- W empik go
Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania - ebook
Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania - ebook
Zbiór opowiadań Sylvii Plath, a wśród nich odnalezione niedawno – i nietłumaczone dotąd na polski – Mary Ventura i dziewiąte królestwo. Wszystkie w doskonałym przekładzie Agi Zano.
Od czasów, gdy była nastolatką, Sylvia Plath pisała opowiadania. Początkowo przychodziło jej to łatwo, ale w miarę jak szlifował się jej warsztat, pojawiało się coraz więcej trudności. Jej ambicje rosły, stawała się dla siebie coraz bardziej wymagająca.
Trzydzieści dwa teksty składające się na ten tom to wszystkie znane dotąd opowiadania poetki. Stanowią doskonałe uzupełnienie wizerunku Plath, proza bowiem zakotwiczona w konkretnych kontekstach pozwala lepiej zrozumieć przeplatające się w twórczości fascynacje i demony. Podkreślają nie tylko żywotność jej inteligencji i tęsknotę za wyobraźnią, lecz także dzięki nim można w pełni dostrzec talent i geniusz Sylvii Plath.
W trakcie lektury ciągle myślałam o autorce, o jej drodze życiowej, o samobójczej śmierci. Wiele tu elementów zaczerpniętych z jej życia – opowieści o dzieciństwie w powojennej Ameryce, o małżeństwie z dominującym mężczyzną, o doświadczeniu szpitala psychiatrycznego, o pragnieniu bycia pisarką i poetką. Sylvia Plath jest uważną obserwatorką bólu własnego i cudzego. Ludzie chcą być szczęśliwi, ale nie zawsze mogą. Plath daje język tym, których życie doświadczyło zbyt mocno. W opowiadaniach jest poetką, często surrealistką. Na zawsze pozostanie ze mną opowiadanie o żonie, która zazdrościła mężowi niezwykłych snów, bo jej przygasły, i o jej drodze do odzyskania snu – ucieczki od rzeczywistości.
Paulina Reiter
Sylvia Plath to łapaczka snów. Jej nieznane teksty w tym zbiorze robią wielkie wrażenie – tak jak Języki z kamienia, opowiadanie szpitalne, w którym zaglądamy za zasłonę, w niedostępne przestrzenie wrażliwości i bólu. Znajdziemy tu też opowiadania jasne, wzruszające i zabawne. Aż do wspaniałego, metaforycznego tekstu Mary Ventura i dziewiąte królestwo, który można czytać jako opowieść o ucieczce i wyborze. Ocalenia czy śmierci? To opowiadanie oświetla na nowo postać Plath. To wszystko sprawia, że znowu o niej myślimy. Otwierają się nieznane rejony wyobraźni, zwłaszcza że przekład Agi Zano pięknie działa.
Justyna Sobolewska
Oto szkice i opowiadania Plath, zdumiewające eklektycznością tonów i zróżnicowaniem bohaterów, przedstawiające zarówno jej literackie wyżyny, jak i interesujące potknięcia, jej fascynacje i obsesje. Surrealistyczna, pełna przemocy opowieść o snach i porażająca narracja o agonii starszego mężczyzny sąsiadują ze zgrabną historyjką małżeńską, zwieńczoną landrynkowym happy endem. . A więc taka też była Plath.
Ale widzę w tym zbiorze przede wszystkim Plath pisarkę, która nie przestaje być poetką i odczuwa świat straceńczo wyostrzonymi zmysłami: dostrzega każdą roślinę, zmiany natężenia światła, ruch wiatru, bąbelki piany na powierzchni wody i tymi obrazami szkicuje świat z fascynującą dokładnością. Jest sejsmografem, radarem i lornetką. Jest lustrem, krzywym zwierciadłem, mozaiką. Żywiołem. Jest sentymentalna i bezwzględna w pokazywaniu ludzkich słabości. Złakniona szczęśliwego zakończenia i szydercza. Precyzyjna i nieokiełznana. Bezkompromisowa.
Małgorzata Rejmer
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68121-21-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Codziennie od dziewiątej do siedemnastej siedzę przy biurku, zwrócona do drzwi, i zapisuję sny różnych ludzi. Nie że wyłącznie sny. Dla moich przełożonych to byłoby za mało praktyczne. Dlatego wystukuję też bolączki jawy: problemy z matką, z ojcem, z flaszką, z łóżkiem, z niewytłumaczalnym bólem walącym przez łeb aż do urwania filmu. Do naszego biura nie przychodzą ludzie bez problemów. I to mowa o problemach, których nie wystarczy potraktować wassermannem czy wechslerem-bellevue.
Kto wie, może mysz szybko się orientuje, że całym światem rządzą gigantyczne stopy. No cóż, z mojej perspektywy rządzi nim jedna i tylko jedna rzecz. Panika: z psim pyskiem, z mordą diabła, z twarzą dziwki czy starej baby, panika drukowanymi literami i w ogóle bez żadnej facjaty – zawsze ten sam Johnny Panika, we śnie czy na jawie.
Jak ktoś mnie pyta o pracę, to mówię, że jestem asystentką sekretarki w przychodni jednej z klinik przy szpitalu miejskim. To brzmi tak wyczerpująco, że rzadko kiedy rozmówcy chce się drążyć, czym się tam właściwie zajmuję, a zajmuję się przepisywaniem na maszynie kart pacjentów. Bez wsparcia jakiegokolwiek zespołu – i bardzo po cichu – ciągnę jednak drugi etat, taki, że naszym lekarzom by pikawa stanęła. W zaciszu swojej kawalerki jestem bowiem sekretarką nikogo innego jak samego Johnny’ego Paniki.
Kształcę się, sen po śnie, by zostać tą rzadką postacią, rzadszą, powiedzmy to sobie wprost, niż którykolwiek z członków Instytutu Psychoanalizy: koneserką snów. Nie kimś, kto sny przerywa czy objaśnia, wykorzystuje do zaspokajania przyziemnych potrzeb takich jak szczęście czy dobre zdrowie, lecz zupełnie nieznikczemniałą kolekcjonerką snów dla samych snów. Miłośniczką snów ze względu na Johnny’ego Panikę, Twórcę ich wszystkich.
Nie ma takiego snu, którego bym nie znała na pamięć i nie zanotowała kiedyś w naszej ewidencji. Nie ma takiego snu, którego bym nie przepisała w domu do Biblii Snów Johnny’ego Paniki.
To moje prawdziwe powołanie.
Czasem nocą jadę windą na dach mojego budynku. Czasami, tak koło trzeciej. Nad drzewami po drugiej stronie parku płomień pochodni United Fund opada i odżywa za sprawą jakiegoś czarownictwa, tu i tam dostrzegam światło w bryłach z cegły i kamienia. Przede wszystkim jednak czuję, jak miasto śpi. Śpi od rzeki na zachodzie do oceanu na wschodzie, jak niezakotwiczona wyspa kołysząca się w zupełnej pustce.
Zdarza się, że jestem napięta i wrażliwa jak najmocniej naciągnięta struna skrzypiec, a mimo to jestem gotowa do snu, gdy tylko niebo zaczyna błękitnieć. To myśl o wszystkich tych śniących i o tym, co im się śni, męczy mnie tak bardzo, że w końcu sama zapadam w gorączkowy letarg. Od poniedziałku do piątku nic nie robię, tylko spisuję właśnie te sny. Pewnie, nie dobijam nawet do ułamka wszystkich nocnych wizji tego miasta, ale zapełniam księgi: strona po stronie, sen po śnie, a kartki pasą się na nich i obciążają półki w szafce wzdłuż wąskiego przejścia, biegnącego równolegle do głównego korytarza, z którego otwierają się drzwi do wszystkich ciasnych gabinetów lekarskich.
Mam taki szczególny zwyczaj, że rozpoznaję przychodzących ludzi po ich snach. Jakby mnie kto pytał, to sny odróżniają ich od siebie wyraźniej niż jakiekolwiek imię. Dajmy na to takiego pana pracującego w fabryce kulek do łożysk: co noc śni mu się, że leży na plecach, a na piersi ma ziarnko piasku, które po troszeczku sobie rośnie, rośnie, aż osiąga rozmiary sporego domu i facet nie może zaczerpnąć powietrza. Kojarzę też człowieka z nawracającym snem, przeżywanym, odkąd w dzieciństwie podano mu eter i wycięto migdałki podniebienne i gardłowy. W tym śnie chłop utkwił między szpulami w przędzalni i walczy o życie. O, nie on jeden, chociaż tak mu się wydaje. W dzisiejszych czasach wielu ludziom śni się, że są rozjeżdżani albo pożerani przez maszyny. To ci podejrzliwi, co zawsze szerokim łukiem omijają metro i windy. Często ich mijam, gdy wracam po przerwie lunchowej ze szpitalnej stołówki, jak człapią zasapani po kamiennych schodach do naszej przychodni na trzecim piętrze. Czasami się zastanawiam, o czym śnili ludzie przed wynalezieniem łożysk i zakładów włókienniczych.
Ja mam swój własny sen. Szczególny. Sen nad sny.
Widzę w nim wielkie, na wpół przejrzyste jezioro rozciągające się na wszystkie strony, zbyt wielkie, bym mogła dostrzec brzegi, o ile jakieś w ogóle istnieją; wiszę nad nim i patrzę w dół przez szklane podbrzusze jakiegoś helikoptera. Na dnie toni – tak głęboko, że mogę tylko zgadywać, co się dzieje w skłębionej mrocznej masie – kryją się prawdziwe smoki. Te, które żyły na Ziemi, zanim ludzie zamieszkali w jaskiniach, zaczęli gotować mięso na ogniu, rozpracowywać budowę koła i porządek alfabetu. Słowo „monstrualne” to przy nich za mało; mają więcej zmarszczek niż sam Johnny Panika. A jak pośnisz o nich dość długo, to stopy i dłonie ci zwiędną od patrzenia z bliska. Słońce kurczy się do rozmiarów pomarańczy, tylko zimniejszej, i odkrywasz, że od ostatniej epoki lodowcowej mieszkasz w Roxbury. Nie ma dla ciebie miejsca innego niż pokój o ścianach tak miękkich jak pierwsze pomieszczenie, które w życiu poznałaś, w którym można śnić i pływać, pływać i śnić, aż wreszcie jesteś znów pośród tych wielkich pierwotnych i żadne sny nie są w ogóle potrzebne.
To do tego jeziora spływają nocą ludzkie myśli, wszystkie potoki i ścieki z rynsztoków do jednego bezgranicznego wspólnego zbiornika. Nie ma on nic wspólnego z migoczącymi błękitnymi źródłami wody pitnej, które mieszkańcy przedmieść chowają za lasami sosnowymi i zasiekami z drutu kolczastego i strzegą zazdrośniej niż diamentu Hope.
To wieczny ściek, tyle że przejrzysty.
Woda w tym jeziorze oczywiście cuchnie i dymi od snów, które namakają w nim od stuleci. Aby jakoś to sobie uzmysłowić, wystarczy zwizualizować sobie ogrom rekwizytów sennych wytwarzanych jednej nocy przez jedną osobę w jednym mieście, które stanowi przecież zaledwie punkcik na mapie świata, a następnie przemnożyć zajmowaną w wodzie przestrzeń przez całą światową populację i przez liczbę nocy, które upłynęły od nadejścia pierwszych łysiejących małp, ciosających sobie toporki z kamienia. Osobiście nie mam głowy do matematyki: dostaję migreny już na wysokości liczby snów śnionych jednej nocy w stanie Massachusetts.
Na tym etapie widzę już, że na powierzchni jeziora wiją się kłębowiska węży i kołyszą się martwe ciała, napuchnięte jak rozdymki. Ludzkie płody podskakują w laboratoryjnych fiolkach jak nieprzeliczone niedokończone wiadomości od wielkiego Jestem. Widzę całe magazyny sprzętów: noży, rozcinaczy do papieru, tłoków, kółek zębatych, dziadków do orzechów; tu i tam wyłaniają się lśniące maski samochodów o szklistych ślepiach i paskudnych zębach. Gdzieś dalej majaczy człowiek-pająk i błoniastostopy ludzik z Marsa, a przy nich prosta, smętna ludzka twarz, wiecznie odwracająca się na bok, wbrew wszystkim przysięgom i obrączkom, ku ostatniemu z kochanków.
Jeden z najczęstszych kształtów, jakie napotykam w tym bajorze, jest tak powszechny, że aż głupio o nim wspominać. To grudka ziemi. Woda jest od nich aż zawiesista. Przenikają we wszystko inne i obracają się za sprawą własnej dziwacznej siły, mętne i wszechobecne. Można to miejsce nazywać wedle woli: Jezioro Koszmarów, Bagno Obłędu; to w nim leżą i miotają się śpiący, zanurzeni wśród rekwizytów swoich najgorszych koszmarów. Stanowią jedną wielką wspólnotę, choć każdy po przebudzeniu wierzy, że jest wyjątkowy i zupełnie samorządny.
Tak wygląda mój sen. Nie znajdziecie go w żadnym studium. I teraz tak: w naszej przychodni panują zupełnie inne zasady niż w innych klinikach, na przykład dermatologicznej czy onkologicznej. Inne kliniki są do siebie bardzo podobne, żadna nie przypomina naszej. W naszej klinice leczenia się nie przepisuje. Jest niewidzialne. Odbywa się w tych malutkich gabinecikach, z których każdy ma swoje biurko, dwa fotele, swoje okno i drewniane drzwi z mlecznym szklanym kwadracikiem. W tym rodzaju praktyki lekarskiej jest pewna duchowa czystość. Mam poczucie, że jako asystentce sekretarki w przychodni psychiatrycznej dla dorosłych przypadł mi w udziale szczególny przywilej. Moje poczucie dumy podsycane jest faktem, że w niektóre dni tygodnia pracownicy innych oddziałów bezceremonialnie pakują się do naszych pomieszczeń, bo u nich brakuje miejsca; ten budynek jest bardzo stary i nie rozrastał się wraz z zapotrzebowaniem. We wspólne dni daje się odczuć kontrast między nami a resztą.
We wtorki i czwartki rano na przykład w jednym z naszych gabinetów wykonywane są punkcje lędźwiowe. Jeśli pielęgniarka akurat zostawi uchylone drzwi, jak to ma w zwyczaju, mogę dostrzec koniec białej leżanki i brudnożółte podeszwy bosych stóp wystające spod prześcieradła. Mimo obrzydzenia, jakie budzi we mnie ten widok, nie mogę oderwać wzroku od tych stóp i mimowolnie spoglądam znad maszyny do pisania, aby się upewnić, czy nadal tam są, czy choć odrobinę zmieniły pozycję. Chyba łatwo zrozumieć, jak bardzo mnie to rozprasza. Często muszę czytać tekst kilka razy, niby tak się upewniam, czy nie zrobiłam żadnego błędu, ale tak naprawdę próbuję zapamiętać sny, które dyktował mi z nagrania głos lekarza.
Po sąsiedzku mamy przychodnię chorób nerwowych, taką bardziej niesmaczną i pozbawioną wyobraźni odnogę naszej specjalizacji, która często przeszkadza nam we wczesnych godzinach pracy. My popołudniami wykorzystujemy ich gabinety do prowadzenia terapii, bo oni przyjmują tylko rano, ale słuchanie, jak ci u nich płaczą, śpiewają albo trajkoczą na cały głos po włosku czy chińsku, jak to tam mają w zwyczaju, i to codziennie przez cztery godziny bez przerwy – to może rozpraszać, delikatnie rzecz ujmując.
Mimo że inne kliniki tak nam przeszkadzają, moja praca postępuje w imponującym tempie. Już dawno przestałam tylko kopiować to, co rozlega się po zdaniu: „Panie doktorze, miewam taki sen”. Doszłam do poziomu odtwarzania snów, które nawet nie zostały zapisane. Snów rzucających zaledwie cień, choć same pozostają w ukryciu jak posąg przykryty czerwonym aksamitem przed ceremonią odsłonięcia.
Zilustruję. Raz do szpitala przyszła kobieta ze spuchniętym językiem, wystającym z ust tak bardzo, że musiała natychmiast jechać na pogotowie i opuścić przyjęcie, które wydała dla dwadzieściorga znajomych swojej francusko-kanadyjskiej teściowej. Myślała, że nie chce chodzić z wystającym językiem i – prawdę powiedziawszy – była to dla niej sprawa coraz bardziej krępująca. Tej francusko-kanadyjskiej teściowej nienawidziła jak psa i język się tej opinii konsekwentnie trzymał, nawet jeśli reszta pacjentki już nie. Ta pani na żadne sny się nie powoływała. Mam do dyspozycji tylko kilka wymienionych wyżej suchych faktów, a jednak dostrzegam pod nimi to szczególne wybrzuszenie, zapowiedź snu.
Zabrałam się zatem do wywabiania snu z przytulnego schronienia pod językiem kobiety.
Bez względu na to, jaki sen odkopuję – pracą, ciężką pracą, a nawet swego rodzaju modlitwą – zawsze gdzieś w rogu dostrzegam podpis artysty, perfidny detal na prawo od środka, bezcielesny uśmiech Kota z Cheshire zawieszony w powietrzu, zdradzający, że całe to dzieło powstało za sprawą geniuszu Johnny’ego Paniki i nikogo innego. Jest przebiegły, subtelny, nagły jak grzmot, ale za często się zdradza. Po prostu nie umie sobie odmówić tej melodramatycznej przyjemności. Tej w najstarszym, najbardziej oczywistym gatunku.
Trafił się nam raz taki jeden przysadzisty chłop w nabitej ćwiekami czarnej skórze. Przyleciał prosto z meczu bokserskiego w Mechanics Hall, a Johnny już deptał mu po piętach. Ten pacjent, dobry katolik, dodajmy, młody i porządny, potwornie bał się śmierci. Więcej, wpadał w popłoch na myśl, że pójdzie do piekła. Pracował na akord w fabryce świetlówek. Rozbawiło mnie to ze względu na jego lęk przed ciemnością. Johnny Panika umie podszyć tę robotę poezją, jaką rzadko kiedy idzie znaleźć w innych miejscach. I za to jestem mu dozgonnie wdzięczna.
Pamiętam dość wyraźnie scenariusz snu, który udało mi się w tym facecie wytropić: gotyckie wnętrze piwniczki w jakimś klasztorze, ciągnące się w nieskończoność, perspektywa jak w tych korytarzach z luster, filary oraz ściany były zrobione w całości z ludzkich czaszek i kości, w każdym zakamarku wyłożono nieboszczyków, i okazało się, że to Sala Czasu, zwłoki z przodu jeszcze nie wystygły, te nieco dalej już się przebarwiały i zaczynały gnić, spod mięsa wyłaniały się bieluśkie, czyściutkie kości. W oddali majaczył taki futurystyczny biały blok. Pamiętam, że całe miejsce sobie rozjaśniłam dla większej dokładności, nie świeczkami, ale lodowato jasnymi świetlówkami, od których skóra nabiera zielonkawej barwy, a różowe i czerwone rumieńce wyglądają jak trupie czarnofioletowe sińce.
Zapytacie: skąd wiem, że to był sen faceta w czarnej skórzanej kurtce. Nie wiem. Ja tylko wierzę, że on to wyśnił, a wierze tej poświęcam więcej sił, łez i błagań niż odtwarzaniu samego snu.
Moja przychodnia ma oczywiście swoje ograniczenia. Pani z wystawionym językiem, facet z Mechanics Hall – to nasze najdziwniejsze przypadki. Ludzie, którzy naprawdę opadli na dno bagnistego jeziora, przychodzą tylko raz, po czym wysyła się ich do miejsca o charakterze bardziej permanentnym niż nasza klinika, przyjmująca pacjentów tylko przez pięć dni w tygodniu od dziewiątej do siedemnastej. Nawet ci, którzy ledwo są w stanie chodzić po ulicach i jakoś pracować, ci, co nie znaleźli się nawet w połowie jeziora, trafiają do szpitala specjalizującego się w poważniejszych przypadkach. U nas mogą co najwyżej posiedzieć przez miesiąc na obserwacji. Nigdy tam nie byłam.
Widziałam jednak sekretarkę stamtąd. Już to, jak paliła papierosa i piła kawę w stołówce na przerwie o dziesiątej, tak mnie odstręczyło, że nigdy więcej koło niej nie usiadłam. Ma dziwne nazwisko, którego za nic nie mogę się nauczyć, takie naprawdę pokręcone, coś jak pani Milleravage. Bardziej jak żart słowny z miejscowości Milltown i Ravage niż cokolwiek, co dałoby się znaleźć w książce telefonicznej. Chociaż jak ktoś czytał książkę telefoniczną, to wcale się specjalnie nie zdziwi, bo figurują tam Pantaleon Konomatopeja czy Walburga Bombel. Raz przeczytałam całą, nieistotne, w jakich okolicznościach, i zaspokoiłam swoją głęboką potrzebę odkrycia, jak wielu ludzi nie nazywa się Smith.
Wracając do tematu, ta pani Milleravage to duża kobieta, nie gruba, ale solidnie umięśniona i jeszcze do tego wysoka. Imponującą sylwetkę przyodziewa w siwą garsonkę, nieco kojarzącą się z jakimś uniformem, choć szczegóły kroju nie mają w sobie nic, co przydawałoby jej wojskowego sznytu. Twarz tej pani, grubo ciosana jak u byka, cała jest pokryta zdumiewającą ilością maleńkich plamek, jakby przeleżała jakiś czas pod wodą, aż przywarły do niej różne drobne algi i poznaczyły jej skórę rzucikiem w zieleniach i tytoniowych brązach. Te pieprzyki przyciągają wzrok głównie dlatego, że skóra wokół nich jest tak upiornie blada. Czasami się zastanawiam, czy pani Milleravage miała kiedyś okazję wyjść na ciepłe światło dnia. Ani trochę bym się nie zdziwiła, gdyby od kołyski wychowywała się wyłącznie w blasku żarówek.
Berna, sekretarka z przychodni zaburzeń alkoholowych z przeciwnej strony korytarza od nas, przedstawiając mnie pani Milleravage, zaryzykowała otwarcie informacją, że ja też byłam w Anglii.
Jak się okazało, pani Milleravage najlepsze lata życia spędziła w londyńskich szpitalach.
– Przyjaciółkę miałam – huknęła osobliwym, nieco psim basem, nie zaszczycając mnie przy tym bezpośrednim spojrzeniem – pielęgniarkę w Bartłomieju. Próbowałam się do niej odezwać po wojnie, ale oddziałowa się zmieniła, wszyscy się pozmieniali i nikt o niej nie słyszał. Pewnie ją przywaliło w bombardowaniach razem ze starą oddziałową i całym tym ich śmieciem – skwitowała z szerokim uśmiechem.
Napatrzyłam się w życiu na studentów medycyny rozcinających zwłoki – czterech sztywnych na salę, każdy o rysach równie ludzkich co Moby Dick – jak rzucali sobie wątroby nieboszczyków. Słyszałam żarty o obłąkanym pozszywaniu kobiety na porodówce dla ubogich. Ale na pewno nie chciałabym widzieć tego, co pani Milleravage uznałaby za najzabawniejszą hecę wszech czasów. Nie, dziękuję, postoję. Jakby jej człowiek poskrobał oko szpilką, toby mu tylko kwarcem zgrzytnęło.
Moja przełożona też ma poczucie humoru, tyle że łagodne. Jest szczodra jak Mikołaj w Wigilię.
W klinice jestem pod panią Taylor, kobietą w średnim wieku, która pełni funkcję głównej sekretarki naszej przychodni od czasu jej powstania trzydzieści trzy lata temu – co ciekawe, w roku moich narodzin. Pani Taylor zna każdego lekarza, każdego pacjenta, każdy wycofany wzór kwitków na wizytę, skierowanie i rachunek za procedurę, z jakiego szpital kiedykolwiek korzystał albo choćby korzystać zamierzał. Planuje trzymać się kliniki, dopóki nie wypuszczą jej na zielone pastwisko comiesięcznych czeków z emeryturą. W życiu nie widziałam kobiety bardziej oddanej swojej pracy. Traktuje statystyki tak, jak ja sny: gdyby w budynku wybuchł pożar, wyrzuciłaby strażakom przez okno wszystkie te zeszyty co do jednego, nawet gdyby miała poważnie ryzykować własną skórę.
Z panią Taylor dogadujemy się doskonale. Jednego tylko pilnuję, a mianowicie żeby nigdy nie przyłapała mnie na czytaniu starych zapisów wizyt. Mam na to zresztą bardzo mało czasu. W naszej przychodni jest gwarniej niż na giełdzie, dwudziestu pięciu lekarzy kręci się tam i siam, a to studenci medycyny na praktyce przychodzą, a to pacjenci, ich krewni, a to wizyty specjalistów z innych klinik, którzy nam przyprowadzają kolejnych chorych, tak że nawet jeśli zajmuję się recepcją sama, gdy pani Taylor idzie na przerwę na kawę albo lunch, rzadko kiedy mam czas skrobnąć więcej niż jedną czy dwie notatki.
Taka chaotyczna żonglerka wykańcza człowieka, nie przymierzając. Wielu z najlepszych śniących jest w starych zeszytach, mowa o tych, co przychodzą do nas na badanie tylko raz czy dwa, zanim się ich wyśle gdzie indziej. Okoliczności mi nie sprzyjają, nie mam szans rozwijać sobie niespiesznie swojego rzemiosła. Praca w takich warunkach oczywiście dodaje człowiekowi rezonu, ale marzy mi się luksus dostępny prawdziwym koneserom, co sycą nozdrza nad kielonkiem brandy przez godzinę, zanim pozwolą, by pierwsza kropla dotknęła języka.
Ostatnimi czasy zbyt często sobie wyobrażam, jaka byłaby to ulga: przynieść do pracy aktówkę tak dużą, by pomieściła jeden z tych grubych, wypchanych snami niebieskich zeszytów w płóciennej oprawie. Mogłabym po prostu odczekać do chwili, gdy pani Taylor pójdzie na lunch i zapadnie chwilowa cisza przed popołudniowym tłokiem lekarzy i studentów, schować jedną z tych ksiąg, taką sprzed dziesięciu czy piętnastu lat, i odstawić ją pod biurko na resztę dnia, do siedemnastej. Oczywiście portier kliniki sprawdza wszystkie podejrzanie wyglądające bagaże i tobołki, w dodatku nasz budynek i szpital mają własną ochronę przed najróżniejszymi popełnianymi u nas kradzieżami, ale na litość boską, przecież nie zamierzam uciekać z maszyną do pisania ani z heroiną. Tylko bym sobie pożyczyła jeden zeszyt i odstawiła go z samego rana na półeczkę, zanim ktokolwiek by się zjawił. No ale tak czy siak, gdyby mnie przyłapali na wynoszeniu dokumentów, to zapewne straciłabym pracę, a wraz z nią materiały do badań.
Wizja wczytania się w zapiski z wizyt pacjentów w zaciszu własnego mieszkania, nawet gdybym musiała w tym celu zarywać noc za nocą, jest tak kusząca, że mam coraz mniej cierpliwości do swojej sprawdzonej metody polegającej na podczytywaniu snów minutkę tu, minutkę tam, podczas półgodzinnej nieobecności pani Taylor.
Kłopot w tym, że nigdy nie wiem, kiedy przełożona wróci. Tak bardzo zależy jej na pracy, że gdyby nie kulała, to zapewne ucinałaby sobie końcówkę półgodzinnego lunchu i dwudziestominutowej przerwy na kawę. Charakterystyczny odgłos jej kroków na korytarzu służy mi za ostrzeżenie: dzięki temu mogę na czas zgarnąć czytany właśnie rocznik do szuflady i udawać, że zamaszyście notuję ostatni detal dyktowanej mi przez telefon wiadomości, albo sklecić naprędce jakieś podobne alibi. Jedyny kruczek i kłopot dla moich nerwów jest taki, że tuż za rogiem, po przeciwnej stronie kliniki chorób nerwowych, znajduje się klinika dla pacjentów po amputacji kończyn, więc przez nadmiar fałszywych alarmów teraz podskakuję na dźwięk kroków każdego inwalidy z drewnianą nogą, bo wydaje mi się, że to pani Taylor się zbliża.
W najczarniejsze dni, kiedy ledwo zdążę wycisnąć ze starych książek jeden stary sen, a wszystko, co udało mi się skopiować, to płacze licealistów odrzuconych w naborze do głównej roli w Camino Real, czuję, jak Johnny Panika odwraca się, skamieniały jak Everest, odleglejszy niż Orion, a motto wielkiej Biblii Snów, „Doskonały strach wszystko inne wypędzi”, pokrywa mi wargi popiołem i wodą cytrynową. Jestem glistowatą pustelnicą w kraju konkursowych wieprzków tak obżartych kukurydzą, że nie dostrzegają rzeźni na końcu drogi. Użądlonym wizją Jeremiaszem w Krainie Pasibrzuchów.
Co gorsza: dzień w dzień widuję tych psychodoktorów, uczących się pilnie, jak wyrywać Johnny’emu wyznawców podstępem, sposobem i gadaniem, gadaniem, gadaniem. Ci kolekcjonerzy snów, o przepastnych oczach i krzaczastych brodach, moi historyczni poprzednicy i ich współcześni spadkobiercy w białych kitlach, w gabinetach z kostropatą sosnową boazerią i skórzanymi kanapami, praktykowali i do dziś praktykują gromadzenie tego materiału dla ziemskich korzyści: zdrowia i pieniędzy, pieniędzy i zdrowia. Tyle że, aby zostać prawdziwym członkiem wspólnoty Johnny’ego Paniki, człowiek musi zapomnieć o śniącym i pamiętać tylko sen: śniący to zaledwie nietrwały wehikuł dla wielkiego Tkacza Snów. Oni jednak tego nie zrobią. Johnny Panika to złoto w kiszkach, a oni próbują go wydobyć duchowym płukaniem żołądka.
Weźmy na przykład Harry’ego Bilbo. Pan Bilbo przyszedł do naszej przychodni aż zgarbiony pod łapą Johnny’ego, ciążącą mu na ramieniu jak ołowiana trumna. Miał ciekawe przemyślenia na temat brudu w świecie. Spodziewałam się, że wypełni istotną część Biblii Snów, a konkretnie Trzecią Księgę Lęku, rozdział dziewiąty: O Brudzie, Chorobach i Ogólnym Rozkładzie. Harry miał w dzieciństwie przyjaciela, który grał na trąbce w orkiestrze skautów. Harry Bilbo też grał na trąbce tego chłopca. Wiele lat później kolega zachorował na raka i umarł. Aż pewnego dnia, nie tak dawno temu, doktor od raka zapukał do domu Harry’ego, usiadł w fotelu, zamienił kilka uprzejmości o pogodzie z jego matką, a na odchodne uścisnął jej dłoń i sam sobie otworzył drzwi. Nagle okazało się, że Harry Bilbo nie jest w stanie dmuchnąć w trąbkę, usiąść w fotelu czy podać komuś ręki, choćby nawet zjechali się z Rzymu wszyscy kardynałowie i błogosławili go na zmianę dzień i noc – tak się bał dostać raka. Matka musiała mu przekręcać gałki od telewizora, kurki w kranie i klamki w drzwiach. Wkrótce Harry przestał chodzić do pracy, bo nie mógł znieść myśli o plwocinach i psich kupach mijanych po drodze. Najpierw się to człowiekowi przylepi do buta, potem przy zdejmowaniu przejdzie na ręce, a stamtąd już prosta droga do ust przy obiedzie i reakcji łańcuchowej nie zatrzyma już nawet sto zdrowasiek.
Wreszcie kropla przelała czarę: Harry porzucił ćwiczenia na siłowni publicznej, kiedy zobaczył tam jakiegoś kalekę z hantlami. A przecież nie wiadomo, jakie zarazki taki kaleka może mieć za uszami i pod paznokciami. Dzień i noc zanosił Harry Bilbo modły do Johnny’ego Paniki, oddany mu jak kapłan pośród kadzideł i sakramentów. Miał coś pięknego tylko dla siebie.
No cóż, panowie mądralińscy w białych kitlach zdołali stadnym wysiłkiem przekonać Harry’ego do włączania sobie telewizora, odkręcania wody, otwierania drzwi do szafy, do domu, do baru. Jeszcze zanim z nim skończyli, siadał w fotelach kinowych, na ławkach w całym parku i codziennie chodził dźwigać ciężary na siłowni, i to pomimo faktu, że inny kaleka zaczął ćwiczyć na wioślarzu. Po zakończeniu leczenia Bilbo przyszedł uścisnąć dłoń dyrektorowi kliniki. Stał się, wedle własnych słów, „innym człowiekiem”. Czyste światło Paniki opuściło jego twarz. Wyszedł z przychodni skazany na niesmaczny los, który ci lekarze nazywają zdrowiem i radością życia.
Mniej więcej w czasie wyleczenia pana Bilbo do mojego mózgu zaczyna się przebijać nowa idea, równie trudna do zignorowania co bose stopy wystające spod prześcieradła w gabinecie. Jeśli nie chcę ryzykować utraty posady za wynoszenie ze szpitala zapisów rozmów z pacjentami – co wiązałoby się z końcem moich badań raz na zawsze – mogę znacznie przyspieszyć pracę, zostając w budynku na noc. Nawet się nie zbliżyłam do wyczerpania zasobów przychodni, a te stroniczki, do których mam dostęp podczas krótkich chwil nieobecności pani Taylor, to nic w porównaniu z ilością materiału, jaki mogłabym przerobić w kilka nocy solidnego przepisywania. Muszę przyspieszyć, choćby po to, by zrównoważyć postępy lekarzy.
Nie zdążyłam tego nawet dobrze przemyśleć, a już wkładam o siedemnastej płaszcz, życzę dobrego wieczoru pani Taylor, która zwykle zostaje w pracy kilka minut dłużej, by uporządkować dokumenty z całego dnia, i przemykam do damskiej toalety. Pusto. Chowam się w ustępie dla pacjentów, zamykam drzwi od środka i czekam. Jeszcze mi sprzątaczki spróbują wyważyć wejście, bo pomyślą, że to jakaś pacjentka zemdlała na klozecie. Trzymam kciuki, żeby tak się nie stało. Jakieś dwadzieścia minut później ktoś wchodzi, pokonując kulawo próg niczym kurczak chroniący chromą kończynę. To pani Taylor, poznaję po zrezygnowanym westchnieniu, które rozlega się, gdy jej wzrok napotyka przeżółkłe oko łazienkowego lustra. Następnie chwila postukiwania różnych akcesoriów do makijażu na umywalce, chlupotanie wody, szuranie grzebienia po napuszonych włosach i drzwi zamykają się z powolnym stękiem zawiasów.
Mam szczęście. Kiedy o osiemnastej wychodzę z toalety, światła na korytarzu są pogaszone, a hol na trzecim piętrze pusty jak kościół w poniedziałek. Mam własny klucz do recepcji; przychodzę rano pierwsza, więc to nie kłopot. Maszyny do pisania są pozamykane w biurkach, telefony zakluczone, wszystko jak być powinno.
Za oknem gasną ostatki zimowego słońca. Ja się jednak nie zapominam i nie zapalam światła. Nie chcę, żeby mnie tu dostrzegł jakiś bystrooki lekarz czy woźny z budynku szpitala po przeciwnej stronie małego podwórka. Szafka z zapisami wizyt stoi w pozbawionym okien przejściu prowadzącym do gabinetów, z których rozciąga się widok na podwórko. Upewniam się, że wszystkie drzwi są pozamykane. Następnie zapalam żarówkę w korytarzu, ziemiste dwudziestopięciowatowe mizeractwo czerniejące na górze. W tym momencie to jednak lepsze niż ołtarz pełen świec. Nie pomyślałam, żeby przynieść sobie kanapkę. Mam w szufladzie biurka jabłko z lunchu, trzymam je na głód, który może mnie ścisnąć koło pierwszej w nocy. Wyciągam notes kieszonkowy. W domu co wieczór mam w zwyczaju wyrywać z niego strony zapisane za dnia w przychodni i układać na kupkę do przepisania. W ten sposób zacieram ślady – gdyby ktoś w pracy się na niego natknął i zaczął od niechcenia kartkować, nie odgadłby, nad czym pracuję i w jakim zakresie.
Zaczynam metodycznie, od najstarszych ksiąg na najniższej półce. Dawniej niebieskie okładki są teraz bezbarwne, kartki zmieniły się w rozmytą bibułę, ale ja aż wibruję, od stóp do koczka: w dniu moich narodzin ta księga snów była nowiuteńka. Kiedy się już porządnie zorganizuję, będę na ciemne zimowe noce sobie przynosić gorącą zupę w termosie, placek z indykiem, eklery z czekoladą. Będę sobie przynosić lokówki i cztery bluzki na zmianę – w poniedziałki, żeby nikt nie zwrócił uwagi na moją pogarszającą się aparycję, bo jeszcze by mnie zaczęto podejrzewać o nieszczęśliwy romans czy komunistyczne sympatie, albo na przykład o pracę nad księgami szpitalnymi cztery noce w tygodniu.
Mija jedenaście godzin. Doszłam już do ogryzka, nasion jabłka i miesiąca maja roku tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego, w którym zatrudniona do prywatnej opieki pielęgniarka śni o chwili, kiedy otwiera worek na brudną bieliznę w szafie pacjenta i znajduje tam pięć uciętych ludzkich głów, wśród nich tę należącą do swojej matki.
Chłodne powietrze liże mnie po karku. Ze swojego miejsca na podłodze, gdzie siedzę po turecku przed szafką, zauważam kątem oka, że zza drzwi gabinetu obok wylewa się cieniutka smużka niebieskiego światła. I to nie tylko dołem, ale też z boku. Dziwne, bo przecież od razu po przyjściu się upewniłam, że wszystkie pomieszczenia są zamknięte. Szczelina się rozszerza, a ja nie mogę oderwać wzroku od stojącej nieruchomo w progu pary butów, skierowanych czubkami w moją stronę.
Są z brązowej skóry, zagranicznej produkcji, na grubej, uniesionej podeszwie. Wyżej pną się czarne jedwabne skarpetki, przez które prześwituje blade ciało. Docieram spojrzeniem do szarych prążkowanych zakładek spodni.
– Ts, ts, ts – karci mnie nieskończenie łagodny głos, gdzieś z chmurnych wyżyn nad moją głową. – Jaka niewygodna pozycja! Pewnie już pani dawno zdrętwiały nogi. Pani się na mnie podeprze. Zaraz wschód słońca.
Dwie ręce wślizgują mi się od tyłu pod ramiona i unoszę się, rozchwiana jak niestężały budyń, do pozycji stojącej, czego zresztą nie czuję, bo rzeczywiście zdrętwiałam. Otwarta księga szpitalna leci na podłogę.
– Proszę tak chwilkę postać – głos dyrektora kliniki owiewa mi płatek prawego ucha. – Wróci pani krążenie.
Krew w nieobecnych nogach już mnie kłuje milionem igiełek jak od maszyny do szycia, a wizja dyrektora wytrawia mi się na mózgu. Nie muszę się nawet oglądać: pękaty brzuch zapakowany w szarą prążkowaną kamizelkę, zęby żółte i wystające jak u świstaka, oczy dowolnej barwy za grubymi soczewkami okularów, zwinne jak płotki.
Ściskam notes. Ostatni unoszący się na wodzie odprysk „Titanica”.
Co on wie, co on wie?
Wszystko.
– Wiem, gdzie może pani teraz zjeść miskę pysznego gorącego rosołu. – Jego głos szeleści jak koty z kurzu pod łóżkiem, jak myszy w sianie. W geście ojcowskiej troski wtyka mi rękę pod lewe ramię. Księgę z zapisem wszystkich snów, śnionych w mieście moich narodzin podczas mojego pierwszego haustu powietrza na tym świecie, trąca czubkiem wypastowanego pantofla.
Na pogrążonym w półmroku świtania korytarzu nie spotykamy żywej duszy. Nikogo nie ma też na chłodnych kamiennych schodach prowadzących do piwnicznych korytarzy, gdzie Billy z archiwum rozwalił sobie kiedyś głowę, gdy dla czegoś pilnego zbiegał pewnej nocy po dwa stopnie naraz.
Drepczę coraz szybciej, żeby sobie nie pomyślał, że mnie za sobą ciągnie.
– Nie wyrzucicie mnie – mówię spokojnie. – Sama rezygnuję.
Z opiętego na zakładkę brzuszyska wydobywa się świszczący śmiech.
– Nie możemy pani tak szybko stracić. – Jego szept pełznie po bielonych piwnicznych zakamarkach, odbija się echem od kolanek, wózków i noszy zaparkowanych na noc pod ścianami poplamionymi wykwitami pary. – Widzi pani, jest nam pani potrzebna bardziej, niż to się pani wydaje.
Wędrujemy i kręcimy się po korytarzach, a ja trzymam równo rytm jego kroków, aż wreszcie docieramy w tych nagich szczurzych tunelach do całonocnej windy, którą operuje jednoręki Murzyn. Wsiadamy, krata zamyka się za nami jak drzwi w wagonie bydlęcym, i ruszamy w górę, wyżej, wyżej. Rozklekotany gruchotowaty dźwig towarowy niewiele ma wspólnego z wygodnymi windami, do jakich przywykłam w poliklinice.
Docieramy na nieokreślone piętro. Dyrektor prowadzi mnie kolejnym gołym korytarzem, oświetlonym rozmieszczonymi w równych interwałach żarówkami w małych drucianych klateczkach na suficie. Po obu stronach ciągną się rzędy zamkniętych na klucz drzwi z siatkowymi okienkami. Mam zamiar pożegnać się z dyrektorem przy pierwszym czerwonym znaku wyjścia, ale przez całą drogę żadnego nie mijamy. Znalazłam się na obcym terytorium, mój płaszcz został na wieszaku w biurze, torebka i pieniądze w górnej szufladzie biurka, notes ściskam w dłoni, i tylko Johnny Panika może mnie ogrzać w ten lodowaty poranek.
Przed nami światło wzbiera, jaśnieje. Dyrektor, nieco zasapany od długiego żwawego marszu w tempie, do jakiego ewidentnie nie jest przyzwyczajony, ciągnie mnie za zakręt i do zalanego blaskiem świetlówek kwadratowego pomieszczenia.
– Oto i ona.
– Mała wiedźma!
Pani Milleravage dźwiga swój potężny ciężar zza stalowego biurka zwróconego do drzwi.
Ściany i sufit wyglądają tu jak nitowane metalowe płyty wewnątrz okrętu wojennego. Nie ma okien.
W niewielkich zakratowanych celach wzdłuż ścian pomieszczenia dostrzegam kapłanów Johnny’ego Paniki, gapią się na mnie z dłońmi splecionymi za plecami, wszyscy w białych oddziałowych koszulach nocnych, z oczami czerwieńszymi od węgla, rozpalonymi głodem.
Witają mnie serią osobliwych skrzeków i pomruków, jakby języki mieli pozamykane w szczękach na klucz. Bez wątpienia słyszeli o mojej pracy za sprawą sieci kontaktów Johnny’ego i chcą wiedzieć, jak jego apostołowie rozkwitają w świecie.
Podnoszę ręce, żeby załagodzić ich niepokój, pokazuję im notes, mówię głośno, zmieniam głos w organy Johnny’ego Paniki, dmę we wszystkie miechy.
– Pokój wam! Oto przynoszę...
Księgę.
– Wystarczy tych wygłupów, kochaniutka. – Pani Milleravage przestępuje z nogi na nogę jak słoń w cyrku.
Dyrektor kliniki zamyka drzwi do pokoju.
Kiedy tylko pani Milleravage wychodzi zza biurka, widzę, co ukrywała za swoją mamucią osobą – białą kozetkę wysoką do pasa z materacem przykrytym białym prześcieradłem, nieskazitelnie czystym i napiętym jak skóra na bębnie. U wezgłowia znajduje się stolik, na którym stoi metalowa skrzynka, cała w tarczach i pokrętłach.
Mam wrażenie, że skrzynka mi się przygląda, łypiąc niczym grzechotnik z gniazda kabli elektrycznych; najnowszy model zabójców Johnny’ego Paniki.
Przygotowuję się do uskoku na bok. Kiedy pani Milleravage próbuje mnie pochwycić tłustym łapskiem, zaciska palce w powietrzu. Powtarza manewr, uśmiech ma ciężki jak powietrze w sierpniu.
– Bez takich. Tylko mi bez takich, i poproszę tę czarną książeczkę.
Biegnę ile sił wokół leżanki, ale kobieta pędzi za mną jak na wrotkach. Jeszcze jeden zamach i już mnie ma. Łomoczę pięściami w jej cielsko, w monstrualne bezmleczne piersi, aż wreszcie chwyta moje nadgarstki w żelazny uścisk i ucisza mnie słodkawym zapaszkiem oddechu, obrzydliwszym niż smród w kostnicy.
– Moje maleństwo, moje dzieciątko własne do mnie wróciło...
– Nasza młoda dama – odzywa się dyrektor, smutno i surowo – znowu oddawała się zabawom z Johnnym Paniką.
– Brzydko, brzydko.
Kozetka już jest gotowa. Pani Milleravage z potworną delikatnością zdejmuje mi z nadgarstka zegarek, usuwa pierścionki z palców, spinki z włosów. Zaczyna mnie rozbierać. Kiedy jestem już naga, zostaję namaszczona na skroniach i odziana w szaty bielsze od dziewiczego śniegu.
Wtedy to z czterech kątów pokoju i zza drzwi za moimi plecami wyłania się pięciu fałszywych kapłanów w kitlach chirurgicznych i maskach na twarzach, kapłanów, których jedynym dziełem życia jest zepchnąć Johnny’ego Panikę z tronu. Rozciągają mnie na płasko na leżance. Na głowie składają mi drucianą koronę, a na języku opłatek zapomnienia. Kapłani bez twarzy ruszają na swoje miejsca i chwytają: jeden za lewą nogę, jeden za prawą, za prawą rękę, za lewą. Jeden staje mi za głową, przy metalowej skrzynce, której w tej pozycji nie widzę.
Wyznawcy w ciasnych celach pod ścianą wszczynają protest. Skandują pobożną intonację:
Jedyne, co pokochać należy, to sam Strach.
Ukochanie Strachu to początek mądrości.
Jedyne, co pokochać należy, to sam Strach.
Niechaj się wszędzie stanie Strach, Strach, Strach.
Pani Milleravage, dyrektor i kapłani nie mają czasu ich zakneblować.
Dano sygnał.
Maszyna gotuje im zdradę.
W chwili kiedy już myślę, że przepadłam, na suficie pojawia się twarz Johnny’ego Paniki, okolona chmurą wyładowań. Drżę jak liść w szponach jego chwały. Brodę ma z piorunów. Piorun w oku. Jego Słowo zmienia i rozświetla wszechświat.
Powietrze trzeszczy od jego aniołów o błękitnych językach i burzowych aureolach.
Jego miłość to skok z dwudziestego piętra, sznur na gardle, nóż w serce.
On nie zapomni o swoich.