-
promocja
Joe Country - ebook
Joe Country - ebook
Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry.
W Slough House, azylu niewydarzonych szpiegów, budzą się wspomnienia. Wszystkie złe.
Catherine Standish znów kupuje alkohol, Louisa Guy rozgrzebuje popioły utraconej miłości, a nowy rekrut Lech Wicinski, którego grzechy czynią go wyrzutkiem nawet pośród kulawych koni, chce za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zniszczył jego karierę, nawet jeśli zapłaci za to zrujnowaniem sobie życia.
Zimą Jackson Lamb wolałby mieć święty spokój, ale nawet on nie może zignorować zaschniętej krwi na swoich dywanach. Kiedy więc człowiek odpowiedzialny za zabicie jednego z kulawych koni w końcu wychodzi z ukrycia, Lamb wysyła swoją ekipę, aby wyrównała rachunki. Tym razem zmierzają do Walii.
Nie wszyscy wrócą do domu.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68352-43-6 |
| Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sowa z krzykiem wyfrunęła ze stodoły, a końcówki jej skrzydeł były jasne od płomieni. Przez chwilę na tle pustego nieba była umierającym aniołem spalanym własną boskością, a potem pozostał z niej tylko osmolony kadłub, który spadł jak kamień w pobliskie drzewa. Zastanawiał się przez chwilę, czy zajmie się od niej las. Ale drzewa pokrywała gruba warstwa śniegu zdolna zgasić każdą iskrę, która przetrwałaby upadek. Odwrócił się z powrotem w stronę stodoły akurat w chwili, gdy zapadł się dach i w górę wystrzeliła chmura dymu i iskier. Całkiem piękne, jeśli lubi się takie rzeczy. Chyba to właśnie tak kręci podpalaczy.
Nie był jednak podpalaczem; wykonywał tylko instrukcje. Puścili tę stodołę z dymem, by zatrzeć ślady swojej niedawnej obecności, i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że to była eksterminacja; że w środku będzie sowa, a do tego jakieś myszy, szczury, pająki i co tam jeszcze. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ale powinien był brać pod uwagę taką możliwość. Wtedy serce nie podeszłoby mu do gardła, gdy zobaczył tego płonącego ptaka desperacko walczącego o ostatnie sekundy swojego życia.
Teraz się wypełniały. Gdzieś tam, w tonącej w szarościach dali, gdy cud płomieni przemieniał jego dawny dom w dymiące zgliszcza.
Coś zawaliło się z trzaskiem, w górę wystrzeliły iskry i to był równie dobry sygnał jak każdy inny. Pora się zbierać.
– Koniec? – spytał.
– Z tym ptakiem to na pewno. Co to było, jakaś kura?
– Tak, jasne… Kura.
Jezu.
Poprawił paski plecaka, ściągnął mankiety pikowanej kurtki, założył kaptur i ruszył w stronę ścieżki. Za nimi w górę wznosiły się kłęby dymu, padający śnieg sklejał się w grudy, a świat wypłaszczył się do jednego odcienia. Stodoła była nieużywana i stała na kompletnym odludziu. Słup dymu przykuje uwagę, ale zanim zjawią się jakieś służby, oni będą już daleko stąd, a ich ślady zostaną zatarte. Poza tym tu, na pustkowiu, istniało wygodne wytłumaczenie: dzieciaki. Wiejskie życie to nie tylko jeżdżenie traktorami i przerzucanie łajna łopatą z pełnym zadowolenia uśmiechem. Na pewno wciągali metę, pili bimber i podpalali stodoły. Sam by tak robił, gdyby był zmuszony dorastać w takim miejscu.
Gdy ktoś znajdzie zwłoki, oczywiście zrobi się cyrk, ale to nie wcześniej, niż zgasną płomienie. A do tego czasu krew na śniegu zamieni się w błoto, zadepczą ją członkowie służb interwencyjnych, którzy pojawią się na miejscu.
Prawy mankiet był za ciasny, więc poprawił pasek na rzepy. Tak lepiej. Dobra kurtka – chroniła przed zimnem. Kobieta miała na sobie podobną, wyglądającą na nową. Udało jej się jednak ją rozerwać, pewnie gdy przechodziła przez płot. Po prawej stronie na piersi została trójkątna dziura; zwisający kawałek tkaniny odsłaniał gąbczasty materiał pod spodem. Jeśli chodzi o mężczyznę, to ubrał się za lekko, więc śmierć i tak by go odnalazła.
Ścieżka spod drzew prowadziła znów na otwartą przestrzeń. Wiatr wiał od wybrzeża, a oni zmierzali w tamtą stronę: po drodze zadzwoni do szefa i ustali miejsce spotkania. Przy odrobinie szczęścia szef znalazłby dzieciaka i sprzątnął go dziś rano, ale teraz już było po wszystkim. Czasami akcje się sypią, i tyle. Czasem giną koledzy. Kiedy tak się działo, trzeba było to potraktować jako życiową lekcję, a potem wrócić do domu i czekać, aż zagoją się rany.
– Zabiłbym za drinka – odezwał się jego towarzysz.
– Nie. Dopiero jak wrócimy tam, gdzie mają światło.
Oczywiście miał przez to na myśli Anglię. Może i w Walii też mieli światło, ale nie był pewny, czy prądu nie wytwarzają tu chomiki w kołowrotkach.
W górze przemknął ciemny kształt, ptak wracający do domu, i przypomniała mu się sowa; jak spalały ją płomienie w chwili, gdy wyfrunęła ze stodoły. Coś mu majaczyło na temat sów: że były jakimś złym znakiem, chyba zapowiadającym śmierć. Większość złych znaków miała coś wspólnego ze śmiercią, jeśli wierzyć horrorom.
Dotarł do przejścia w ogrodzeniu. Mieli za sobą kilka trudnych dni i czarne kłęby dymu kreślące ideogram na niebie; przed nimi był pokrywający się bielą krajobraz, a dalej morze. Ruszając mu na spotkanie, pomyślał, że ta sowa trafiła w dziesiątkę, choć trochę się spóźniła ze swoją przepowiednią. Śmierć faktycznie odwiedziła to miejsce i zebrała swoje żniwo. Musiała się bardziej napracować, niż mogłaby sądzić, biorąc pod uwagę, że mierzyła się z ludźmi z jakiegoś działu wyrzutków: Slade House? Nie, Slough House… Slough House, bo szef nazwał ich kulawymi końmi. Miała więcej roboty, ale w sumie nie zrobiło to większej różnicy.
Mężczyzna nie żył. Kobieta nie żyła.
W Slough House będą potrzebować jakichś nowych kulawych koni.