Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Johnny Panika i Biblia Snów oraz inne opowiadania - ebook

Zbiór opowiadań Sylvii Plath, a wśród nich odnalezione niedawno – i nietłumaczone dotąd na polski – Mary Ventura i dziewiąte królestwo. Wszystkie w doskonałym przekładzie Agi Zano.

Od czasów, gdy była nastolatką, Sylvia Plath pisała opowiadania. Początkowo przychodziło jej to łatwo, ale w miarę jak szlifował się jej warsztat, pojawiało się coraz więcej trudności. Jej ambicje rosły, stawała się dla siebie coraz bardziej wymagająca.

Trzydzieści dwa teksty składające się na ten tom to wszystkie znane dotąd opowiadania poetki. Stanowią doskonałe uzupełnienie wizerunku Plath, proza bowiem zakotwiczona w konkretnych kontekstach pozwala lepiej zrozumieć przeplatające się w twórczości fascynacje i demony. Podkreślają nie tylko żywotność jej inteligencji i tęsknotę za wyobraźnią, lecz także dzięki nim można w pełni dostrzec talent i geniusz Sylvii Plath.

W trakcie lektury ciągle myślałam o autorce, o jej drodze życiowej, o samobójczej śmierci. Wiele tu elementów zaczerpniętych z jej życia – opowieści o dzieciństwie w powojennej Ameryce, o małżeństwie z dominującym mężczyzną, o doświadczeniu szpitala psychiatrycznego, o pragnieniu bycia pisarką i poetką. Sylvia Plath jest uważną obserwatorką bólu własnego i cudzego. Ludzie chcą być szczęśliwi, ale nie zawsze mogą. Plath daje język tym, których życie doświadczyło zbyt mocno. W opowiadaniach jest poetką, często surrealistką. Na zawsze pozostanie ze mną opowiadanie o żonie, która zazdrościła mężowi niezwykłych snów, bo jej przygasły, i o jej drodze do odzyskania snu – ucieczki od rzeczywistości.

Paulina Reiter

Sylvia Plath to łapaczka snów. Jej nieznane teksty w tym zbiorze robią wielkie wrażenie – tak jak Języki z kamienia, opowiadanie szpitalne, w którym zaglądamy za zasłonę, w niedostępne przestrzenie wrażliwości i bólu. Znajdziemy tu też opowiadania jasne, wzruszające i zabawne. Aż do wspaniałego, metaforycznego tekstu Mary Ventura i dziewiąte królestwo, który można czytać jako opowieść o ucieczce i wyborze. Ocalenia czy śmierci? To opowiadanie oświetla na nowo postać Plath. To wszystko sprawia, że znowu o niej myślimy. Otwierają się nieznane rejony wyobraźni, zwłaszcza że przekład Agi Zano pięknie działa.

Justyna Sobolewska

Oto szkice i opowiadania Plath, zdumiewające eklektycznością tonów i zróżnicowaniem bohaterów, przedstawiające zarówno jej literackie wyżyny, jak i interesujące potknięcia, jej fascynacje i obsesje. Surrealistyczna, pełna przemocy opowieść o snach i porażająca narracja o agonii starszego mężczyzny sąsiadują ze zgrabną historyjką małżeńską, zwieńczoną landrynkowym happy endem. . A więc taka też była Plath. 
Ale widzę w tym zbiorze przede wszystkim Plath pisarkę, która nie przestaje być poetką i odczuwa świat straceńczo wyostrzonymi zmysłami: dostrzega każdą roślinę, zmiany natężenia światła, ruch wiatru, bąbelki piany na powierzchni wody i tymi obrazami szkicuje świat z fascynującą dokładnością. Jest sejsmografem, radarem i lornetką. Jest lustrem, krzywym zwierciadłem, mozaiką. Żywiołem. Jest sentymentalna i bezwzględna w pokazywaniu ludzkich słabości. Złakniona szczęśliwego zakończenia i szydercza. Precyzyjna i nieokiełznana. Bezkompromisowa.

Małgorzata Rejmer

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68121-21-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Johnny Pa­nika i Bi­blia Snów

Co­dzien­nie od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej sie­dzę przy biurku, zwró­cona do drzwi, i za­pi­suję sny róż­nych lu­dzi. Nie że wy­łącz­nie sny. Dla mo­ich prze­ło­żo­nych to by­łoby za mało prak­tyczne. Dla­tego wy­stu­kuję też bo­lączki jawy: pro­blemy z matką, z oj­cem, z flaszką, z łóż­kiem, z nie­wy­tłu­ma­czal­nym bó­lem wa­lą­cym przez łeb aż do urwa­nia filmu. Do na­szego biura nie przy­cho­dzą lu­dzie bez pro­ble­mów. I to mowa o pro­ble­mach, któ­rych nie wy­star­czy po­trak­to­wać was­ser­man­nem czy we­chsle­rem-bel­le­vue.

Kto wie, może mysz szybko się orien­tuje, że ca­łym świa­tem rzą­dzą gi­gan­tyczne stopy. No cóż, z mo­jej per­spek­tywy rzą­dzi nim jedna i tylko jedna rzecz. Pa­nika: z psim py­skiem, z mordą dia­bła, z twa­rzą dziwki czy sta­rej baby, pa­nika dru­ko­wa­nymi li­te­rami i w ogóle bez żad­nej fa­cjaty – za­wsze ten sam Johnny Pa­nika, we śnie czy na ja­wie.

Jak ktoś mnie pyta o pracę, to mó­wię, że je­stem asy­stentką se­kre­tarki w przy­chodni jed­nej z kli­nik przy szpi­talu miej­skim. To brzmi tak wy­czer­pu­jąco, że rzadko kiedy roz­mówcy chce się drą­żyć, czym się tam wła­ści­wie zaj­muję, a zaj­muję się prze­pi­sy­wa­niem na ma­szy­nie kart pa­cjen­tów. Bez wspar­cia ja­kie­go­kol­wiek ze­społu – i bar­dzo po ci­chu – cią­gnę jed­nak drugi etat, taki, że na­szym le­ka­rzom by pi­kawa sta­nęła. W za­ci­szu swo­jej ka­wa­lerki je­stem bo­wiem se­kre­tarką ni­kogo in­nego jak sa­mego Johnny’ego Pa­niki.

Kształcę się, sen po śnie, by zo­stać tą rzadką po­sta­cią, rzad­szą, po­wiedzmy to so­bie wprost, niż któ­ry­kol­wiek z człon­ków In­sty­tutu Psy­cho­ana­lizy: ko­ne­serką snów. Nie kimś, kto sny prze­rywa czy ob­ja­śnia, wy­ko­rzy­stuje do za­spo­ka­ja­nia przy­ziem­nych po­trzeb ta­kich jak szczę­ście czy do­bre zdro­wie, lecz zu­peł­nie nie­znik­czem­niałą ko­lek­cjo­nerką snów dla sa­mych snów. Mi­ło­śniczką snów ze względu na Johnny’ego Pa­nikę, Twórcę ich wszyst­kich.

Nie ma ta­kiego snu, któ­rego bym nie znała na pa­mięć i nie za­no­to­wała kie­dyś w na­szej ewi­den­cji. Nie ma ta­kiego snu, któ­rego bym nie prze­pi­sała w domu do Bi­blii Snów Johnny’ego Pa­niki.

To moje praw­dziwe po­wo­ła­nie.

Cza­sem nocą jadę windą na dach mo­jego bu­dynku. Cza­sami, tak koło trze­ciej. Nad drze­wami po dru­giej stro­nie parku pło­mień po­chodni Uni­ted Fund opada i od­żywa za sprawą ja­kie­goś cza­row­nic­twa, tu i tam do­strze­gam świa­tło w bry­łach z ce­gły i ka­mie­nia. Przede wszyst­kim jed­nak czuję, jak mia­sto śpi. Śpi od rzeki na za­cho­dzie do oce­anu na wscho­dzie, jak nie­za­ko­twi­czona wy­spa ko­ły­sząca się w zu­peł­nej pu­stce.

Zda­rza się, że je­stem na­pięta i wraż­liwa jak naj­moc­niej na­cią­gnięta struna skrzy­piec, a mimo to je­stem go­towa do snu, gdy tylko niebo za­czyna błę­kit­nieć. To myśl o wszyst­kich tych śnią­cych i o tym, co im się śni, mę­czy mnie tak bar­dzo, że w końcu sama za­pa­dam w go­rącz­kowy le­targ. Od po­nie­działku do piątku nic nie ro­bię, tylko spi­suję wła­śnie te sny. Pew­nie, nie do­bi­jam na­wet do ułamka wszyst­kich noc­nych wi­zji tego mia­sta, ale za­peł­niam księgi: strona po stro­nie, sen po śnie, a kartki pasą się na nich i ob­cią­żają półki w szafce wzdłuż wą­skiego przej­ścia, bie­gną­cego rów­no­le­gle do głów­nego ko­ry­ta­rza, z któ­rego otwie­rają się drzwi do wszyst­kich cia­snych ga­bi­ne­tów le­kar­skich.

Mam taki szcze­gólny zwy­czaj, że roz­po­znaję przy­cho­dzą­cych lu­dzi po ich snach. Jakby mnie kto py­tał, to sny od­róż­niają ich od sie­bie wy­raź­niej niż ja­kie­kol­wiek imię. Dajmy na to ta­kiego pana pra­cu­ją­cego w fa­bryce ku­lek do ło­żysk: co noc śni mu się, że leży na ple­cach, a na piersi ma ziarnko pia­sku, które po tro­szeczku so­bie ro­śnie, ro­śnie, aż osiąga roz­miary spo­rego domu i fa­cet nie może za­czerp­nąć po­wie­trza. Ko­ja­rzę też czło­wieka z na­wra­ca­ją­cym snem, prze­ży­wa­nym, od­kąd w dzie­ciń­stwie po­dano mu eter i wy­cięto mig­dałki pod­nie­bienne i gar­dłowy. W tym śnie chłop utkwił mię­dzy szpu­lami w przę­dzalni i wal­czy o ży­cie. O, nie on je­den, cho­ciaż tak mu się wy­daje. W dzi­siej­szych cza­sach wielu lu­dziom śni się, że są roz­jeż­dżani albo po­że­rani przez ma­szyny. To ci po­dejrz­liwi, co za­wsze sze­ro­kim łu­kiem omi­jają me­tro i windy. Czę­sto ich mi­jam, gdy wra­cam po prze­rwie lun­cho­wej ze szpi­tal­nej sto­łówki, jak czła­pią za­sa­pani po ka­mien­nych scho­dach do na­szej przy­chodni na trze­cim pię­trze. Cza­sami się za­sta­na­wiam, o czym śnili lu­dzie przed wy­na­le­zie­niem ło­żysk i za­kła­dów włó­kien­ni­czych.

Ja mam swój wła­sny sen. Szcze­gólny. Sen nad sny.

Wi­dzę w nim wiel­kie, na wpół przej­rzy­ste je­zioro roz­cią­ga­jące się na wszyst­kie strony, zbyt wiel­kie, bym mo­gła do­strzec brzegi, o ile ja­kieś w ogóle ist­nieją; wi­szę nad nim i pa­trzę w dół przez szklane pod­brzu­sze ja­kie­goś he­li­kop­tera. Na dnie toni – tak głę­boko, że mogę tylko zga­dy­wać, co się dzieje w skłę­bio­nej mrocz­nej ma­sie – kryją się praw­dziwe smoki. Te, które żyły na Ziemi, za­nim lu­dzie za­miesz­kali w ja­ski­niach, za­częli go­to­wać mięso na ogniu, roz­pra­co­wy­wać bu­dowę koła i po­rzą­dek al­fa­betu. Słowo „mon­stru­alne” to przy nich za mało; mają wię­cej zmarsz­czek niż sam Johnny Pa­nika. A jak po­śnisz o nich dość długo, to stopy i dło­nie ci zwiędną od pa­trze­nia z bli­ska. Słońce kur­czy się do roz­mia­rów po­ma­rań­czy, tylko zim­niej­szej, i od­kry­wasz, że od ostat­niej epoki lo­dow­co­wej miesz­kasz w Ro­xbury. Nie ma dla cie­bie miej­sca in­nego niż po­kój o ścia­nach tak mięk­kich jak pierw­sze po­miesz­cze­nie, które w ży­ciu po­zna­łaś, w któ­rym można śnić i pły­wać, pły­wać i śnić, aż wresz­cie je­steś znów po­śród tych wiel­kich pier­wot­nych i żadne sny nie są w ogóle po­trzebne.

To do tego je­ziora spły­wają nocą ludz­kie my­śli, wszyst­kie po­toki i ścieki z rynsz­to­ków do jed­nego bez­gra­nicz­nego wspól­nego zbior­nika. Nie ma on nic wspól­nego z mi­go­czą­cymi błę­kit­nymi źró­dłami wody pit­nej, które miesz­kańcy przed­mieść cho­wają za la­sami so­sno­wymi i za­sie­kami z drutu kol­cza­stego i strzegą za­zdro­śniej niż dia­mentu Hope.

To wieczny ściek, tyle że przej­rzy­sty.

Woda w tym je­zio­rze oczy­wi­ście cuch­nie i dymi od snów, które na­ma­kają w nim od stu­leci. Aby ja­koś to so­bie uzmy­sło­wić, wy­star­czy zwi­zu­ali­zo­wać so­bie ogrom re­kwi­zy­tów sen­nych wy­twa­rza­nych jed­nej nocy przez jedną osobę w jed­nym mie­ście, które sta­nowi prze­cież za­le­d­wie punk­cik na ma­pie świata, a na­stęp­nie prze­mno­żyć zaj­mo­waną w wo­dzie prze­strzeń przez całą świa­tową po­pu­la­cję i przez liczbę nocy, które upły­nęły od na­dej­ścia pierw­szych ły­sie­ją­cych małp, cio­sa­ją­cych so­bie to­porki z ka­mie­nia. Oso­bi­ście nie mam głowy do ma­te­ma­tyki: do­staję mi­greny już na wy­so­ko­ści liczby snów śnio­nych jed­nej nocy w sta­nie Mas­sa­chu­setts.

Na tym eta­pie wi­dzę już, że na po­wierzchni je­ziora wiją się kłę­bo­wi­ska węży i ko­ły­szą się mar­twe ciała, na­puch­nięte jak roz­dymki. Ludz­kie płody pod­ska­kują w la­bo­ra­to­ryj­nych fiol­kach jak nie­prze­li­czone nie­do­koń­czone wia­do­mo­ści od wiel­kiego Je­stem. Wi­dzę całe ma­ga­zyny sprzę­tów: noży, roz­ci­na­czy do pa­pieru, tło­ków, kó­łek zę­ba­tych, dziad­ków do orze­chów; tu i tam wy­ła­niają się lśniące ma­ski sa­mo­cho­dów o szkli­stych śle­piach i pa­skud­nych zę­bach. Gdzieś da­lej ma­ja­czy czło­wiek-pa­jąk i bło­nia­sto­stopy lu­dzik z Marsa, a przy nich pro­sta, smętna ludzka twarz, wiecz­nie od­wra­ca­jąca się na bok, wbrew wszyst­kim przy­się­gom i ob­rącz­kom, ku ostat­niemu z ko­chan­ków.

Je­den z naj­częst­szych kształ­tów, ja­kie na­po­ty­kam w tym ba­jo­rze, jest tak po­wszechny, że aż głu­pio o nim wspo­mi­nać. To grudka ziemi. Woda jest od nich aż za­wie­si­sta. Prze­ni­kają we wszystko inne i ob­ra­cają się za sprawą wła­snej dzi­wacz­nej siły, mętne i wszech­obecne. Można to miej­sce na­zy­wać we­dle woli: Je­zioro Kosz­ma­rów, Ba­gno Obłędu; to w nim leżą i mio­tają się śpiący, za­nu­rzeni wśród re­kwi­zy­tów swo­ich naj­gor­szych kosz­ma­rów. Sta­no­wią jedną wielką wspól­notę, choć każdy po prze­bu­dze­niu wie­rzy, że jest wy­jąt­kowy i zu­peł­nie sa­mo­rządny.

Tak wy­gląda mój sen. Nie znaj­dzie­cie go w żad­nym stu­dium. I te­raz tak: w na­szej przy­chodni pa­nują zu­peł­nie inne za­sady niż w in­nych kli­ni­kach, na przy­kład der­ma­to­lo­gicz­nej czy on­ko­lo­gicz­nej. Inne kli­niki są do sie­bie bar­dzo po­dobne, żadna nie przy­po­mina na­szej. W na­szej kli­nice le­cze­nia się nie prze­pi­suje. Jest nie­wi­dzialne. Od­bywa się w tych ma­lut­kich ga­bi­ne­ci­kach, z któ­rych każdy ma swoje biurko, dwa fo­tele, swoje okno i drew­niane drzwi z mlecz­nym szkla­nym kwa­dra­ci­kiem. W tym ro­dzaju prak­tyki le­kar­skiej jest pewna du­chowa czy­stość. Mam po­czu­cie, że jako asy­stentce se­kre­tarki w przy­chodni psy­chia­trycz­nej dla do­ro­słych przy­padł mi w udziale szcze­gólny przy­wi­lej. Moje po­czu­cie dumy pod­sy­cane jest fak­tem, że w nie­które dni ty­go­dnia pra­cow­nicy in­nych od­dzia­łów bez­ce­re­mo­nial­nie pa­kują się do na­szych po­miesz­czeń, bo u nich bra­kuje miej­sca; ten bu­dy­nek jest bar­dzo stary i nie roz­ra­stał się wraz z za­po­trze­bo­wa­niem. We wspólne dni daje się od­czuć kon­trast mię­dzy nami a resztą.

We wtorki i czwartki rano na przy­kład w jed­nym z na­szych ga­bi­ne­tów wy­ko­ny­wane są punk­cje lę­dź­wiowe. Je­śli pie­lę­gniarka aku­rat zo­stawi uchy­lone drzwi, jak to ma w zwy­czaju, mogę do­strzec ko­niec bia­łej le­żanki i brud­no­żółte po­de­szwy bo­sych stóp wy­sta­jące spod prze­ście­ra­dła. Mimo obrzy­dze­nia, ja­kie bu­dzi we mnie ten wi­dok, nie mogę ode­rwać wzroku od tych stóp i mi­mo­wol­nie spo­glą­dam znad ma­szyny do pi­sa­nia, aby się upew­nić, czy na­dal tam są, czy choć odro­binę zmie­niły po­zy­cję. Chyba ła­two zro­zu­mieć, jak bar­dzo mnie to roz­pra­sza. Czę­sto mu­szę czy­tać tekst kilka razy, niby tak się upew­niam, czy nie zro­bi­łam żad­nego błędu, ale tak na­prawdę pró­buję za­pa­mię­tać sny, które dyk­to­wał mi z na­gra­nia głos le­ka­rza.

Po są­siedzku mamy przy­chod­nię cho­rób ner­wo­wych, taką bar­dziej nie­smaczną i po­zba­wioną wy­obraźni od­nogę na­szej spe­cja­li­za­cji, która czę­sto prze­szka­dza nam we wcze­snych go­dzi­nach pracy. My po­po­łu­dniami wy­ko­rzy­stu­jemy ich ga­bi­nety do pro­wa­dze­nia te­ra­pii, bo oni przyj­mują tylko rano, ale słu­cha­nie, jak ci u nich pła­czą, śpie­wają albo traj­ko­czą na cały głos po wło­sku czy chiń­sku, jak to tam mają w zwy­czaju, i to co­dzien­nie przez cztery go­dziny bez prze­rwy – to może roz­pra­szać, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc.

Mimo że inne kli­niki tak nam prze­szka­dzają, moja praca po­stę­puje w im­po­nu­ją­cym tem­pie. Już dawno prze­sta­łam tylko ko­pio­wać to, co roz­lega się po zda­niu: „Pa­nie dok­to­rze, mie­wam taki sen”. Do­szłam do po­ziomu od­twa­rza­nia snów, które na­wet nie zo­stały za­pi­sane. Snów rzu­ca­ją­cych za­le­d­wie cień, choć same po­zo­stają w ukry­ciu jak po­sąg przy­kryty czer­wo­nym ak­sa­mi­tem przed ce­re­mo­nią od­sło­nię­cia.

Zi­lu­struję. Raz do szpi­tala przy­szła ko­bieta ze spuch­nię­tym ję­zy­kiem, wy­sta­ją­cym z ust tak bar­dzo, że mu­siała na­tych­miast je­chać na po­go­to­wie i opu­ścić przy­ję­cie, które wy­dała dla dwa­dzie­ściorga zna­jo­mych swo­jej fran­cu­sko-ka­na­dyj­skiej te­ścio­wej. My­ślała, że nie chce cho­dzić z wy­sta­ją­cym ję­zy­kiem i – prawdę po­wie­dziaw­szy – była to dla niej sprawa co­raz bar­dziej krę­pu­jąca. Tej fran­cu­sko-ka­na­dyj­skiej te­ścio­wej nie­na­wi­dziła jak psa i ję­zyk się tej opi­nii kon­se­kwent­nie trzy­mał, na­wet je­śli reszta pa­cjentki już nie. Ta pani na żadne sny się nie po­wo­ły­wała. Mam do dys­po­zy­cji tylko kilka wy­mie­nio­nych wy­żej su­chych fak­tów, a jed­nak do­strze­gam pod nimi to szcze­gólne wy­brzu­sze­nie, za­po­wiedź snu.

Za­bra­łam się za­tem do wy­wa­bia­nia snu z przy­tul­nego schro­nie­nia pod ję­zy­kiem ko­biety.

Bez względu na to, jaki sen od­ko­puję – pracą, ciężką pracą, a na­wet swego ro­dzaju mo­dli­twą – za­wsze gdzieś w rogu do­strze­gam pod­pis ar­ty­sty, per­fidny de­tal na prawo od środka, bez­cie­le­sny uśmiech Kota z Che­shire za­wie­szony w po­wie­trzu, zdra­dza­jący, że całe to dzieło po­wstało za sprawą ge­niu­szu Johnny’ego Pa­niki i ni­kogo in­nego. Jest prze­bie­gły, sub­telny, na­gły jak grzmot, ale za czę­sto się zdra­dza. Po pro­stu nie umie so­bie od­mó­wić tej me­lo­dra­ma­tycz­nej przy­jem­no­ści. Tej w naj­star­szym, naj­bar­dziej oczy­wi­stym ga­tunku.

Tra­fił się nam raz taki je­den przy­sa­dzi­sty chłop w na­bi­tej ćwie­kami czar­nej skó­rze. Przy­le­ciał pro­sto z me­czu bok­ser­skiego w Me­cha­nics Hall, a Johnny już dep­tał mu po pię­tach. Ten pa­cjent, do­bry ka­to­lik, do­dajmy, młody i po­rządny, po­twor­nie bał się śmierci. Wię­cej, wpa­dał w po­płoch na myśl, że pój­dzie do pie­kła. Pra­co­wał na akord w fa­bryce świe­tló­wek. Roz­ba­wiło mnie to ze względu na jego lęk przed ciem­no­ścią. Johnny Pa­nika umie pod­szyć tę ro­botę po­ezją, jaką rzadko kiedy idzie zna­leźć w in­nych miej­scach. I za to je­stem mu do­zgon­nie wdzięczna.

Pa­mię­tam dość wy­raź­nie sce­na­riusz snu, który udało mi się w tym fa­ce­cie wy­tro­pić: go­tyc­kie wnę­trze piw­niczki w ja­kimś klasz­to­rze, cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność, per­spek­tywa jak w tych ko­ry­ta­rzach z lu­ster, fi­lary oraz ściany były zro­bione w ca­ło­ści z ludz­kich cza­szek i ko­ści, w każ­dym za­ka­marku wy­ło­żono nie­bosz­czy­ków, i oka­zało się, że to Sala Czasu, zwłoki z przodu jesz­cze nie wy­sty­gły, te nieco da­lej już się prze­bar­wiały i za­czy­nały gnić, spod mięsa wy­ła­niały się bie­luś­kie, czy­ściut­kie ko­ści. W od­dali ma­ja­czył taki fu­tu­ry­styczny biały blok. Pa­mię­tam, że całe miej­sce so­bie roz­ja­śni­łam dla więk­szej do­kład­no­ści, nie świecz­kami, ale lo­do­wato ja­snymi świe­tlów­kami, od któ­rych skóra na­biera zie­lon­ka­wej barwy, a ró­żowe i czer­wone ru­mieńce wy­glą­dają jak tru­pie czar­no­fio­le­towe sińce.

Za­py­ta­cie: skąd wiem, że to był sen fa­ceta w czar­nej skó­rza­nej kurtce. Nie wiem. Ja tylko wie­rzę, że on to wy­śnił, a wie­rze tej po­świę­cam wię­cej sił, łez i bła­gań niż od­twa­rza­niu sa­mego snu.

Moja przy­chod­nia ma oczy­wi­ście swoje ogra­ni­cze­nia. Pani z wy­sta­wio­nym ję­zy­kiem, fa­cet z Me­cha­nics Hall – to na­sze naj­dziw­niej­sze przy­padki. Lu­dzie, któ­rzy na­prawdę opa­dli na dno ba­gni­stego je­ziora, przy­cho­dzą tylko raz, po czym wy­syła się ich do miej­sca o cha­rak­te­rze bar­dziej per­ma­nent­nym niż na­sza kli­nika, przyj­mu­jąca pa­cjen­tów tylko przez pięć dni w ty­go­dniu od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej. Na­wet ci, któ­rzy le­dwo są w sta­nie cho­dzić po uli­cach i ja­koś pra­co­wać, ci, co nie zna­leźli się na­wet w po­ło­wie je­ziora, tra­fiają do szpi­tala spe­cja­li­zu­ją­cego się w po­waż­niej­szych przy­pad­kach. U nas mogą co naj­wy­żej po­sie­dzieć przez mie­siąc na ob­ser­wa­cji. Ni­gdy tam nie by­łam.

Wi­dzia­łam jed­nak se­kre­tarkę stam­tąd. Już to, jak pa­liła pa­pie­rosa i piła kawę w sto­łówce na prze­rwie o dzie­sią­tej, tak mnie od­strę­czyło, że ni­gdy wię­cej koło niej nie usia­dłam. Ma dziwne na­zwi­sko, któ­rego za nic nie mogę się na­uczyć, ta­kie na­prawdę po­krę­cone, coś jak pani Mil­le­ra­vage. Bar­dziej jak żart słowny z miej­sco­wo­ści Mil­l­town i Ra­vage niż co­kol­wiek, co da­łoby się zna­leźć w książce te­le­fo­nicz­nej. Cho­ciaż jak ktoś czy­tał książkę te­le­fo­niczną, to wcale się spe­cjal­nie nie zdziwi, bo fi­gu­rują tam Pan­ta­leon Ko­no­ma­to­peja czy Wal­burga Bom­bel. Raz prze­czy­ta­łam całą, nie­istotne, w ja­kich oko­licz­no­ściach, i za­spo­ko­iłam swoją głę­boką po­trzebę od­kry­cia, jak wielu lu­dzi nie na­zywa się Smith.

Wra­ca­jąc do te­matu, ta pani Mil­le­ra­vage to duża ko­bieta, nie gruba, ale so­lid­nie umię­śniona i jesz­cze do tego wy­soka. Im­po­nu­jącą syl­wetkę przy­odziewa w siwą gar­sonkę, nieco ko­ja­rzącą się z ja­kimś uni­for­mem, choć szcze­góły kroju nie mają w so­bie nic, co przy­da­wa­łoby jej woj­sko­wego sznytu. Twarz tej pani, grubo cio­sana jak u byka, cała jest po­kryta zdu­mie­wa­jącą ilo­ścią ma­leń­kich pla­mek, jakby prze­le­żała ja­kiś czas pod wodą, aż przy­warły do niej różne drobne algi i po­zna­czyły jej skórę rzu­ci­kiem w zie­le­niach i ty­to­nio­wych brą­zach. Te pie­przyki przy­cią­gają wzrok głów­nie dla­tego, że skóra wo­kół nich jest tak upior­nie blada. Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy pani Mil­le­ra­vage miała kie­dyś oka­zję wyjść na cie­płe świa­tło dnia. Ani tro­chę bym się nie zdzi­wiła, gdyby od ko­ły­ski wy­cho­wy­wała się wy­łącz­nie w bla­sku ża­ró­wek.

Berna, se­kre­tarka z przy­chodni za­bu­rzeń al­ko­ho­lo­wych z prze­ciw­nej strony ko­ry­ta­rza od nas, przed­sta­wia­jąc mnie pani Mil­le­ra­vage, za­ry­zy­ko­wała otwar­cie in­for­ma­cją, że ja też by­łam w An­glii.

Jak się oka­zało, pani Mil­le­ra­vage naj­lep­sze lata ży­cia spę­dziła w lon­dyń­skich szpi­ta­lach.

– Przy­ja­ciółkę mia­łam – huk­nęła oso­bli­wym, nieco psim ba­sem, nie za­szczy­ca­jąc mnie przy tym bez­po­śred­nim spoj­rze­niem – pie­lę­gniarkę w Bar­tło­mieju. Pró­bo­wa­łam się do niej ode­zwać po woj­nie, ale od­dzia­łowa się zmie­niła, wszy­scy się po­zmie­niali i nikt o niej nie sły­szał. Pew­nie ją przy­wa­liło w bom­bar­do­wa­niach ra­zem ze starą od­dzia­łową i ca­łym tym ich śmie­ciem – skwi­to­wała z sze­ro­kim uśmie­chem.

Na­pa­trzy­łam się w ży­ciu na stu­den­tów me­dy­cyny roz­ci­na­ją­cych zwłoki – czte­rech sztyw­nych na salę, każdy o ry­sach rów­nie ludz­kich co Moby Dick – jak rzu­cali so­bie wą­troby nie­bosz­czy­ków. Sły­sza­łam żarty o obłą­ka­nym po­zszy­wa­niu ko­biety na po­ro­dówce dla ubo­gich. Ale na pewno nie chcia­ła­bym wi­dzieć tego, co pani Mil­le­ra­vage uzna­łaby za naj­za­baw­niej­szą hecę wszech cza­sów. Nie, dzię­kuję, po­stoję. Jakby jej czło­wiek po­skro­bał oko szpilką, toby mu tylko kwar­cem zgrzyt­nęło.

Moja prze­ło­żona też ma po­czu­cie hu­moru, tyle że ła­godne. Jest szczo­dra jak Mi­ko­łaj w Wi­gi­lię.

W kli­nice je­stem pod pa­nią Tay­lor, ko­bietą w śred­nim wieku, która pełni funk­cję głów­nej se­kre­tarki na­szej przy­chodni od czasu jej po­wsta­nia trzy­dzie­ści trzy lata temu – co cie­kawe, w roku mo­ich na­ro­dzin. Pani Tay­lor zna każ­dego le­ka­rza, każ­dego pa­cjenta, każdy wy­co­fany wzór kwit­ków na wi­zytę, skie­ro­wa­nie i ra­chu­nek za pro­ce­durę, z ja­kiego szpi­tal kie­dy­kol­wiek ko­rzy­stał albo choćby ko­rzy­stać za­mie­rzał. Pla­nuje trzy­mać się kli­niki, do­póki nie wy­pusz­czą jej na zie­lone pa­stwi­sko co­mie­sięcz­nych cze­ków z eme­ry­turą. W ży­ciu nie wi­dzia­łam ko­biety bar­dziej od­da­nej swo­jej pracy. Trak­tuje sta­ty­styki tak, jak ja sny: gdyby w bu­dynku wy­buchł po­żar, wy­rzu­ci­łaby stra­ża­kom przez okno wszyst­kie te ze­szyty co do jed­nego, na­wet gdyby miała po­waż­nie ry­zy­ko­wać wła­sną skórę.

Z pa­nią Tay­lor do­ga­du­jemy się do­sko­nale. Jed­nego tylko pil­nuję, a mia­no­wi­cie żeby ni­gdy nie przy­ła­pała mnie na czy­ta­niu sta­rych za­pi­sów wi­zyt. Mam na to zresztą bar­dzo mało czasu. W na­szej przy­chodni jest gwar­niej niż na gieł­dzie, dwu­dzie­stu pię­ciu le­ka­rzy kręci się tam i siam, a to stu­denci me­dy­cyny na prak­tyce przy­cho­dzą, a to pa­cjenci, ich krewni, a to wi­zyty spe­cja­li­stów z in­nych kli­nik, któ­rzy nam przy­pro­wa­dzają ko­lej­nych cho­rych, tak że na­wet je­śli zaj­muję się re­cep­cją sama, gdy pani Tay­lor idzie na prze­rwę na kawę albo lunch, rzadko kiedy mam czas skrob­nąć wię­cej niż jedną czy dwie no­tatki.

Taka cha­otyczna żon­glerka wy­kań­cza czło­wieka, nie przy­mie­rza­jąc. Wielu z naj­lep­szych śnią­cych jest w sta­rych ze­szy­tach, mowa o tych, co przy­cho­dzą do nas na ba­da­nie tylko raz czy dwa, za­nim się ich wy­śle gdzie in­dziej. Oko­licz­no­ści mi nie sprzy­jają, nie mam szans roz­wi­jać so­bie nie­spiesz­nie swo­jego rze­mio­sła. Praca w ta­kich wa­run­kach oczy­wi­ście do­daje czło­wie­kowi re­zonu, ale ma­rzy mi się luk­sus do­stępny praw­dzi­wym ko­ne­se­rom, co sycą noz­drza nad kie­lon­kiem brandy przez go­dzinę, za­nim po­zwolą, by pierw­sza kro­pla do­tknęła ję­zyka.

Ostat­nimi czasy zbyt czę­sto so­bie wy­obra­żam, jaka by­łaby to ulga: przy­nieść do pracy ak­tówkę tak dużą, by po­mie­ściła je­den z tych gru­bych, wy­pcha­nych snami nie­bie­skich ze­szy­tów w płó­cien­nej opra­wie. Mo­gła­bym po pro­stu od­cze­kać do chwili, gdy pani Tay­lor pój­dzie na lunch i za­pad­nie chwi­lowa ci­sza przed po­po­łu­dnio­wym tło­kiem le­ka­rzy i stu­den­tów, scho­wać jedną z tych ksiąg, taką sprzed dzie­się­ciu czy pięt­na­stu lat, i od­sta­wić ją pod biurko na resztę dnia, do sie­dem­na­stej. Oczy­wi­ście por­tier kli­niki spraw­dza wszyst­kie po­dej­rza­nie wy­glą­da­jące ba­gaże i to­bołki, w do­datku nasz bu­dy­nek i szpi­tal mają wła­sną ochronę przed naj­róż­niej­szymi po­peł­nia­nymi u nas kra­dzie­żami, ale na li­tość bo­ską, prze­cież nie za­mie­rzam ucie­kać z ma­szyną do pi­sa­nia ani z he­ro­iną. Tylko bym so­bie po­ży­czyła je­den ze­szyt i od­sta­wiła go z sa­mego rana na pó­łeczkę, za­nim kto­kol­wiek by się zja­wił. No ale tak czy siak, gdyby mnie przy­ła­pali na wy­no­sze­niu do­ku­men­tów, to za­pewne stra­ci­ła­bym pracę, a wraz z nią ma­te­riały do ba­dań.

Wi­zja wczy­ta­nia się w za­pi­ski z wi­zyt pa­cjen­tów w za­ci­szu wła­snego miesz­ka­nia, na­wet gdy­bym mu­siała w tym celu za­ry­wać noc za nocą, jest tak ku­sząca, że mam co­raz mniej cier­pli­wo­ści do swo­jej spraw­dzo­nej me­tody po­le­ga­ją­cej na pod­czy­ty­wa­niu snów mi­nutkę tu, mi­nutkę tam, pod­czas pół­go­dzin­nej nie­obec­no­ści pani Tay­lor.

Kło­pot w tym, że ni­gdy nie wiem, kiedy prze­ło­żona wróci. Tak bar­dzo za­leży jej na pracy, że gdyby nie ku­lała, to za­pewne uci­na­łaby so­bie koń­cówkę pół­go­dzin­nego lun­chu i dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej prze­rwy na kawę. Cha­rak­te­ry­styczny od­głos jej kro­ków na ko­ry­ta­rzu służy mi za ostrze­że­nie: dzięki temu mogę na czas zgar­nąć czy­tany wła­śnie rocz­nik do szu­flady i uda­wać, że za­ma­szy­ście no­tuję ostatni de­tal dyk­to­wa­nej mi przez te­le­fon wia­do­mo­ści, albo skle­cić na­prędce ja­kieś po­dobne alibi. Je­dyny kru­czek i kło­pot dla mo­ich ner­wów jest taki, że tuż za ro­giem, po prze­ciw­nej stro­nie kli­niki cho­rób ner­wo­wych, znaj­duje się kli­nika dla pa­cjen­tów po am­pu­ta­cji koń­czyn, więc przez nad­miar fał­szy­wych alar­mów te­raz pod­ska­kuję na dźwięk kro­ków każ­dego in­wa­lidy z drew­nianą nogą, bo wy­daje mi się, że to pani Tay­lor się zbliża.

W naj­czar­niej­sze dni, kiedy le­dwo zdążę wy­ci­snąć ze sta­rych ksią­żek je­den stary sen, a wszystko, co udało mi się sko­pio­wać, to pła­cze li­ce­ali­stów od­rzu­co­nych w na­bo­rze do głów­nej roli w Ca­mino Real, czuję, jak Johnny Pa­nika od­wraca się, ska­mie­niały jak Eve­rest, od­le­glej­szy niż Orion, a motto wiel­kiej Bi­blii Snów, „Do­sko­nały strach wszystko inne wy­pę­dzi”, po­krywa mi wargi po­pio­łem i wodą cy­try­nową. Je­stem gli­sto­watą pu­stel­nicą w kraju kon­kur­so­wych wie­prz­ków tak ob­żar­tych ku­ku­ry­dzą, że nie do­strze­gają rzeźni na końcu drogi. Użą­dlo­nym wi­zją Je­re­mia­szem w Kra­inie Pa­si­brzu­chów.

Co gor­sza: dzień w dzień wi­duję tych psy­cho­dok­to­rów, uczą­cych się pil­nie, jak wy­ry­wać Johnny’emu wy­znaw­ców pod­stę­pem, spo­so­bem i ga­da­niem, ga­da­niem, ga­da­niem. Ci ko­lek­cjo­ne­rzy snów, o prze­past­nych oczach i krza­cza­stych bro­dach, moi hi­sto­ryczni po­przed­nicy i ich współ­cze­śni spad­ko­biercy w bia­łych ki­tlach, w ga­bi­ne­tach z ko­stro­patą so­snową bo­aze­rią i skó­rza­nymi ka­na­pami, prak­ty­ko­wali i do dziś prak­ty­kują gro­ma­dze­nie tego ma­te­riału dla ziem­skich ko­rzy­ści: zdro­wia i pie­nię­dzy, pie­nię­dzy i zdro­wia. Tyle że, aby zo­stać praw­dzi­wym człon­kiem wspól­noty Johnny’ego Pa­niki, czło­wiek musi za­po­mnieć o śnią­cym i pa­mię­tać tylko sen: śniący to za­le­d­wie nie­trwały we­hi­kuł dla wiel­kiego Tka­cza Snów. Oni jed­nak tego nie zro­bią. Johnny Pa­nika to złoto w kisz­kach, a oni pró­bują go wy­do­być du­cho­wym płu­ka­niem żo­łądka.

Weźmy na przy­kład Harry’ego Bilbo. Pan Bilbo przy­szedł do na­szej przy­chodni aż zgar­biony pod łapą Johnny’ego, cią­żącą mu na ra­mie­niu jak oło­wiana trumna. Miał cie­kawe prze­my­śle­nia na te­mat brudu w świe­cie. Spo­dzie­wa­łam się, że wy­pełni istotną część Bi­blii Snów, a kon­kret­nie Trze­cią Księgę Lęku, roz­dział dzie­wiąty: O Bru­dzie, Cho­ro­bach i Ogól­nym Roz­kła­dzie. Harry miał w dzie­ciń­stwie przy­ja­ciela, który grał na trąbce w or­kie­strze skau­tów. Harry Bilbo też grał na trąbce tego chłopca. Wiele lat póź­niej ko­lega za­cho­ro­wał na raka i umarł. Aż pew­nego dnia, nie tak dawno temu, dok­tor od raka za­pu­kał do domu Harry’ego, usiadł w fo­telu, za­mie­nił kilka uprzej­mo­ści o po­go­dzie z jego matką, a na od­chodne uści­snął jej dłoń i sam so­bie otwo­rzył drzwi. Na­gle oka­zało się, że Harry Bilbo nie jest w sta­nie dmuch­nąć w trąbkę, usiąść w fo­telu czy po­dać ko­muś ręki, choćby na­wet zje­chali się z Rzymu wszy­scy kar­dy­na­ło­wie i bło­go­sła­wili go na zmianę dzień i noc – tak się bał do­stać raka. Matka mu­siała mu prze­krę­cać gałki od te­le­wi­zora, kurki w kra­nie i klamki w drzwiach. Wkrótce Harry prze­stał cho­dzić do pracy, bo nie mógł znieść my­śli o plwo­ci­nach i psich ku­pach mi­ja­nych po dro­dze. Naj­pierw się to czło­wie­kowi przy­lepi do buta, po­tem przy zdej­mo­wa­niu przej­dzie na ręce, a stam­tąd już pro­sta droga do ust przy obie­dzie i re­ak­cji łań­cu­cho­wej nie za­trzyma już na­wet sto zdro­wa­siek.

Wresz­cie kro­pla prze­lała czarę: Harry po­rzu­cił ćwi­cze­nia na si­łowni pu­blicz­nej, kiedy zo­ba­czył tam ja­kie­goś ka­lekę z han­tlami. A prze­cież nie wia­domo, ja­kie za­razki taki ka­leka może mieć za uszami i pod pa­znok­ciami. Dzień i noc za­no­sił Harry Bilbo mo­dły do Johnny’ego Pa­niki, od­dany mu jak ka­płan po­śród ka­dzi­deł i sa­kra­men­tów. Miał coś pięk­nego tylko dla sie­bie.

No cóż, pa­no­wie mą­dra­liń­scy w bia­łych ki­tlach zdo­łali stad­nym wy­sił­kiem prze­ko­nać Harry’ego do włą­cza­nia so­bie te­le­wi­zora, od­krę­ca­nia wody, otwie­ra­nia drzwi do szafy, do domu, do baru. Jesz­cze za­nim z nim skoń­czyli, sia­dał w fo­te­lach ki­no­wych, na ław­kach w ca­łym parku i co­dzien­nie cho­dził dźwi­gać cię­żary na si­łowni, i to po­mimo faktu, że inny ka­leka za­czął ćwi­czyć na wio­śla­rzu. Po za­koń­cze­niu le­cze­nia Bilbo przy­szedł uści­snąć dłoń dy­rek­to­rowi kli­niki. Stał się, we­dle wła­snych słów, „in­nym czło­wie­kiem”. Czy­ste świa­tło Pa­niki opu­ściło jego twarz. Wy­szedł z przy­chodni ska­zany na nie­smaczny los, który ci le­ka­rze na­zy­wają zdro­wiem i ra­do­ścią ży­cia.

Mniej wię­cej w cza­sie wy­le­cze­nia pana Bilbo do mo­jego mó­zgu za­czyna się prze­bi­jać nowa idea, rów­nie trudna do zi­gno­ro­wa­nia co bose stopy wy­sta­jące spod prze­ście­ra­dła w ga­bi­ne­cie. Je­śli nie chcę ry­zy­ko­wać utraty po­sady za wy­no­sze­nie ze szpi­tala za­pi­sów roz­mów z pa­cjen­tami – co wią­za­łoby się z koń­cem mo­ich ba­dań raz na za­wsze – mogę znacz­nie przy­spie­szyć pracę, zo­sta­jąc w bu­dynku na noc. Na­wet się nie zbli­ży­łam do wy­czer­pa­nia za­so­bów przy­chodni, a te stro­niczki, do któ­rych mam do­stęp pod­czas krót­kich chwil nie­obec­no­ści pani Tay­lor, to nic w po­rów­na­niu z ilo­ścią ma­te­riału, jaki mo­gła­bym prze­ro­bić w kilka nocy so­lid­nego prze­pi­sy­wa­nia. Mu­szę przy­spie­szyć, choćby po to, by zrów­no­wa­żyć po­stępy le­ka­rzy.

Nie zdą­ży­łam tego na­wet do­brze prze­my­śleć, a już wkła­dam o sie­dem­na­stej płaszcz, ży­czę do­brego wie­czoru pani Tay­lor, która zwy­kle zo­staje w pracy kilka mi­nut dłu­żej, by upo­rząd­ko­wać do­ku­menty z ca­łego dnia, i prze­my­kam do dam­skiej to­a­lety. Pu­sto. Cho­wam się w ustę­pie dla pa­cjen­tów, za­my­kam drzwi od środka i cze­kam. Jesz­cze mi sprzą­taczki spró­bują wy­wa­żyć wej­ście, bo po­my­ślą, że to ja­kaś pa­cjentka ze­mdlała na klo­ze­cie. Trzy­mam kciuki, żeby tak się nie stało. Ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej ktoś wcho­dzi, po­ko­nu­jąc ku­lawo próg ni­czym kur­czak chro­niący chromą koń­czynę. To pani Tay­lor, po­znaję po zre­zy­gno­wa­nym wes­tchnie­niu, które roz­lega się, gdy jej wzrok na­po­tyka prze­żół­kłe oko ła­zien­ko­wego lu­stra. Na­stęp­nie chwila po­stu­ki­wa­nia róż­nych ak­ce­so­riów do ma­ki­jażu na umy­walce, chlu­po­ta­nie wody, szu­ra­nie grze­bie­nia po na­pu­szo­nych wło­sach i drzwi za­my­kają się z po­wol­nym stę­kiem za­wia­sów.

Mam szczę­ście. Kiedy o osiem­na­stej wy­cho­dzę z to­a­lety, świa­tła na ko­ry­ta­rzu są po­ga­szone, a hol na trze­cim pię­trze pu­sty jak ko­ściół w po­nie­dzia­łek. Mam wła­sny klucz do re­cep­cji; przy­cho­dzę rano pierw­sza, więc to nie kło­pot. Ma­szyny do pi­sa­nia są po­za­my­kane w biur­kach, te­le­fony za­klu­czone, wszystko jak być po­winno.

Za oknem ga­sną ostatki zi­mo­wego słońca. Ja się jed­nak nie za­po­mi­nam i nie za­pa­lam świa­tła. Nie chcę, żeby mnie tu do­strzegł ja­kiś by­stro­oki le­karz czy woźny z bu­dynku szpi­tala po prze­ciw­nej stro­nie ma­łego po­dwórka. Szafka z za­pi­sami wi­zyt stoi w po­zba­wio­nym okien przej­ściu pro­wa­dzą­cym do ga­bi­ne­tów, z któ­rych roz­ciąga się wi­dok na po­dwórko. Upew­niam się, że wszyst­kie drzwi są po­za­my­kane. Na­stęp­nie za­pa­lam ża­rówkę w ko­ry­ta­rzu, zie­mi­ste dwu­dzie­sto­pię­cio­wa­towe mi­ze­rac­two czer­nie­jące na gó­rze. W tym mo­men­cie to jed­nak lep­sze niż oł­tarz pe­łen świec. Nie po­my­śla­łam, żeby przy­nieść so­bie ka­napkę. Mam w szu­fla­dzie biurka jabłko z lun­chu, trzy­mam je na głód, który może mnie ści­snąć koło pierw­szej w nocy. Wy­cią­gam no­tes kie­szon­kowy. W domu co wie­czór mam w zwy­czaju wy­ry­wać z niego strony za­pi­sane za dnia w przy­chodni i ukła­dać na kupkę do prze­pi­sa­nia. W ten spo­sób za­cie­ram ślady – gdyby ktoś w pracy się na niego na­tknął i za­czął od nie­chce­nia kart­ko­wać, nie od­gadłby, nad czym pra­cuję i w ja­kim za­kre­sie.

Za­czy­nam me­to­dycz­nie, od naj­star­szych ksiąg na naj­niż­szej półce. Daw­niej nie­bie­skie okładki są te­raz bez­barwne, kartki zmie­niły się w roz­mytą bi­bułę, ale ja aż wi­bruję, od stóp do koczka: w dniu mo­ich na­ro­dzin ta księga snów była no­wiu­teńka. Kiedy się już po­rząd­nie zor­ga­ni­zuję, będę na ciemne zi­mowe noce so­bie przy­no­sić go­rącą zupę w ter­mo­sie, pla­cek z in­dy­kiem, eklery z cze­ko­ladą. Będę so­bie przy­no­sić lo­kówki i cztery bluzki na zmianę – w po­nie­działki, żeby nikt nie zwró­cił uwagi na moją po­gar­sza­jącą się apa­ry­cję, bo jesz­cze by mnie za­częto po­dej­rze­wać o nie­szczę­śliwy ro­mans czy ko­mu­ni­styczne sym­pa­tie, albo na przy­kład o pracę nad księ­gami szpi­tal­nymi cztery noce w ty­go­dniu.

Mija je­de­na­ście go­dzin. Do­szłam już do ogryzka, na­sion jabłka i mie­siąca maja roku ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego pierw­szego, w któ­rym za­trud­niona do pry­wat­nej opieki pie­lę­gniarka śni o chwili, kiedy otwiera wo­rek na brudną bie­li­znę w sza­fie pa­cjenta i znaj­duje tam pięć ucię­tych ludz­kich głów, wśród nich tę na­le­żącą do swo­jej matki.

Chłodne po­wie­trze liże mnie po karku. Ze swo­jego miej­sca na pod­ło­dze, gdzie sie­dzę po tu­recku przed szafką, za­uwa­żam ką­tem oka, że zza drzwi ga­bi­netu obok wy­lewa się cie­niutka smużka nie­bie­skiego świa­tła. I to nie tylko do­łem, ale też z boku. Dziwne, bo prze­cież od razu po przyj­ściu się upew­ni­łam, że wszyst­kie po­miesz­cze­nia są za­mknięte. Szcze­lina się roz­sze­rza, a ja nie mogę ode­rwać wzroku od sto­ją­cej nie­ru­chomo w progu pary bu­tów, skie­ro­wa­nych czub­kami w moją stronę.

Są z brą­zo­wej skóry, za­gra­nicz­nej pro­duk­cji, na gru­bej, unie­sio­nej po­de­szwie. Wy­żej pną się czarne je­dwabne skar­petki, przez które prze­świ­tuje blade ciało. Do­cie­ram spoj­rze­niem do sza­rych prąż­ko­wa­nych za­kła­dek spodni.

– Ts, ts, ts – karci mnie nie­skoń­cze­nie ła­godny głos, gdzieś z chmur­nych wy­żyn nad moją głową. – Jaka nie­wy­godna po­zy­cja! Pew­nie już pani dawno zdrę­twiały nogi. Pani się na mnie po­de­prze. Za­raz wschód słońca.

Dwie ręce wśli­zgują mi się od tyłu pod ra­miona i uno­szę się, roz­chwiana jak nie­stę­żały bu­dyń, do po­zy­cji sto­ją­cej, czego zresztą nie czuję, bo rze­czy­wi­ście zdrę­twia­łam. Otwarta księga szpi­talna leci na pod­łogę.

– Pro­szę tak chwilkę po­stać – głos dy­rek­tora kli­niki owiewa mi pła­tek pra­wego ucha. – Wróci pani krą­że­nie.

Krew w nie­obec­nych no­gach już mnie kłuje mi­lio­nem igie­łek jak od ma­szyny do szy­cia, a wi­zja dy­rek­tora wy­tra­wia mi się na mó­zgu. Nie mu­szę się na­wet oglą­dać: pę­katy brzuch za­pa­ko­wany w szarą prąż­ko­waną ka­mi­zelkę, zęby żółte i wy­sta­jące jak u świ­staka, oczy do­wol­nej barwy za gru­bymi so­czew­kami oku­la­rów, zwinne jak płotki.

Ści­skam no­tes. Ostatni uno­szący się na wo­dzie od­prysk „Ti­ta­nica”.

Co on wie, co on wie?

Wszystko.

– Wiem, gdzie może pani te­raz zjeść mi­skę pysz­nego go­rą­cego ro­sołu. – Jego głos sze­le­ści jak koty z ku­rzu pod łóż­kiem, jak my­szy w sia­nie. W ge­ście oj­cow­skiej tro­ski wtyka mi rękę pod lewe ra­mię. Księgę z za­pi­sem wszyst­kich snów, śnio­nych w mie­ście mo­ich na­ro­dzin pod­czas mo­jego pierw­szego hau­stu po­wie­trza na tym świe­cie, trąca czub­kiem wy­pa­sto­wa­nego pan­to­fla.

Na po­grą­żo­nym w pół­mroku świ­ta­nia ko­ry­ta­rzu nie spo­ty­kamy ży­wej du­szy. Ni­kogo nie ma też na chłod­nych ka­mien­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych do piw­nicz­nych ko­ry­ta­rzy, gdzie Billy z ar­chi­wum roz­wa­lił so­bie kie­dyś głowę, gdy dla cze­goś pil­nego zbie­gał pew­nej nocy po dwa stop­nie na­raz.

Drep­czę co­raz szyb­ciej, żeby so­bie nie po­my­ślał, że mnie za sobą cią­gnie.

– Nie wy­rzu­ci­cie mnie – mó­wię spo­koj­nie. – Sama re­zy­gnuję.

Z opię­tego na za­kładkę brzu­szy­ska wy­do­bywa się świsz­czący śmiech.

– Nie mo­żemy pani tak szybko stra­cić. – Jego szept peł­znie po bie­lo­nych piw­nicz­nych za­ka­mar­kach, od­bija się echem od ko­la­nek, wóz­ków i no­szy za­par­ko­wa­nych na noc pod ścia­nami po­pla­mio­nymi wy­kwi­tami pary. – Wi­dzi pani, jest nam pani po­trzebna bar­dziej, niż to się pani wy­daje.

Wę­dru­jemy i krę­cimy się po ko­ry­ta­rzach, a ja trzy­mam równo rytm jego kro­ków, aż wresz­cie do­cie­ramy w tych na­gich szczu­rzych tu­ne­lach do ca­ło­noc­nej windy, którą ope­ruje jed­no­ręki Mu­rzyn. Wsia­damy, krata za­myka się za nami jak drzwi w wa­go­nie by­dlę­cym, i ru­szamy w górę, wy­żej, wy­żej. Roz­kle­ko­tany gru­cho­to­waty dźwig to­wa­rowy nie­wiele ma wspól­nego z wy­god­nymi win­dami, do ja­kich przy­wy­kłam w po­li­kli­nice.

Do­cie­ramy na nie­okre­ślone pię­tro. Dy­rek­tor pro­wa­dzi mnie ko­lej­nym go­łym ko­ry­ta­rzem, oświe­tlo­nym roz­miesz­czo­nymi w rów­nych in­ter­wa­łach ża­rów­kami w ma­łych dru­cia­nych kla­tecz­kach na su­fi­cie. Po obu stro­nach cią­gną się rzędy za­mknię­tych na klucz drzwi z siat­ko­wymi okien­kami. Mam za­miar po­że­gnać się z dy­rek­to­rem przy pierw­szym czer­wo­nym znaku wyj­ścia, ale przez całą drogę żad­nego nie mi­jamy. Zna­la­złam się na ob­cym te­ry­to­rium, mój płaszcz zo­stał na wie­szaku w biu­rze, to­rebka i pie­nią­dze w gór­nej szu­fla­dzie biurka, no­tes ści­skam w dłoni, i tylko Johnny Pa­nika może mnie ogrzać w ten lo­do­waty po­ra­nek.

Przed nami świa­tło wzbiera, ja­śnieje. Dy­rek­tor, nieco za­sa­pany od dłu­giego żwa­wego mar­szu w tem­pie, do ja­kiego ewi­dent­nie nie jest przy­zwy­cza­jony, cią­gnie mnie za za­kręt i do za­la­nego bla­skiem świe­tló­wek kwa­dra­to­wego po­miesz­cze­nia.

– Oto i ona.

– Mała wiedźma!

Pani Mil­le­ra­vage dźwiga swój po­tężny cię­żar zza sta­lo­wego biurka zwró­co­nego do drzwi.

Ściany i su­fit wy­glą­dają tu jak ni­to­wane me­ta­lowe płyty we­wnątrz okrętu wo­jen­nego. Nie ma okien.

W nie­wiel­kich za­kra­to­wa­nych ce­lach wzdłuż ścian po­miesz­cze­nia do­strze­gam ka­pła­nów Johnny’ego Pa­niki, ga­pią się na mnie z dłońmi sple­cio­nymi za ple­cami, wszy­scy w bia­łych od­dzia­ło­wych ko­szu­lach noc­nych, z oczami czer­wień­szymi od wę­gla, roz­pa­lo­nymi gło­dem.

Wi­tają mnie se­rią oso­bli­wych skrze­ków i po­mru­ków, jakby ję­zyki mieli po­za­my­kane w szczę­kach na klucz. Bez wąt­pie­nia sły­szeli o mo­jej pracy za sprawą sieci kon­tak­tów Johnny’ego i chcą wie­dzieć, jak jego apo­sto­ło­wie roz­kwi­tają w świe­cie.

Pod­no­szę ręce, żeby za­ła­go­dzić ich nie­po­kój, po­ka­zuję im no­tes, mó­wię gło­śno, zmie­niam głos w or­gany Johnny’ego Pa­niki, dmę we wszyst­kie mie­chy.

– Po­kój wam! Oto przy­no­szę...

Księgę.

– Wy­star­czy tych wy­głu­pów, ko­cha­niutka. – Pani Mil­le­ra­vage prze­stę­puje z nogi na nogę jak słoń w cyrku.

Dy­rek­tor kli­niki za­myka drzwi do po­koju.

Kiedy tylko pani Mil­le­ra­vage wy­cho­dzi zza biurka, wi­dzę, co ukry­wała za swoją ma­mu­cią osobą – białą ko­zetkę wy­soką do pasa z ma­te­ra­cem przy­kry­tym bia­łym prze­ście­ra­dłem, nie­ska­zi­tel­nie czy­stym i na­pię­tym jak skóra na bęb­nie. U wez­gło­wia znaj­duje się sto­lik, na któ­rym stoi me­ta­lowa skrzynka, cała w tar­czach i po­krę­tłach.

Mam wra­że­nie, że skrzynka mi się przy­gląda, ły­piąc ni­czym grze­chot­nik z gniazda ka­bli elek­trycz­nych; naj­now­szy mo­del za­bój­ców Johnny’ego Pa­niki.

Przy­go­to­wuję się do uskoku na bok. Kiedy pani Mil­le­ra­vage pró­buje mnie po­chwy­cić tłu­stym łap­skiem, za­ci­ska palce w po­wie­trzu. Po­wta­rza ma­newr, uśmiech ma ciężki jak po­wie­trze w sierp­niu.

– Bez ta­kich. Tylko mi bez ta­kich, i po­pro­szę tę czarną ksią­żeczkę.

Bie­gnę ile sił wo­kół le­żanki, ale ko­bieta pę­dzi za mną jak na wrot­kach. Jesz­cze je­den za­mach i już mnie ma. Ło­mo­czę pię­ściami w jej ciel­sko, w mon­stru­alne bez­mleczne piersi, aż wresz­cie chwyta moje nad­garstki w że­la­zny uścisk i uci­sza mnie słod­ka­wym za­pasz­kiem od­de­chu, obrzy­dliw­szym niż smród w kost­nicy.

– Moje ma­leń­stwo, moje dzie­ciątko wła­sne do mnie wró­ciło...

– Na­sza młoda dama – od­zywa się dy­rek­tor, smutno i su­rowo – znowu od­da­wała się za­ba­wom z John­nym Pa­niką.

– Brzydko, brzydko.

Ko­zetka już jest go­towa. Pani Mil­le­ra­vage z po­tworną de­li­kat­no­ścią zdej­muje mi z nad­garstka ze­ga­rek, usuwa pier­ścionki z pal­ców, spinki z wło­sów. Za­czyna mnie roz­bie­rać. Kiedy je­stem już naga, zo­staję na­masz­czona na skro­niach i odziana w szaty biel­sze od dzie­wi­czego śniegu.

Wtedy to z czte­rech ką­tów po­koju i zza drzwi za mo­imi ple­cami wy­ła­nia się pię­ciu fał­szy­wych ka­pła­nów w ki­tlach chi­rur­gicz­nych i ma­skach na twa­rzach, ka­pła­nów, któ­rych je­dy­nym dzie­łem ży­cia jest ze­pchnąć Johnny’ego Pa­nikę z tronu. Roz­cią­gają mnie na pła­sko na le­żance. Na gło­wie skła­dają mi dru­cianą ko­ronę, a na ję­zyku opła­tek za­po­mnie­nia. Ka­płani bez twa­rzy ru­szają na swoje miej­sca i chwy­tają: je­den za lewą nogę, je­den za prawą, za prawą rękę, za lewą. Je­den staje mi za głową, przy me­ta­lo­wej skrzynce, któ­rej w tej po­zy­cji nie wi­dzę.

Wy­znawcy w cia­snych ce­lach pod ścianą wsz­czy­nają pro­test. Skan­dują po­bożną in­to­na­cję:

Je­dyne, co po­ko­chać na­leży, to sam Strach.

Uko­cha­nie Stra­chu to po­czą­tek mą­dro­ści.

Je­dyne, co po­ko­chać na­leży, to sam Strach.

Nie­chaj się wszę­dzie sta­nie Strach, Strach, Strach.

Pani Mil­le­ra­vage, dy­rek­tor i ka­płani nie mają czasu ich za­kne­blo­wać.

Dano sy­gnał.

Ma­szyna go­tuje im zdradę.

W chwili kiedy już my­ślę, że prze­pa­dłam, na su­fi­cie po­ja­wia się twarz Johnny’ego Pa­niki, oko­lona chmurą wy­ła­do­wań. Drżę jak liść w szpo­nach jego chwały. Brodę ma z pio­ru­nów. Pio­run w oku. Jego Słowo zmie­nia i roz­świe­tla wszech­świat.

Po­wie­trze trzesz­czy od jego anio­łów o błę­kit­nych ję­zy­kach i bu­rzo­wych au­re­olach.

Jego mi­łość to skok z dwu­dzie­stego pię­tra, sznur na gar­dle, nóż w serce.

On nie za­po­mni o swo­ich.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: