażenie, że te opowieści mają w sobie moc. Równocześnie rozwijałem drzewo genealogiczne swojej rodziny, co ostatecznie doprowadziło mnie do wielu nieoczekiwanych odkryć, wykraczających daleko poza pamięć żyjących krewnych.
Moi przodkowie często zmieniali miejsce zamieszkania — co z jednej strony utrudniało poszukiwania, ale z drugiej czyniło je ciekawszymi. Brakowało bezpośrednich przekazów, brakowało dokumentów. Trzeba było stawiać hipotezy, weryfikować tropy, często błądzić — detektywistycznej pracy było całe mnóstwo. Ale każdy drobny sukces przynosił dużą satysfakcję, gdyż był okupiony żmudną pracą.
Choć nie udało mi się dotrzeć daleko w przeszłość — zatrzymałem się na połowie XIX wieku — i tak zebrało się sporo materiału. Wertując stare dokumenty, szybko doszedłem do wniosku, że same nazwiska i daty to za mało. Chciałem wiedzieć więcej. Kim byli ci ludzie? Jak żyli? Co czuli? Co mogliby mi powiedzieć, gdyby dziś usiedli przy stole?
Dlatego sięgałem głębiej. Oprócz rozmów z krewnymi, przeglądałem też stare zdjęcia i listy. Całą pozyskaną w ten sposób wiedzę starałem się posklejać w opowieść o osobach, których nigdy nie było dane mi poznać. Dzięki temu, patrząc na stare czarno-białe zdjęcia, zamiast zamglonych twarzy przodków, dostrzegłem ludzi z historią, którzy doświadczali trudów codziennego życia, przeżywali rozterki i doznawali chwil radości.
Z każdym kolejnym odkryciem zdawałem też sobie sprawę, że losy moich przodków często splatały się z wielką historią — z wojnami, migracjami, zmianami granic. I choć byli to zwykli ludzie, ich życie nie było ani proste, ani banalne. Odkryte historie okazały się zaskakujące i barwne.
Te najodleglejsze rodzinne dzieje czasem musiałem uzupełniać domysłami i dedukcją, opierając się na realiach ówczesnego życia. Ale im bliżej obecnych czasów, tym więcej pojawia się w tej opowieści szczegółowych faktów i anegdot z życia moich przodków.
Przygotowując się do napisania książki, szybko też uświadomiłem sobie, że nie da się zobaczyć pełnego obrazu ich codzienności bez szerszego kontekstu. Dlatego zdecydowałem się pójść o krok dalej. Uzupełniłem narrację o tło historyczne, o ciekawostki, które wychodzą poza ramy rodzinnych wspomnień. Dzięki temu książka zyskała drugi wymiar — ukazuje nie tylko rodzinne losy, ale także wydarzenia, które miały miejsce na Śląsku, w Polsce, w Europie, a nawet za oceanem. Tym sposobem dotarłem do finalnej wersji tej oto opowieści.
Ta książka to subiektywny wybór najważniejszych — w moim odczuciu — momentów w historii, które ukształtowały Górny Śląsk. Mam nadzieję, że udało mi się opisać je w sposób przystępny i ciekawy, a przy okazji — pokazać, jak odnajdywali się w nich moi przodkowie. Skupiłem się głównie na przodkach po mieczu, ale uwzględniłem też wspomnienia rodzinne po linii żeńskiej. Dlatego ta historia nie zamyka się w jednym nazwisku, ale jest opowieścią splecioną z wielu barwnych, rodzinnych losów.
Mam nadzieję, że sięgną po tę książkę nie tylko Ślązacy, którzy — być może — odnajdą tu cząstkę własnej rodzinnej przeszłości. Również czytelnicy z innych regionów Polski mogą tu znaleźć coś dla siebie — mam nadzieję, że lepiej zrozumieją, dlaczego Śląsk jest tak złożony i wyjątkowy.
Życzę powodzenia — w czytaniu, w rozumieniu, a także w poszukiwaniu własnych korzeni.
Uproszczone drzewo genealogiczne sześciu pokoleń rodziny Schubertów.Rozdział 1. Nowa epoka
Przebudzenie regionu
Śląsk wkraczał w XIX wiek mocno wyniszczony i osłabiony. Niespełna kilka dekad wcześniej zakończyły się tu trzy wojny toczone o ten region pomiędzy Prusami i Austrią. W tamtych czasach widok wynurzających się z gęstwiny lasu wrogich wojsk oznaczał jedno — śmierć, gwałty i zniszczenie. Wiele miast i wsi doszczętnie zrujnowano, liczne gospodarstwa chłopskie zostały opuszczone. Głód i bieda stały się codziennością. Epidemie zbierały krwawe żniwo, a nad regionem unosiła się żelazna ręka nowych pruskich władców.
Początek XIX wieku był zatem czasem niezwykle trudnym, lecz zwiastuny zmian powoli przebijały się przez mrok. Pierwszą oznaką postępu było zniesienie pańszczyzny przez rząd pruski w 1807 roku. Choć był to dopiero pierwszy krok — w majątkach prywatnych proces ten trwał jeszcze latami — to właśnie on zapoczątkował przemiany, które odmieniły los mieszkańców Śląska.
Kolejnym krokiem okazał się rozwój przemysłowy, który wymagał rąk do pracy. Na Śląsk sprowadzono wybitnych angielskich wynalazców wraz z ich nowoczesnymi technologiami. Zaangażowano także kapitał miejscowych właścicieli ziemskich — wielu z nich stało się jednymi z najbogatszych niemieckich przemysłowców. Wreszcie skorzystano z pracowitości Górnoślązaków. Niemcy uważali ich wówczas za leniwych chłopów, nazywanych pogardliwie Wasserpolacken — co sugerowało, że są „rozcieńczonymi” Polakami, ani Niemcami, ani Polakami. Okazało się jednak, że tutejsi mieszkańcy nie boją się ciężkiej pracy.
Jeden z XIX-wiecznych badaczy i podróżników wspominał, że „tak zniesławione plemię górnośląskie posiada nadzwyczajną zręczność i obrotność. Gdy się weźmie chłopa górnośląskiego i pokaże mu maszynę parową, rodzaj i sposób jej obsługi, wtedy was natychmiast zrozumie, pojmie mechanizm i stanie się w przeciągu 24 godzin użytecznym maszynistą. Również tak wielki talent okazuje on dla innych technicznych robót.”
Dzięki tym kilku filarom — pruskiej administracji, kapitałowi, angielskim wynalazcom i ciężkiej pracy miejscowej ludności — Śląsk powoli przekształcał się w region, w którym ludność porzucała pługi, a chwytała za kilofy i łopaty.
Proste kuźnice opalane węglem drzewnym zastępowano wielkimi piecami hutniczymi opalanymi koksem. Prymitywne, płytkie kopalnie — do których schodzono po drabinach, najwyżej 30 metrów w głąb ziemi — ustępowały miejsca nowoczesnym zakładom z głębokimi szybami i chodnikami odwadnianymi przez pompy napędzane parą.
Śląsk, który dotąd był prowincjonalną, zalesioną krainą, wkraczał w epokę gwizdów, dymu i hałasu. Rozpoczynała się era nowoczesnych technologii i maszyn parowych, nazywanych przez miejscowych „piekielnymi maszynami”.
Korzenie i tożsamość
Gdy na Górnym Śląsku stawiano pierwsze kominy, a w piecach hutniczych rozpalano gorące paleniska, na kartach historii pojawiają się moi dalecy przodkowie — mistrz ciesielski Bernhard Schubert i jego żona Marie z domu Sobel. Byli moimi praprapradziadkami i w połowie XIX wieku mieszkali w małej śląskiej osadzie znanej wówczas jako Kreuzburgerhütte lub Friedrichsthal. Dziś to niewielka wieś Zagwiździe, położona między Opolem a Kluczborkiem. Odnalezione dokumenty wskazują, że losy rodziny Schubertów były nierozerwalnie związane z przemysłowym rozwojem Śląska.
Osada, w której mieszkali, powstała za panowania pruskiego króla Fryderyka II, w czasach wojen o Śląsk toczonych między Austrią a Prusami. Według przekazów historycznych okolica porastała wtedy niedostępna puszcza, będąca schronieniem dla dzikiej zwierzyny i… zbójników.
W 1754 roku Fryderyk II wydał rozkaz, aby wybudować tu hutę żelaza, nazwaną Kreuzburgerhütte — Hutą Kluczborską. Miała ona służyć przede wszystkim produkcji kul armatnich, co w dobie nieustannych konfliktów w ówczesnej Europie wydaje się decyzją całkowicie zrozumiałą. W pobliżu huty założono osadę dla pracowników, nazwaną na cześć króla Friedrichsthal. Osada znajdowała się tuż obok kuźni, więc z czasem jej nazwę zaczęto stosować zamiennie z nazwą Kreuzburgerhütte.
Nowo powstała huta wymagała wykwalifikowanych pracowników. Wkrótce po wzniesieniu pierwszych zabudowań do osady sprowadzono kolonistów z odległych krain. Do Kreuzburgerhütte trafiły głównie rodziny niemieckie — z Marchii, Saksonii, Harzu — ale odnotowano też obecność Austriaków i Husytów (Czechów). Pozostali mieszkańcy pochodzili z okolic Opola.
Mój przodek Bernhard Schubert należał do miejscowej społeczności niemieckojęzycznej i mieszkał w Kreuzburgerhütte w połowie XIX wieku. Niewykluczone, że jego rodzina wywodziła się od niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych tu w drugiej połowie XVIII wieku. Na pewno nie pochodził z autochtonicznej ludności o słowiańskich korzeniach.
Kreuzburgerhütte w XIX wieku — litografia E. Knippla. Źródło: www.szukajwarchiwach.gov.pl (domena publiczna).
Niestety, jak dotąd nie udało mi się jednoznacznie potwierdzić tych przypuszczeń. Dawne dokumenty huty zostały zniszczone przez jej ostatniego właściciela. Nie pomogły też w wyjaśnieniu zagadki akta Archiwum Diecezjalnego w Opolu — nie zachowały się tam księgi parafialne sięgające tak daleko wstecz. Niewiele informacji odnalazłem również w Archiwum Państwowym w Opolu. Jest tylko enigmatyczna wzmianka, że Bernhard Schubert ze wsi Zagwiździe w 1844 roku starał się o wyjazd z Kreuzburgerhütte. Dotarłem także do informacji, że w sąsiedniej miejscowości Carlsruhe (dzisiejszy Pokój) w 1845 roku dobudowano wieżę kościoła. Mistrzem budowlanym nadzorującym te prace był niejaki Schubert. Niestety, nie zachowało się jego imię, przez co nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy był to mój przodek Bernhard, czy też inny członek rodziny. To tylko trop, ale warto go odnotować — w końcu ilu niespokrewnionych Schubertów mogło żyć w połowie XIX wieku w dwóch sąsiadujących wsiach? Brak precyzyjnych danych sprawia jednak, że pozostaje to jedynie hipotezą, kolejną zagadką w poszukiwaniu moich rodzinnych korzeni.
Jednym ze śladów mogących wskazywać dalszy kierunek poszukiwań jest wyznanie Bernharda. Bernhard był katolikiem, co może sugerować raczej austriackie niż niemieckie pochodzenie. Przypuszczam, że niemieccy koloniści byli najpewniej protestantami, a austriaccy — katolikami, ale to również tylko moja hipoteza.
Pewne jest tylko to, że religia odgrywała w życiu rodziny Bernharda istotną rolę. Potwierdzają to pamiątki, które przetrwały do dziś. Wśród rodzinnych relikwii znajduje się obrazek święty z odręcznym dopiskiem informującym, że jest to pamiątka po wizycie biskupa Latusska 8 września 1853 roku w Kreuzburgerhütte. Zachowała się także karteczka dołączona niegdyś do jakiegoś obrazka lub różańca, opatrzona datą 24 czerwca 1886 roku i odręcznym dopiskiem, że to pamiątka po wizycie w klasztorze w Weisswasser (obecnie Bílá Voda w Czechach). Widnieje na niej imię Gertrud Bega — może była to bliska znajoma albo krewna rodziny Schubertów. Przetrwał również druczek z łaskami udzielanymi przez świętą Margarethę Marię, na którym widnieje odręczny dopisek informujący, że karteczka pochodzi z klasztoru w Opolu. Ciekawą pamiątką są też ręcznie przepisane przez Augustę (córkę Bernharda Schuberta) teksty z Biblii i modlitewników. Poniżej przedstawiam jedną z modlitw w języku niemieckim z drugiej połowy XIX wieku, którą Augusta przepisała własnoręcznie:
„Jeśli zobaczycie na ulicy człowieka dotkniętego ciężką chorobą, w towarzystwie św. Jana i Korneliusza, połóżcie tę modlitwę na jego prawym boku, a natychmiast wstanie i będzie cieszyć się uzdrowieniem. Kto niesie tę modlitwę od domu do domu, ten będzie błogosławiony, a kto z niej szydzi, ten będzie przeklęty. Dom, w którym znajduje się ta modlitwa, nie ucierpi od pioruna. Kto codziennie odmawia tę modlitwę lub słyszy, jak jest odmawiana, trzy dni przed swoją śmiercią zobaczy znak od Boga oznaczający dzień jego śmierci.”
Odczytując tłumaczenie tego tekstu, można odnieść wrażenie, że nie była to jedynie zwykła modlitwa, ale swoisty amulet ochronny, który należało zawsze mieć blisko siebie. Przekazywana z pokolenia na pokolenie przetrwała do dziś — jej oryginał znajduje się w Stanach Zjednoczonych, u potomków Augusty.
Jedna z modlitw Augusty. Źródło: archiwum Marilyn Allen.
Biorąc pod uwagę powyższe odkrycia i przypuszczenia, można sądzić, że zagadnienia rozwoju przemysłowego regionu nie były Bernhardowi Schubertowi obce. Mógł być on potomkiem niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych w okolice Opola do ciężkiej pracy w hutnictwie. Być może sam, jako mistrz ciesielski, zajmował się budowaniem drewnianych konstrukcji dla kluczborskiej huty lub okolicznych domostw. Co więcej, w 1774 roku w Kreuzburgerhütte urodził się Johann Friedrich Krigar — konstruktor pierwszej maszyny parowej na świecie zbudowanej poza Wielką Brytanią. Wieś na początku XIX wieku liczyła nieco ponad siedmiuset mieszkańców, z czego osadnicy niemieckojęzyczni stanowili mniejszość. Kto wie — może rodzina Schubertów znała się z rodziną tego wynalazcy?
Na podstawie całego tego tła historycznego trzeba przyznać, że Bernhard mieszkał w wyjątkowym miejscu i w wyjątkowym czasie. Był świadkiem zanikającego starego porządku — resztek pańszczyzny i wyzysku chłopów. Z drugiej strony, na jego oczach dokonywały się wielkie przemiany dziejowe. Nowa, przemysłowa epoka, która przeobrażała Śląsk, miała też ukształtować losy rodziny Schubertów na wiele następnych pokoleń.
Śladami Schubertów po mapie Śląska
W latach pięćdziesiątych XIX wieku Kreuzburgerhütte była ważnym ośrodkiem przemysłowym w okolicy — w pobliżu rozciągały się jedynie pola uprawne i gęste lasy. Gdy tylko nadarzała się okazja, chłopi porzucali zajęcia na roli i podejmowali pracę w hucie. Choć praca ta nie należała do łatwych, dawała nadzieję na lepsze życie. W tym czasie, z nieznanych mi powodów, rodzina Schubertów podjęła decyzję o opuszczeniu Kreuzburgerhütte na pewien okres i przeniosła się do Roździenia — dziś jest to część Katowic.
Co skłoniło ich do takiego kroku? Trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć. Możliwe, że Bernhard, jako mistrz ciesielski, otrzymał tam zlecenie na budowę lub remont, który wymagał jego stałej obecności. Może skusiła go wizja lepszych zarobków i dogodniejszych warunków życia? A może po prostu podążył za falą migracji, która popychała ludzi w stronę większych centrów przemysłowych?
To właśnie wtedy, w Roździeniu, przyszła na świat pierwsza córka Bernharda i Marie — Hedwig Agnes Schubert. Było to 18 września 1858 roku. Tydzień później, 26 września, została ochrzczona. Na uroczystości obecnych było troje chrzestnych: Wilhelm Anter, Josephine Sagalla i Anna Schubert. Obecność trojga chrzestnych nie była wówczas niczym nadzwyczajnym — zdarzały się chrzty nawet z czterema czy pięcioma chrzestnymi. Kim mogła być chrzestna Anna Schubert? Siostrą Bernharda? Kuzynką? Inną krewną? Kolejna tajemnica czeka na rozwiązanie.
Nie minęło wiele czasu, a rodzina wróciła do Kreuzburgerhütte. Powód powrotu również pozostaje dla mnie nieznany. Może Bernhard zakończył zlecone prace w Roździeniu? A może huta ponownie potrzebowała pomocy doświadczonego mistrza ciesielskiego?
23 listopada 1862 roku w Kreuzburgerhütte przyszedł na świat mój prapradziadek, Paul Schubert. Trzy lata później, 19 listopada 1865 roku, urodziła się druga córka, Augusta. W tym okresie rodzina Schubertów przeniosła się do Alt Budkowitz — Starych Budkowic, leżących w tej samej gminie.
W tym samym czasie, dokładnie w 1869 roku, po Śląsku podróżował lingwista i badacz dialektów śląskich Lucjan Malinowski. O Niemcach w tej okolicy pisał, że posiadają oni swoje kolonie „pod miasteczkiem Pokój (Karlsruh) w okręgu opolskim. Lud miejscowy zwie tych przybyszów Rajchy, gdyż przybyli z krajów koronnych niemieckich Reichsländer.”
Malinowski opisywał również wygląd ówczesnych miejscowości na Górnym Śląsku i wsiach opolskich: „…wsi, w których znajdują się zakłady górnicze, jak np. Niemieckie Piekary, Szarlej (okręg bytomski), różnią się od zwykłych wsi rolnych. Domy tu są porządniejsze, piętrowe, murowane. W Szarleju (kopalnie galmanu) jest oświetlenie gazowe, kto wie, czy nie lepsze niż w Warszawie. W okręgu opolskim, gdzie nie masz zakładów górniczych, domy są najczęściej słomą kryte, mają zupełnie inny charakter; więcej są podobne do chat innych prowincyj polskich (…). W okolicach Kluczborka wsie protestanckie wyróżniają się od katolickich czystością. Domy w większości są drewniane (choć nowe są murowane, piętrowe). Ulice wysypane żwirem.”
W takich właśnie okolicach i warunkach toczyło się codzienne życie „rajchów” Schubertów. Jak mogło ono wyglądać? Zapewne w ciągu dnia Bernhard, jako mistrz ciesielski, poświęcał się pracy — być może uczestniczył w rozbudowie huty lub wznoszeniu domostw okolicznych mieszkańców. Jego rzemiosło budziło zapewne szacunek, bo ciesielstwo wymagało doświadczenia i wprawnej ręki. Marie w tym czasie na pewno dbała o dom, a troje dzieci — Hedwig, Paul i Augusta — biegało pośród pól i lasów nieopodal starej kluczborskiej huty. Tak mijał dzień za dniem.
Na zakręcie losu
Historia rodziny Schubertów nie zawsze toczyła się jednak spokojnym rytmem. W końcu nastał dzień, w którym przyszło jej członkom zmierzyć się z dramatem, który odmienił wszystko. Około 1870 roku, gdy dzieci były jeszcze małe, nadeszła tragedia — zmarł Bernhard. Okoliczności jego śmierci pozostają zagadką. Nie zachowały się ani księgi parafialne, ani dokumenty urzędowe z tamtych czasów. Przyczyna i dokładna data zgonu Bernharda również pozostają nieznane. Można dziś tylko snuć spekulacje — powodem śmierci mógł być wypadek przy pracy, albo ciężka choroba. W tym czasie szalała cholera, przynoszona przez robotników sezonowych i wycofywanych z frontu żołnierzy, uczestników wojny francusko-pruskiej. Niestety, zagadka śmierci Bernharda zapewne pozostanie już nierozwiązana.
Był to bardzo trudny czas dla wdowy Marie. Na jej barkach spoczęła odpowiedzialność za wychowanie dzieci i zapewnienie im przyszłości. W tamtym okresie wielu mieszkańców Opolszczyzny opuszczało swoje rodzinne strony, kierując się na Górny Śląsk — tam, gdzie powstawały huty i kopalnie, a przemysłowe serce regionu biło coraz mocniej. Marie podjęła decyzję, która miała odmienić losy jej potomków — spakowała cały dobytek i wraz z dziećmi wyruszyła na wschód, na Górny Śląsk.
W tym samym czasie wspomniany już lingwista Lucjan Malinowski przemierzał te okolice koleją, podziwiając zapewne te same widoki, które mijała Marie, zmierzając z dziećmi do nowego domu: „Droga żelazna górnośląska aż do Gliwic i dalej ku Koźlowi biegnie wśród okolicy zapełnionej hutami. Co chwila błyskają tu i ówdzie na horyzoncie jakby łuny pożarów — są to piece różnych fabryk. Widok jednak wiosek ten sam, co u nas. Widać, że ten sam lud polski rozsiadł się na łanach i uprawia je od lat tysiąca… Gdzieniegdzie tylko zwraca uwagę w rzędy ustawiona gromada kamienic czerwonych, ale jej jakoś nie do twarzy wśród starych, odwiecznych sadyb słowiańskich. Są to nowe kolonie fabryczne założone przez Niemców.”
Rodzina Schubertów na zawsze opuściła okolice Zagwiździa, miejsca które do dziś przypomina o swojej hutniczej przeszłości. Do obecnych czasów zachowały się niektóre XIX-wieczne zabudowania hutnicze. Budynki są pięknie odrestaurowane, a w dawnej młotowni mieści się dziś Regionalna Sala Muzealna, która przybliża zwiedzającym historię tego niezwykłego miejsca.
Nowym domem dla Marie i jej dzieci została kolonia robotnicza Hugo, która mieściła się przy hucie Laura (Laurahütte). Była to najstarsza kolonia przy hucie — powstała w latach 50. XIX wieku i nosiła imię syna właściciela, Hugona II Henckel von Donnersmarcka. Zabudowa kolonii robotniczej Hugo była prosta i jednorodna — każda rodzina miała do dyspozycji niewielkie mieszkanie złożone z jednego pokoju z kuchnią, a na podwórzu znajdowała się komórka gospodarcza.
Dziś kolonia Hugo jest dzielnicą Siemianowic Śląskich, lecz wówczas była tętniącą życiem osadą pełną górniczych i hutniczych rodzin. Górująca w pobliżu huta Laura stanowiła serce tego miejsca. Widać to do dziś po układzie siemianowickich ulic i dzielnic — wszystkie drogi prowadziły do huty, a wiele dzisiejszych dzielnic to dawne kolonie robotnicze.
Historia Laurahütte sięga 1836 roku, kiedy hrabia Hugo I von Donnersmarck zawarł spółkę z berlińskimi bankierami i rozpoczął na swojej ziemi budowę nowoczesnej huty. Była to ogromna inwestycja, a wkrótce po otwarciu zakładu rozsławił ją pewien przypadek. W 1842 roku na potrzeby budowy linii kolejowej z Wrocławia do Mysłowic zamówiono szyny z Anglii. Pech chciał, że statek przewożący ten towar zatonął. W obliczu konieczności znalezienia nowego dostawcy pilnie zamówiono szyny w mało dotąd znanej hucie Laurahütte. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu wszystkich okazały się one wysokiej jakości, co zapewniło hucie renomę i zamówienia napływające z całej Europy. Huta otrzymała nazwę od imienia żony hrabiego — Laury von Donnersmarck. Natomiast nazwy kolonii robotniczych i okolicznych pól górniczych pochodziły od imion jego dzieci i rodziców.
Muzeum Śląskie zrealizowało doskonały film dokumentalny pt. „Huta Laura — podróż w czasie do początków Siemianowic”. Jego autor, Aleksander Nowacki, odtworzył w technologii 3D pierwotny wygląd huty, ukazując imponującą skalę tej inwestycji. Jak na swoje czasy, huta Laura była obiektem ogromnym i nowoczesnym. Można sobie jedynie wyobrazić, jakie wrażenie musiała wywierać na ówczesnych mieszkańcach — na ludziach, którzy większość życia spędzili pośród pól i lasów. W ich otoczeniu nagle wyrosły monumentalne zabudowania przemysłowe, wysokie kominy i potężne piece hutnicze, zmieniając okolicę w surowy, industrialny krajobraz.
Codzienność w cieniu huty
Kolonia Hugo stała się domem dla rodziny Schubertów na kolejne kilkanaście lat. To tutaj dzieci Marie spędzały swoje młodzieńcze lata — uczyły się i stopniowo stawały się częścią hutniczej i górniczej społeczności. Życie w kolonii toczyło się według rytmu wyznaczanego przez pracę w hucie i w kopalniach należących do Donnersmarcków. Mężczyźni rankiem udawali się do pracy, a kobiety zajmowały się domem, gotowaniem obiadu i wychowywaniem dzieci. Niektóre z kobiet również dorabiały — taki los zapewne spotkał wdowę Marie. Może trudniła się domowym rzemiosłem — prała bieliznę bogatszych mieszkańców lub zajmowała się szyciem ubrań? A może mogła liczyć na pomoc kogoś z rodziny? Niezależnie od tego, czym się parała, musiała łączyć zaradność z determinacją.
Czas mijał, a dzieci Marie dorastały w cieniu pieców hutniczych, wśród huku maszyn parowych i szumu wyciągów kopalnianych szybów. W takim otoczeniu powietrze przesiąknięte było zapachem rozgrzanego metalu, pyłu węglowego i spalonego koksu. Codzienność w takich warunkach była surowa, ale dawała nadzieję na lepszą przyszłość.
Życie w kolonii Hugo to nie była jednak tylko praca. Każda okazja, by ubarwić monotonię robotniczego świata, była wyczekiwana i hucznie świętowana. Czekano na święta, pierwsze komunie święte czy wesela. Do dziś zachowała się pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty Schubert, datowana na 22 maja 1874 roku.
Pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty z 1874 roku. Źródło: archiwum Marilyn Allen.
Dwa lata po tej komunii rodzinne kroniki odnotowały kolejną uroczystość. 18 września 1876 roku, dokładnie w swoje osiemnaste urodziny, najstarsza z rodzeństwa — Hedwig Agnes Schubert — poślubiła Sebastiana Bartholda Meneghel.
Co ciekawe, Sebastian nie był ani Ślązakiem, ani Niemcem. Pochodził z Włoch, z niewielkiej alpejskiej miejscowości Imer w dolinie Primiero w Trydencie, który wówczas należał do Austrii. Jak trafił na Górny Śląsk? Zapewne jak wielu innych imigrantów — za pracą i chlebem. W tamtym okresie śląskie kopalnie i huty bardzo potrzebowały rąk do pracy, a Włosi, zwłaszcza z biedniejszych, górskich terenów, chętnie podejmowali się trudnych zajęć w przemyśle.
Ślub Hedwig i Sebastiana był uroczystością, która zapewne zgromadziła wielu zaciekawionych mieszkańców kolonii. Każdy chciał zobaczyć tę nietypową śląsko-niemiecko-włoską parę młodą. Rodzina Schubertów miała powód do radości. Uroczystość przyciągnęła również innych Włochów — dowodem na to jest zachowany akt ślubu i pewna ciekawostka z nim związana. W pruskich dokumentach nie było miejsca na dowolność — musiał panować porządek, a imiona i nazwiska zapisywano w zniemczonej formie. Dlatego według pruskiego urzędnika świadkami na ślubie byli Joseph Franeauser i Franz Meneghel, jednak sami świadkowie podpisali się jako Giuseppe i Francesco.
Po ślubie Hedwig i Sebastian przez pewien czas mieszkali w Laurahütte, gdzie na świat przyszło ich dwóch synów — Georg oraz Johann (Giovanni według metryki urodzenia). Sebastian pracował jako górnik w jednej z kopalń należących do Donnersmarcków. Młody Włoch dobrze wywiązywał się ze swojej ciężkiej, górniczej pracy. Kattowitzer Kreisblatt w 1876 roku opublikował artykuł o wypadku górniczym w szybie kopalni Laurahütte. Wśród górników udzielających „rozważnej i czynnej pomocy przy największym ryzyku własnego życia” znalazł się Sebastian Meneghel. Zasłużeni górnicy otrzymali Honorowy Medal Zasługi oraz nagrody pieniężne.
To świadectwo pokazuje, jak niebezpieczna była praca w śląskich kopalniach. Śluby, wesela, komunie — dawały one chwile wytchnienia, pozwalały zapomnieć o niebezpieczeństwach związanych z pracą. Jednak dni powszednie nie były łatwe. Górnicy każdego dnia schodzili pod ziemię, wiedząc, że mogą już nie wrócić. Wypadki zdarzały się często, a każde tąpnięcie mogło oznaczać śmierć dla wielu ludzi. Mimo tych zagrożeń ludzie nie rezygnowali z pracy, gdyż zatrudnienie w kopalni dawało utrzymanie i stabilizację. Codzienność miała swoją cenę.
Zaginiona historia
Nie każda opowieść kończy się wyraźnym zamknięciem — czasem historia urywa się i dalej można snuć jedynie domysły. Tak jest z historią Marie. Po ślubie najstarszej córki Hedwig, została ona z dwójką pozostałych dzieci — Augustą i Paulem. W tym miejscu ślad Marie w rodzinnej historii się urywa, jakby rozpłynęła się w czasie i przestrzeni.
Nie wiem, kiedy i gdzie zmarła. Ponieważ jej dzieci w kolejnych latach kilkukrotnie zmieniały miejsce zamieszkania, trudno określić, gdzie ostatecznie osiadła i gdzie spoczęła na wieczny odpoczynek. Jej akt zgonu z pewnością gdzieś istnieje. Jednak bez poznania konkretnej daty i miejsca jego odnalezienie jest niczym szukanie igły w stogu siana. A szkoda — gdyby udało się natrafić na ten dokument, być może rzuciłby on więcej światła na jej przeszłość: skąd pochodziła i kim byli jej przodkowie.
Historia Marie urywa się w tym punkcie, więc mogę jedynie snuć przypuszczenia, jak wyglądało jej dalsze życie. Była matką, która w czasach niepewności i żałoby musiała stawić czoła losowi i zapewnić swoim dzieciom przyszłość. Być może do ostatnich dni wspominała swojego męża Bernharda; może cieszyła się z sukcesów swoich dzieci; a może modliła się w zaciszu domowego kąta?
Cieszę się, że udało mi się odnaleźć choć niewielkie skrawki życia Marie. Jej losy — choć niepełne i zagubione w czasie — ukazują kobietę, która dźwigała na swoich barkach ciężar samotnego wychowania dorastających dzieci. Jej historia wpisywała się w prawdziwe dzieje Górnego Śląska — regionu, w którym silne więzi rodzinne i poświęcenie dla bliskich stanowiły fundament codziennego życia.
Na tym polega magia odkryć genealogicznych. Nikt z obecnie żyjących krewnych nie pamiętał już o tej dalekiej przodkini — przepadła, zapomniana w mrokach historii. Dzięki mojej pracy udało się jednak w pewnym sensie przywrócić ją do życia — jej opowieść na powrót trafiła do rodzinnej kroniki.
Za postępem i maszynami
Podczas gdy dwie siostry — Hedwig i Augusta — podążyły własnymi ścieżkami, ich brat, a mój prapradziadek Paul, wybrał drogę życia skierowaną ku przemysłowi, maszynom i postępowi.
13 czerwca 1887 roku Paul stanął na ślubnym kobiercu, biorąc za żonę Paulę Kubitza, pannę pochodzącą z Bogucic — jednej z najstarszych dzielnic Katowic. Tam razem zamieszkali, a dokładniej w jej najstarszej części, czyli Bogutschütz Hammer (Kuźnicy Boguckiej). Paul, wychowany w cieniu Kreuzburgerhütte i Laurahütte, osiadł teraz w miejscu, które było kolebką śląskiego przemysłu.
Kuźnica w Bogucicach była pierwszym obiektem przemysłowym na terenie współczesnych Katowic i jedną z pierwszych hut w całym regionie — wzmianka o niej pojawiła się już w dokumentach z 1397 roku. Historyczna kuźnia zlokalizowana była w okolicy dzisiejszego katowickiego Spodka, a więc w samym centrum Katowic. Stolica regionu pamięta o jej historii do dziś. W herbie Katowic, na złotej tarczy, widnieje czarny młot wodny umocowany na drewnianym stelażu — symbolizuje on właśnie legendarny młot z Kuźnicy Boguckiej.
Czas, w którym Paul i Paula osiedlili się w Bogucicach, był okresem wielkich przemian. Bogucice nie były już wsią, lecz stały się częścią młodego, prężnie rozwijającego się miasta Katowice. Przemysł kwitł — huty i kopalnie wyrastały jak grzyby po deszczu, a drewniane chałupy ustępowały miejsca murowanym kamienicom.
W 1922 roku jeden z uczestników wycieczki młodzieżowej z Poznania opisywał swoje wrażenia z pobytu w Bogucicach: „Mamy mieszkać u górników w Bogucicach. Wieś to robotnicza, łącząca się z Katowicami. Tu osada w osadę przechodzi bez wyraźnej granicy; cała okolica jest jedną wielką fabryką (…) Wieś tę tworzą dwie prostopadłe ku sobie ulice, zabudowane dwupiętrowymi kamienicami, na których tyłach kryją się starsze parterowe domki. U skrzyżowania — nowy duży kościół, obok rozległe zabudowania szpitala bonifratrów.”
Tak wyglądało otoczenie, w którym Paul i Paula wiedli swoje życie. Ich codzienność przeplatała się z hałasem maszyn, ruchem robotników wracających z hut i kopalń oraz zapachem dymu unoszącym się nad horyzontem.
Paul w chwili ożenku miał 25 lat i — jak wielu mężczyzn — pracował w kopalni. Na początku był dozorcą maszyn: pilnował ich pracy, konserwował je i doglądał, by wszystko działało sprawnie. Była to odpowiedzialna rola, wymagająca precyzji i znajomości mechaniki. Był to dobry zawód — kopalnie Górnego Śląska coraz częściej potrzebowały wykształconych fachowców, ponieważ rola maszyn w wydobyciu węgla ciągle rosła. Po kilku latach Paul awansował i został maschinensteigerem, czyli sztygarem w maszynowni. Oznaczało to wyższe zarobki, ale też większą odpowiedzialność. Jako sztygar nadzorował pracę maszyn, dbał o ich prawidłowe funkcjonowanie i o bezpieczeństwo załogi.
Jego żona Paula, jak większość kobiet tamtych czasów, zajmowała się domem. Jak pisał Kamil Iwanicki w swojej książce „Familoki. Śląskie mikrokosmosy”, na Górnym Śląsku rola kobiet określana była trzema słowami: Kinder, Küche, Kirche — dzieci, kuchnia, kościół. To one prowadziły dom, wychowywały dzieci i dbały o codzienne życie rodzinne.
Paul i Paula doczekali się licznego potomstwa. Swoim dzieciom nadali imiona: Ewald (mój pradziadek urodzony 1 października 1894 roku) oraz Maks, Rose, Josef, Natalie i Hildegard. Wydawałoby się, że rodzina osiądzie na stałe w Bogucicach, jednak los miał dla nich inne plany.
Na przełomie XIX i XX wieku Paul i Paula zdecydowali o kolejnej przeprowadzce. Opuścili gwarne, rozwijające się Katowice i wyruszyli w stronę Niedobczyc — dziś dzielnicy Rybnika, a wówczas wsi, która dopiero wkraczała na ścieżkę industrializacji. Nie wiadomo dokładnie, co skłoniło ich do takiego kroku. Mogę jedynie przypuszczać, że wiązało się to z propozycją lepszych warunków pracy, wyższymi zarobkami lub z kwestiami mieszkaniowymi.
W Niedobczycach działała wówczas stosunkowo młoda kopalnia Johann Jacob, przemianowana w 1902 roku na Römer Grube. Kopalnia dopiero przechodziła proces mechanizacji, co mogłoby tłumaczyć sprowadzenie właśnie tam sztygara maszynowego Paula Schuberta.
Pierwsza komunia święta Ewalda — około 1904 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.
Początek XX wieku to także początek budowy przykopalnianej kolonii robotniczej, która stała się domem dla tej wielodzietnej rodziny. To właśnie w Niedobczycach, w cieniu kopalni, dorastało kolejne pokolenie Schubertów. Dzieci Paula i Pauli od najmłodszych lat przyzwyczajały się do surowej, ale pełnej życia codzienności śląskich familoków. Ich świat był pełen kontrastów — z jednej strony ciężka praca ojca w kopalni i obowiązki domowe matki, z drugiej beztroskie zabawy na podwórzu pomiędzy powstającymi robotniczymi zabudowaniami.
Tak właśnie wyobrażam sobie życie moich przodków na początku XX wieku — pełne prostych rytuałów, skromnych posiłków i ciężkiej pracy.
Zakończenie edukacji Ewalda — około 1909 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.
W Niedobczycach dzieci Paula i Pauli dorastały, uczyły się, przystępowały do pierwszej komunii świętej, kończyły szkołę. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Młoda kopalnia zwiększała wydobycie z roku na rok. Pracowników przybywało, więc osiedle rozrastało się. Powstawały nowe budynki z czerwonej cegły, a rytm życia mieszkańców wyznaczała górująca nieopodal kopalnia. Codzienność rodziny Schubertów płynęła spokojnym nurtem czasu aż do momentu, gdy na horyzoncie zaczęły zbierać się ciemne chmury, a kalendarz wskazał rok 1914. Wkrótce ład świata miał rozsypać się niczym domek z kart i przejść do historii. Nadchodził czas Wielkiej Wojny.
Wielka historia to nie tylko dzieje zapisane w podręcznikach i starych księgach. Tworzyli ją także ludzie z krwi i kości — nasi przodkowie. Nie byli może bohaterami pierwszego planu, ale często byli kimś więcej niż tylko biernymi świadkami tworzącej się historii. Byli też jej uczestnikami, trybikami w ogromnej maszynie historii, która nieustannie toczyła się naprzód.
W myśl zasady „ocalić od zapomnienia” warto te opowieści zachować dla potomnych. Pamięć ludzka bywa ulotna. Z każdym pokoleniem przekazywane historie stają się coraz uboższe, aż w końcu giną bezpowrotnie. A szkoda, bo ważna jest również inna stara zasada: żyjesz tak długo, jak długo trwa pamięć o tobie.
Z takim założeniem przymierzałem się do napisania tej książki. Przez lata z zainteresowaniem przysłuchiwałem się opowieściom starszego pokolenia. Czasem ta fascynacja przygasała, czasem wracała z nową siłą, ale nigdy mnie do końca nie opuszczała — zawsze miałem wrażenie, że te opowieści mają w sobie moc. Równocześnie rozwijałem drzewo genealogiczne swojej rodziny, co ostatecznie doprowadziło mnie do wielu nieoczekiwanych odkryć, wykraczających daleko poza pamięć żyjących krewnych.
Moi przodkowie często zmieniali miejsce zamieszkania — co z jednej strony utrudniało poszukiwania, ale z drugiej czyniło je ciekawszymi. Brakowało bezpośrednich przekazów, brakowało dokumentów. Trzeba było stawiać hipotezy, weryfikować tropy, często błądzić — detektywistycznej pracy było całe mnóstwo. Ale każdy drobny sukces przynosił dużą satysfakcję, gdyż był okupiony żmudną pracą.
Choć nie udało mi się dotrzeć daleko w przeszłość — zatrzymałem się na połowie XIX wieku — i tak zebrało się sporo materiału. Wertując stare dokumenty, szybko doszedłem do wniosku, że same nazwiska i daty to za mało. Chciałem wiedzieć więcej. Kim byli ci ludzie? Jak żyli? Co czuli? Co mogliby mi powiedzieć, gdyby dziś usiedli przy stole?
Dlatego sięgałem głębiej. Oprócz rozmów z krewnymi, przeglądałem też stare zdjęcia i listy. Całą pozyskaną w ten sposób wiedzę starałem się posklejać w opowieść o osobach, których nigdy nie było dane mi poznać. Dzięki temu, patrząc na stare czarno-białe zdjęcia, zamiast zamglonych twarzy przodków, dostrzegłem ludzi z historią, którzy doświadczali trudów codziennego życia, przeżywali rozterki i doznawali chwil radości.
Z każdym kolejnym odkryciem zdawałem też sobie sprawę, że losy moich przodków często splatały się z wielką historią — z wojnami, migracjami, zmianami granic. I choć byli to zwykli ludzie, ich życie nie było ani proste, ani banalne. Odkryte historie okazały się zaskakujące i barwne.
Te najodleglejsze rodzinne dzieje czasem musiałem uzupełniać domysłami i dedukcją, opierając się na realiach ówczesnego życia. Ale im bliżej obecnych czasów, tym więcej pojawia się w tej opowieści szczegółowych faktów i anegdot z życia moich przodków.
Przygotowując się do napisania książki, szybko też uświadomiłem sobie, że nie da się zobaczyć pełnego obrazu ich codzienności bez szerszego kontekstu. Dlatego zdecydowałem się pójść o krok dalej. Uzupełniłem narrację o tło historyczne, o ciekawostki, które wychodzą poza ramy rodzinnych wspomnień. Dzięki temu książka zyskała drugi wymiar — ukazuje nie tylko rodzinne losy, ale także wydarzenia, które miały miejsce na Śląsku, w Polsce, w Europie, a nawet za oceanem. Tym sposobem dotarłem do finalnej wersji tej oto opowieści.
Ta książka to subiektywny wybór najważniejszych — w moim odczuciu — momentów w historii, które ukształtowały Górny Śląsk. Mam nadzieję, że udało mi się opisać je w sposób przystępny i ciekawy, a przy okazji — pokazać, jak odnajdywali się w nich moi przodkowie. Skupiłem się głównie na przodkach po mieczu, ale uwzględniłem też wspomnienia rodzinne po linii żeńskiej. Dlatego ta historia nie zamyka się w jednym nazwisku, ale jest opowieścią splecioną z wielu barwnych, rodzinnych losów.
Mam nadzieję, że sięgną po tę książkę nie tylko Ślązacy, którzy — być może — odnajdą tu cząstkę własnej rodzinnej przeszłości. Również czytelnicy z innych regionów Polski mogą tu znaleźć coś dla siebie — mam nadzieję, że lepiej zrozumieją, dlaczego Śląsk jest tak złożony i wyjątkowy.
Życzę powodzenia — w czytaniu, w rozumieniu, a także w poszukiwaniu własnych korzeni.
Uproszczone drzewo genealogiczne sześciu pokoleń rodziny Schubertów.Rozdział 1. Nowa epoka
Przebudzenie regionu
Śląsk wkraczał w XIX wiek mocno wyniszczony i osłabiony. Niespełna kilka dekad wcześniej zakończyły się tu trzy wojny toczone o ten region pomiędzy Prusami i Austrią. W tamtych czasach widok wynurzających się z gęstwiny lasu wrogich wojsk oznaczał jedno — śmierć, gwałty i zniszczenie. Wiele miast i wsi doszczętnie zrujnowano, liczne gospodarstwa chłopskie zostały opuszczone. Głód i bieda stały się codziennością. Epidemie zbierały krwawe żniwo, a nad regionem unosiła się żelazna ręka nowych pruskich władców.
Początek XIX wieku był zatem czasem niezwykle trudnym, lecz zwiastuny zmian powoli przebijały się przez mrok. Pierwszą oznaką postępu było zniesienie pańszczyzny przez rząd pruski w 1807 roku. Choć był to dopiero pierwszy krok — w majątkach prywatnych proces ten trwał jeszcze latami — to właśnie on zapoczątkował przemiany, które odmieniły los mieszkańców Śląska.
Kolejnym krokiem okazał się rozwój przemysłowy, który wymagał rąk do pracy. Na Śląsk sprowadzono wybitnych angielskich wynalazców wraz z ich nowoczesnymi technologiami. Zaangażowano także kapitał miejscowych właścicieli ziemskich — wielu z nich stało się jednymi z najbogatszych niemieckich przemysłowców. Wreszcie skorzystano z pracowitości Górnoślązaków. Niemcy uważali ich wówczas za leniwych chłopów, nazywanych pogardliwie Wasserpolacken — co sugerowało, że są „rozcieńczonymi” Polakami, ani Niemcami, ani Polakami. Okazało się jednak, że tutejsi mieszkańcy nie boją się ciężkiej pracy.
Jeden z XIX-wiecznych badaczy i podróżników wspominał, że „tak zniesławione plemię górnośląskie posiada nadzwyczajną zręczność i obrotność. Gdy się weźmie chłopa górnośląskiego i pokaże mu maszynę parową, rodzaj i sposób jej obsługi, wtedy was natychmiast zrozumie, pojmie mechanizm i stanie się w przeciągu 24 godzin użytecznym maszynistą. Również tak wielki talent okazuje on dla innych technicznych robót.”
Dzięki tym kilku filarom — pruskiej administracji, kapitałowi, angielskim wynalazcom i ciężkiej pracy miejscowej ludności — Śląsk powoli przekształcał się w region, w którym ludność porzucała pługi, a chwytała za kilofy i łopaty.
Proste kuźnice opalane węglem drzewnym zastępowano wielkimi piecami hutniczymi opalanymi koksem. Prymitywne, płytkie kopalnie — do których schodzono po drabinach, najwyżej 30 metrów w głąb ziemi — ustępowały miejsca nowoczesnym zakładom z głębokimi szybami i chodnikami odwadnianymi przez pompy napędzane parą.
Śląsk, który dotąd był prowincjonalną, zalesioną krainą, wkraczał w epokę gwizdów, dymu i hałasu. Rozpoczynała się era nowoczesnych technologii i maszyn parowych, nazywanych przez miejscowych „piekielnymi maszynami”.
Korzenie i tożsamość
Gdy na Górnym Śląsku stawiano pierwsze kominy, a w piecach hutniczych rozpalano gorące paleniska, na kartach historii pojawiają się moi dalecy przodkowie — mistrz ciesielski Bernhard Schubert i jego żona Marie z domu Sobel. Byli moimi praprapradziadkami i w połowie XIX wieku mieszkali w małej śląskiej osadzie znanej wówczas jako Kreuzburgerhütte lub Friedrichsthal. Dziś to niewielka wieś Zagwiździe, położona między Opolem a Kluczborkiem. Odnalezione dokumenty wskazują, że losy rodziny Schubertów były nierozerwalnie związane z przemysłowym rozwojem Śląska.
Osada, w której mieszkali, powstała za panowania pruskiego króla Fryderyka II, w czasach wojen o Śląsk toczonych między Austrią a Prusami. Według przekazów historycznych okolica porastała wtedy niedostępna puszcza, będąca schronieniem dla dzikiej zwierzyny i… zbójników.
W 1754 roku Fryderyk II wydał rozkaz, aby wybudować tu hutę żelaza, nazwaną Kreuzburgerhütte — Hutą Kluczborską. Miała ona służyć przede wszystkim produkcji kul armatnich, co w dobie nieustannych konfliktów w ówczesnej Europie wydaje się decyzją całkowicie zrozumiałą. W pobliżu huty założono osadę dla pracowników, nazwaną na cześć króla Friedrichsthal. Osada znajdowała się tuż obok kuźni, więc z czasem jej nazwę zaczęto stosować zamiennie z nazwą Kreuzburgerhütte.
Nowo powstała huta wymagała wykwalifikowanych pracowników. Wkrótce po wzniesieniu pierwszych zabudowań do osady sprowadzono kolonistów z odległych krain. Do Kreuzburgerhütte trafiły głównie rodziny niemieckie — z Marchii, Saksonii, Harzu — ale odnotowano też obecność Austriaków i Husytów (Czechów). Pozostali mieszkańcy pochodzili z okolic Opola.
Mój przodek Bernhard Schubert należał do miejscowej społeczności niemieckojęzycznej i mieszkał w Kreuzburgerhütte w połowie XIX wieku. Niewykluczone, że jego rodzina wywodziła się od niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych tu w drugiej połowie XVIII wieku. Na pewno nie pochodził z autochtonicznej ludności o słowiańskich korzeniach.
Kreuzburgerhütte w XIX wieku — litografia E. Knippla. Źródło: www.szukajwarchiwach.gov.pl (domena publiczna).
Niestety, jak dotąd nie udało mi się jednoznacznie potwierdzić tych przypuszczeń. Dawne dokumenty huty zostały zniszczone przez jej ostatniego właściciela. Nie pomogły też w wyjaśnieniu zagadki akta Archiwum Diecezjalnego w Opolu — nie zachowały się tam księgi parafialne sięgające tak daleko wstecz. Niewiele informacji odnalazłem również w Archiwum Państwowym w Opolu. Jest tylko enigmatyczna wzmianka, że Bernhard Schubert ze wsi Zagwiździe w 1844 roku starał się o wyjazd z Kreuzburgerhütte. Dotarłem także do informacji, że w sąsiedniej miejscowości Carlsruhe (dzisiejszy Pokój) w 1845 roku dobudowano wieżę kościoła. Mistrzem budowlanym nadzorującym te prace był niejaki Schubert. Niestety, nie zachowało się jego imię, przez co nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy był to mój przodek Bernhard, czy też inny członek rodziny. To tylko trop, ale warto go odnotować — w końcu ilu niespokrewnionych Schubertów mogło żyć w połowie XIX wieku w dwóch sąsiadujących wsiach? Brak precyzyjnych danych sprawia jednak, że pozostaje to jedynie hipotezą, kolejną zagadką w poszukiwaniu moich rodzinnych korzeni.
Jednym ze śladów mogących wskazywać dalszy kierunek poszukiwań jest wyznanie Bernharda. Bernhard był katolikiem, co może sugerować raczej austriackie niż niemieckie pochodzenie. Przypuszczam, że niemieccy koloniści byli najpewniej protestantami, a austriaccy — katolikami, ale to również tylko moja hipoteza.
Pewne jest tylko to, że religia odgrywała w życiu rodziny Bernharda istotną rolę. Potwierdzają to pamiątki, które przetrwały do dziś. Wśród rodzinnych relikwii znajduje się obrazek święty z odręcznym dopiskiem informującym, że jest to pamiątka po wizycie biskupa Latusska 8 września 1853 roku w Kreuzburgerhütte. Zachowała się także karteczka dołączona niegdyś do jakiegoś obrazka lub różańca, opatrzona datą 24 czerwca 1886 roku i odręcznym dopiskiem, że to pamiątka po wizycie w klasztorze w Weisswasser (obecnie Bílá Voda w Czechach). Widnieje na niej imię Gertrud Bega — może była to bliska znajoma albo krewna rodziny Schubertów. Przetrwał również druczek z łaskami udzielanymi przez świętą Margarethę Marię, na którym widnieje odręczny dopisek informujący, że karteczka pochodzi z klasztoru w Opolu. Ciekawą pamiątką są też ręcznie przepisane przez Augustę (córkę Bernharda Schuberta) teksty z Biblii i modlitewników. Poniżej przedstawiam jedną z modlitw w języku niemieckim z drugiej połowy XIX wieku, którą Augusta przepisała własnoręcznie:
„Jeśli zobaczycie na ulicy człowieka dotkniętego ciężką chorobą, w towarzystwie św. Jana i Korneliusza, połóżcie tę modlitwę na jego prawym boku, a natychmiast wstanie i będzie cieszyć się uzdrowieniem. Kto niesie tę modlitwę od domu do domu, ten będzie błogosławiony, a kto z niej szydzi, ten będzie przeklęty. Dom, w którym znajduje się ta modlitwa, nie ucierpi od pioruna. Kto codziennie odmawia tę modlitwę lub słyszy, jak jest odmawiana, trzy dni przed swoją śmiercią zobaczy znak od Boga oznaczający dzień jego śmierci.”
Odczytując tłumaczenie tego tekstu, można odnieść wrażenie, że nie była to jedynie zwykła modlitwa, ale swoisty amulet ochronny, który należało zawsze mieć blisko siebie. Przekazywana z pokolenia na pokolenie przetrwała do dziś — jej oryginał znajduje się w Stanach Zjednoczonych, u potomków Augusty.
Jedna z modlitw Augusty. Źródło: archiwum Marilyn Allen.
Biorąc pod uwagę powyższe odkrycia i przypuszczenia, można sądzić, że zagadnienia rozwoju przemysłowego regionu nie były Bernhardowi Schubertowi obce. Mógł być on potomkiem niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych w okolice Opola do ciężkiej pracy w hutnictwie. Być może sam, jako mistrz ciesielski, zajmował się budowaniem drewnianych konstrukcji dla kluczborskiej huty lub okolicznych domostw. Co więcej, w 1774 roku w Kreuzburgerhütte urodził się Johann Friedrich Krigar — konstruktor pierwszej maszyny parowej na świecie zbudowanej poza Wielką Brytanią. Wieś na początku XIX wieku liczyła nieco ponad siedmiuset mieszkańców, z czego osadnicy niemieckojęzyczni stanowili mniejszość. Kto wie — może rodzina Schubertów znała się z rodziną tego wynalazcy?
Na podstawie całego tego tła historycznego trzeba przyznać, że Bernhard mieszkał w wyjątkowym miejscu i w wyjątkowym czasie. Był świadkiem zanikającego starego porządku — resztek pańszczyzny i wyzysku chłopów. Z drugiej strony, na jego oczach dokonywały się wielkie przemiany dziejowe. Nowa, przemysłowa epoka, która przeobrażała Śląsk, miała też ukształtować losy rodziny Schubertów na wiele następnych pokoleń.
Śladami Schubertów po mapie Śląska
W latach pięćdziesiątych XIX wieku Kreuzburgerhütte była ważnym ośrodkiem przemysłowym w okolicy — w pobliżu rozciągały się jedynie pola uprawne i gęste lasy. Gdy tylko nadarzała się okazja, chłopi porzucali zajęcia na roli i podejmowali pracę w hucie. Choć praca ta nie należała do łatwych, dawała nadzieję na lepsze życie. W tym czasie, z nieznanych mi powodów, rodzina Schubertów podjęła decyzję o opuszczeniu Kreuzburgerhütte na pewien okres i przeniosła się do Roździenia — dziś jest to część Katowic.
Co skłoniło ich do takiego kroku? Trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć. Możliwe, że Bernhard, jako mistrz ciesielski, otrzymał tam zlecenie na budowę lub remont, który wymagał jego stałej obecności. Może skusiła go wizja lepszych zarobków i dogodniejszych warunków życia? A może po prostu podążył za falą migracji, która popychała ludzi w stronę większych centrów przemysłowych?
To właśnie wtedy, w Roździeniu, przyszła na świat pierwsza córka Bernharda i Marie — Hedwig Agnes Schubert. Było to 18 września 1858 roku. Tydzień później, 26 września, została ochrzczona. Na uroczystości obecnych było troje chrzestnych: Wilhelm Anter, Josephine Sagalla i Anna Schubert. Obecność trojga chrzestnych nie była wówczas niczym nadzwyczajnym — zdarzały się chrzty nawet z czterema czy pięcioma chrzestnymi. Kim mogła być chrzestna Anna Schubert? Siostrą Bernharda? Kuzynką? Inną krewną? Kolejna tajemnica czeka na rozwiązanie.
Nie minęło wiele czasu, a rodzina wróciła do Kreuzburgerhütte. Powód powrotu również pozostaje dla mnie nieznany. Może Bernhard zakończył zlecone prace w Roździeniu? A może huta ponownie potrzebowała pomocy doświadczonego mistrza ciesielskiego?
23 listopada 1862 roku w Kreuzburgerhütte przyszedł na świat mój prapradziadek, Paul Schubert. Trzy lata później, 19 listopada 1865 roku, urodziła się druga córka, Augusta. W tym okresie rodzina Schubertów przeniosła się do Alt Budkowitz — Starych Budkowic, leżących w tej samej gminie.
W tym samym czasie, dokładnie w 1869 roku, po Śląsku podróżował lingwista i badacz dialektów śląskich Lucjan Malinowski. O Niemcach w tej okolicy pisał, że posiadają oni swoje kolonie „pod miasteczkiem Pokój (Karlsruh) w okręgu opolskim. Lud miejscowy zwie tych przybyszów Rajchy, gdyż przybyli z krajów koronnych niemieckich Reichsländer.”
Malinowski opisywał również wygląd ówczesnych miejscowości na Górnym Śląsku i wsiach opolskich: „…wsi, w których znajdują się zakłady górnicze, jak np. Niemieckie Piekary, Szarlej (okręg bytomski), różnią się od zwykłych wsi rolnych. Domy tu są porządniejsze, piętrowe, murowane. W Szarleju (kopalnie galmanu) jest oświetlenie gazowe, kto wie, czy nie lepsze niż w Warszawie. W okręgu opolskim, gdzie nie masz zakładów górniczych, domy są najczęściej słomą kryte, mają zupełnie inny charakter; więcej są podobne do chat innych prowincyj polskich (…). W okolicach Kluczborka wsie protestanckie wyróżniają się od katolickich czystością. Domy w większości są drewniane (choć nowe są murowane, piętrowe). Ulice wysypane żwirem.”
W takich właśnie okolicach i warunkach toczyło się codzienne życie „rajchów” Schubertów. Jak mogło ono wyglądać? Zapewne w ciągu dnia Bernhard, jako mistrz ciesielski, poświęcał się pracy — być może uczestniczył w rozbudowie huty lub wznoszeniu domostw okolicznych mieszkańców. Jego rzemiosło budziło zapewne szacunek, bo ciesielstwo wymagało doświadczenia i wprawnej ręki. Marie w tym czasie na pewno dbała o dom, a troje dzieci — Hedwig, Paul i Augusta — biegało pośród pól i lasów nieopodal starej kluczborskiej huty. Tak mijał dzień za dniem.
Na zakręcie losu
Historia rodziny Schubertów nie zawsze toczyła się jednak spokojnym rytmem. W końcu nastał dzień, w którym przyszło jej członkom zmierzyć się z dramatem, który odmienił wszystko. Około 1870 roku, gdy dzieci były jeszcze małe, nadeszła tragedia — zmarł Bernhard. Okoliczności jego śmierci pozostają zagadką. Nie zachowały się ani księgi parafialne, ani dokumenty urzędowe z tamtych czasów. Przyczyna i dokładna data zgonu Bernharda również pozostają nieznane. Można dziś tylko snuć spekulacje — powodem śmierci mógł być wypadek przy pracy, albo ciężka choroba. W tym czasie szalała cholera, przynoszona przez robotników sezonowych i wycofywanych z frontu żołnierzy, uczestników wojny francusko-pruskiej. Niestety, zagadka śmierci Bernharda zapewne pozostanie już nierozwiązana.
Był to bardzo trudny czas dla wdowy Marie. Na jej barkach spoczęła odpowiedzialność za wychowanie dzieci i zapewnienie im przyszłości. W tamtym okresie wielu mieszkańców Opolszczyzny opuszczało swoje rodzinne strony, kierując się na Górny Śląsk — tam, gdzie powstawały huty i kopalnie, a przemysłowe serce regionu biło coraz mocniej. Marie podjęła decyzję, która miała odmienić losy jej potomków — spakowała cały dobytek i wraz z dziećmi wyruszyła na wschód, na Górny Śląsk.
W tym samym czasie wspomniany już lingwista Lucjan Malinowski przemierzał te okolice koleją, podziwiając zapewne te same widoki, które mijała Marie, zmierzając z dziećmi do nowego domu: „Droga żelazna górnośląska aż do Gliwic i dalej ku Koźlowi biegnie wśród okolicy zapełnionej hutami. Co chwila błyskają tu i ówdzie na horyzoncie jakby łuny pożarów — są to piece różnych fabryk. Widok jednak wiosek ten sam, co u nas. Widać, że ten sam lud polski rozsiadł się na łanach i uprawia je od lat tysiąca… Gdzieniegdzie tylko zwraca uwagę w rzędy ustawiona gromada kamienic czerwonych, ale jej jakoś nie do twarzy wśród starych, odwiecznych sadyb słowiańskich. Są to nowe kolonie fabryczne założone przez Niemców.”
Rodzina Schubertów na zawsze opuściła okolice Zagwiździa, miejsca które do dziś przypomina o swojej hutniczej przeszłości. Do obecnych czasów zachowały się niektóre XIX-wieczne zabudowania hutnicze. Budynki są pięknie odrestaurowane, a w dawnej młotowni mieści się dziś Regionalna Sala Muzealna, która przybliża zwiedzającym historię tego niezwykłego miejsca.
Nowym domem dla Marie i jej dzieci została kolonia robotnicza Hugo, która mieściła się przy hucie Laura (Laurahütte). Była to najstarsza kolonia przy hucie — powstała w latach 50. XIX wieku i nosiła imię syna właściciela, Hugona II Henckel von Donnersmarcka. Zabudowa kolonii robotniczej Hugo była prosta i jednorodna — każda rodzina miała do dyspozycji niewielkie mieszkanie złożone z jednego pokoju z kuchnią, a na podwórzu znajdowała się komórka gospodarcza.
Dziś kolonia Hugo jest dzielnicą Siemianowic Śląskich, lecz wówczas była tętniącą życiem osadą pełną górniczych i hutniczych rodzin. Górująca w pobliżu huta Laura stanowiła serce tego miejsca. Widać to do dziś po układzie siemianowickich ulic i dzielnic — wszystkie drogi prowadziły do huty, a wiele dzisiejszych dzielnic to dawne kolonie robotnicze.
Historia Laurahütte sięga 1836 roku, kiedy hrabia Hugo I von Donnersmarck zawarł spółkę z berlińskimi bankierami i rozpoczął na swojej ziemi budowę nowoczesnej huty. Była to ogromna inwestycja, a wkrótce po otwarciu zakładu rozsławił ją pewien przypadek. W 1842 roku na potrzeby budowy linii kolejowej z Wrocławia do Mysłowic zamówiono szyny z Anglii. Pech chciał, że statek przewożący ten towar zatonął. W obliczu konieczności znalezienia nowego dostawcy pilnie zamówiono szyny w mało dotąd znanej hucie Laurahütte. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu wszystkich okazały się one wysokiej jakości, co zapewniło hucie renomę i zamówienia napływające z całej Europy. Huta otrzymała nazwę od imienia żony hrabiego — Laury von Donnersmarck. Natomiast nazwy kolonii robotniczych i okolicznych pól górniczych pochodziły od imion jego dzieci i rodziców.
Muzeum Śląskie zrealizowało doskonały film dokumentalny pt. „Huta Laura — podróż w czasie do początków Siemianowic”. Jego autor, Aleksander Nowacki, odtworzył w technologii 3D pierwotny wygląd huty, ukazując imponującą skalę tej inwestycji. Jak na swoje czasy, huta Laura była obiektem ogromnym i nowoczesnym. Można sobie jedynie wyobrazić, jakie wrażenie musiała wywierać na ówczesnych mieszkańcach — na ludziach, którzy większość życia spędzili pośród pól i lasów. W ich otoczeniu nagle wyrosły monumentalne zabudowania przemysłowe, wysokie kominy i potężne piece hutnicze, zmieniając okolicę w surowy, industrialny krajobraz.
Codzienność w cieniu huty
Kolonia Hugo stała się domem dla rodziny Schubertów na kolejne kilkanaście lat. To tutaj dzieci Marie spędzały swoje młodzieńcze lata — uczyły się i stopniowo stawały się częścią hutniczej i górniczej społeczności. Życie w kolonii toczyło się według rytmu wyznaczanego przez pracę w hucie i w kopalniach należących do Donnersmarcków. Mężczyźni rankiem udawali się do pracy, a kobiety zajmowały się domem, gotowaniem obiadu i wychowywaniem dzieci. Niektóre z kobiet również dorabiały — taki los zapewne spotkał wdowę Marie. Może trudniła się domowym rzemiosłem — prała bieliznę bogatszych mieszkańców lub zajmowała się szyciem ubrań? A może mogła liczyć na pomoc kogoś z rodziny? Niezależnie od tego, czym się parała, musiała łączyć zaradność z determinacją.
Czas mijał, a dzieci Marie dorastały w cieniu pieców hutniczych, wśród huku maszyn parowych i szumu wyciągów kopalnianych szybów. W takim otoczeniu powietrze przesiąknięte było zapachem rozgrzanego metalu, pyłu węglowego i spalonego koksu. Codzienność w takich warunkach była surowa, ale dawała nadzieję na lepszą przyszłość.
Życie w kolonii Hugo to nie była jednak tylko praca. Każda okazja, by ubarwić monotonię robotniczego świata, była wyczekiwana i hucznie świętowana. Czekano na święta, pierwsze komunie święte czy wesela. Do dziś zachowała się pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty Schubert, datowana na 22 maja 1874 roku.
Pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty z 1874 roku. Źródło: archiwum Marilyn Allen.
Dwa lata po tej komunii rodzinne kroniki odnotowały kolejną uroczystość. 18 września 1876 roku, dokładnie w swoje osiemnaste urodziny, najstarsza z rodzeństwa — Hedwig Agnes Schubert — poślubiła Sebastiana Bartholda Meneghel.
Co ciekawe, Sebastian nie był ani Ślązakiem, ani Niemcem. Pochodził z Włoch, z niewielkiej alpejskiej miejscowości Imer w dolinie Primiero w Trydencie, który wówczas należał do Austrii. Jak trafił na Górny Śląsk? Zapewne jak wielu innych imigrantów — za pracą i chlebem. W tamtym okresie śląskie kopalnie i huty bardzo potrzebowały rąk do pracy, a Włosi, zwłaszcza z biedniejszych, górskich terenów, chętnie podejmowali się trudnych zajęć w przemyśle.
Ślub Hedwig i Sebastiana był uroczystością, która zapewne zgromadziła wielu zaciekawionych mieszkańców kolonii. Każdy chciał zobaczyć tę nietypową śląsko-niemiecko-włoską parę młodą. Rodzina Schubertów miała powód do radości. Uroczystość przyciągnęła również innych Włochów — dowodem na to jest zachowany akt ślubu i pewna ciekawostka z nim związana. W pruskich dokumentach nie było miejsca na dowolność — musiał panować porządek, a imiona i nazwiska zapisywano w zniemczonej formie. Dlatego według pruskiego urzędnika świadkami na ślubie byli Joseph Franeauser i Franz Meneghel, jednak sami świadkowie podpisali się jako Giuseppe i Francesco.
Po ślubie Hedwig i Sebastian przez pewien czas mieszkali w Laurahütte, gdzie na świat przyszło ich dwóch synów — Georg oraz Johann (Giovanni według metryki urodzenia). Sebastian pracował jako górnik w jednej z kopalń należących do Donnersmarcków. Młody Włoch dobrze wywiązywał się ze swojej ciężkiej, górniczej pracy. Kattowitzer Kreisblatt w 1876 roku opublikował artykuł o wypadku górniczym w szybie kopalni Laurahütte. Wśród górników udzielających „rozważnej i czynnej pomocy przy największym ryzyku własnego życia” znalazł się Sebastian Meneghel. Zasłużeni górnicy otrzymali Honorowy Medal Zasługi oraz nagrody pieniężne.
To świadectwo pokazuje, jak niebezpieczna była praca w śląskich kopalniach. Śluby, wesela, komunie — dawały one chwile wytchnienia, pozwalały zapomnieć o niebezpieczeństwach związanych z pracą. Jednak dni powszednie nie były łatwe. Górnicy każdego dnia schodzili pod ziemię, wiedząc, że mogą już nie wrócić. Wypadki zdarzały się często, a każde tąpnięcie mogło oznaczać śmierć dla wielu ludzi. Mimo tych zagrożeń ludzie nie rezygnowali z pracy, gdyż zatrudnienie w kopalni dawało utrzymanie i stabilizację. Codzienność miała swoją cenę.
Zaginiona historia
Nie każda opowieść kończy się wyraźnym zamknięciem — czasem historia urywa się i dalej można snuć jedynie domysły. Tak jest z historią Marie. Po ślubie najstarszej córki Hedwig, została ona z dwójką pozostałych dzieci — Augustą i Paulem. W tym miejscu ślad Marie w rodzinnej historii się urywa, jakby rozpłynęła się w czasie i przestrzeni.
Nie wiem, kiedy i gdzie zmarła. Ponieważ jej dzieci w kolejnych latach kilkukrotnie zmieniały miejsce zamieszkania, trudno określić, gdzie ostatecznie osiadła i gdzie spoczęła na wieczny odpoczynek. Jej akt zgonu z pewnością gdzieś istnieje. Jednak bez poznania konkretnej daty i miejsca jego odnalezienie jest niczym szukanie igły w stogu siana. A szkoda — gdyby udało się natrafić na ten dokument, być może rzuciłby on więcej światła na jej przeszłość: skąd pochodziła i kim byli jej przodkowie.
Historia Marie urywa się w tym punkcie, więc mogę jedynie snuć przypuszczenia, jak wyglądało jej dalsze życie. Była matką, która w czasach niepewności i żałoby musiała stawić czoła losowi i zapewnić swoim dzieciom przyszłość. Być może do ostatnich dni wspominała swojego męża Bernharda; może cieszyła się z sukcesów swoich dzieci; a może modliła się w zaciszu domowego kąta?
Cieszę się, że udało mi się odnaleźć choć niewielkie skrawki życia Marie. Jej losy — choć niepełne i zagubione w czasie — ukazują kobietę, która dźwigała na swoich barkach ciężar samotnego wychowania dorastających dzieci. Jej historia wpisywała się w prawdziwe dzieje Górnego Śląska — regionu, w którym silne więzi rodzinne i poświęcenie dla bliskich stanowiły fundament codziennego życia.
Na tym polega magia odkryć genealogicznych. Nikt z obecnie żyjących krewnych nie pamiętał już o tej dalekiej przodkini — przepadła, zapomniana w mrokach historii. Dzięki mojej pracy udało się jednak w pewnym sensie przywrócić ją do życia — jej opowieść na powrót trafiła do rodzinnej kroniki.
Za postępem i maszynami
Podczas gdy dwie siostry — Hedwig i Augusta — podążyły własnymi ścieżkami, ich brat, a mój prapradziadek Paul, wybrał drogę życia skierowaną ku przemysłowi, maszynom i postępowi.
13 czerwca 1887 roku Paul stanął na ślubnym kobiercu, biorąc za żonę Paulę Kubitza, pannę pochodzącą z Bogucic — jednej z najstarszych dzielnic Katowic. Tam razem zamieszkali, a dokładniej w jej najstarszej części, czyli Bogutschütz Hammer (Kuźnicy Boguckiej). Paul, wychowany w cieniu Kreuzburgerhütte i Laurahütte, osiadł teraz w miejscu, które było kolebką śląskiego przemysłu.
Kuźnica w Bogucicach była pierwszym obiektem przemysłowym na terenie współczesnych Katowic i jedną z pierwszych hut w całym regionie — wzmianka o niej pojawiła się już w dokumentach z 1397 roku. Historyczna kuźnia zlokalizowana była w okolicy dzisiejszego katowickiego Spodka, a więc w samym centrum Katowic. Stolica regionu pamięta o jej historii do dziś. W herbie Katowic, na złotej tarczy, widnieje czarny młot wodny umocowany na drewnianym stelażu — symbolizuje on właśnie legendarny młot z Kuźnicy Boguckiej.
Czas, w którym Paul i Paula osiedlili się w Bogucicach, był okresem wielkich przemian. Bogucice nie były już wsią, lecz stały się częścią młodego, prężnie rozwijającego się miasta Katowice. Przemysł kwitł — huty i kopalnie wyrastały jak grzyby po deszczu, a drewniane chałupy ustępowały miejsca murowanym kamienicom.
W 1922 roku jeden z uczestników wycieczki młodzieżowej z Poznania opisywał swoje wrażenia z pobytu w Bogucicach: „Mamy mieszkać u górników w Bogucicach. Wieś to robotnicza, łącząca się z Katowicami. Tu osada w osadę przechodzi bez wyraźnej granicy; cała okolica jest jedną wielką fabryką (…) Wieś tę tworzą dwie prostopadłe ku sobie ulice, zabudowane dwupiętrowymi kamienicami, na których tyłach kryją się starsze parterowe domki. U skrzyżowania — nowy duży kościół, obok rozległe zabudowania szpitala bonifratrów.”
Tak wyglądało otoczenie, w którym Paul i Paula wiedli swoje życie. Ich codzienność przeplatała się z hałasem maszyn, ruchem robotników wracających z hut i kopalń oraz zapachem dymu unoszącym się nad horyzontem.
Paul w chwili ożenku miał 25 lat i — jak wielu mężczyzn — pracował w kopalni. Na początku był dozorcą maszyn: pilnował ich pracy, konserwował je i doglądał, by wszystko działało sprawnie. Była to odpowiedzialna rola, wymagająca precyzji i znajomości mechaniki. Był to dobry zawód — kopalnie Górnego Śląska coraz częściej potrzebowały wykształconych fachowców, ponieważ rola maszyn w wydobyciu węgla ciągle rosła. Po kilku latach Paul awansował i został maschinensteigerem, czyli sztygarem w maszynowni. Oznaczało to wyższe zarobki, ale też większą odpowiedzialność. Jako sztygar nadzorował pracę maszyn, dbał o ich prawidłowe funkcjonowanie i o bezpieczeństwo załogi.
Jego żona Paula, jak większość kobiet tamtych czasów, zajmowała się domem. Jak pisał Kamil Iwanicki w swojej książce „Familoki. Śląskie mikrokosmosy”, na Górnym Śląsku rola kobiet określana była trzema słowami: Kinder, Küche, Kirche — dzieci, kuchnia, kościół. To one prowadziły dom, wychowywały dzieci i dbały o codzienne życie rodzinne.
Paul i Paula doczekali się licznego potomstwa. Swoim dzieciom nadali imiona: Ewald (mój pradziadek urodzony 1 października 1894 roku) oraz Maks, Rose, Josef, Natalie i Hildegard. Wydawałoby się, że rodzina osiądzie na stałe w Bogucicach, jednak los miał dla nich inne plany.
Na przełomie XIX i XX wieku Paul i Paula zdecydowali o kolejnej przeprowadzce. Opuścili gwarne, rozwijające się Katowice i wyruszyli w stronę Niedobczyc — dziś dzielnicy Rybnika, a wówczas wsi, która dopiero wkraczała na ścieżkę industrializacji. Nie wiadomo dokładnie, co skłoniło ich do takiego kroku. Mogę jedynie przypuszczać, że wiązało się to z propozycją lepszych warunków pracy, wyższymi zarobkami lub z kwestiami mieszkaniowymi.
W Niedobczycach działała wówczas stosunkowo młoda kopalnia Johann Jacob, przemianowana w 1902 roku na Römer Grube. Kopalnia dopiero przechodziła proces mechanizacji, co mogłoby tłumaczyć sprowadzenie właśnie tam sztygara maszynowego Paula Schuberta.
Pierwsza komunia święta Ewalda — około 1904 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.
Początek XX wieku to także początek budowy przykopalnianej kolonii robotniczej, która stała się domem dla tej wielodzietnej rodziny. To właśnie w Niedobczycach, w cieniu kopalni, dorastało kolejne pokolenie Schubertów. Dzieci Paula i Pauli od najmłodszych lat przyzwyczajały się do surowej, ale pełnej życia codzienności śląskich familoków. Ich świat był pełen kontrastów — z jednej strony ciężka praca ojca w kopalni i obowiązki domowe matki, z drugiej beztroskie zabawy na podwórzu pomiędzy powstającymi robotniczymi zabudowaniami.
Tak właśnie wyobrażam sobie życie moich przodków na początku XX wieku — pełne prostych rytuałów, skromnych posiłków i ciężkiej pracy.
Zakończenie edukacji Ewalda — około 1909 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.
W Niedobczycach dzieci Paula i Pauli dorastały, uczyły się, przystępowały do pierwszej komunii świętej, kończyły szkołę. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Młoda kopalnia zwiększała wydobycie z roku na rok. Pracowników przybywało, więc osiedle rozrastało się. Powstawały nowe budynki z czerwonej cegły, a rytm życia mieszkańców wyznaczała górująca nieopodal kopalnia. Codzienność rodziny Schubertów płynęła spokojnym nurtem czasu aż do momentu, gdy na horyzoncie zaczęły zbierać się ciemne chmury, a kalendarz wskazał rok 1914. Wkrótce ład świata miał rozsypać się niczym domek z kart i przejść do historii. Nadchodził czas Wielkiej Wojny.
więcej..