- promocja
Jonathan Strange i Pan Norrell - ebook
Jonathan Strange i Pan Norrell - ebook
Anglia, początek XIX wieku. Tajemniczy pan Norrell jest jednym z nielicznych, którzy zajmują się jeszcze czarami. Ale to właśnie dzięki niemu i jego młodemu przyjacielowi - Jonathanowi Strange'owi, Anglia stanie się na powrót krainą tajemnej sztuki. Dwaj bohaterowie posiądą niezwykłą władzę, a sam rząd poprosi ich o pomoc w walce z Napoleonem. Lecz magia ma swoją cenę... „Bez wątpienia najwspanialsza angielska powieść fantastyczna, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat – zabawna, wzruszająca, przerażająca, niesamowita, praktyczna i magiczna podróż poprzez światło i cień. Zachwycająca lektura, zarówno przez wzgląd na elegancję i precyzję w operowaniu słowami, którymi pani Clarke posługuje się równie roztropnie i niebezpiecznie jak niegdyś Wellington swoim wojskiem, jak i ze względu na rozmach opowieści, krętej i poplątanej jak uliczki starego Londynu albo mroczne angielskie lasy. Kiedy po ośmiuset stronach odkładałem Jonathana Strange’a i pana Norrella, żałowałem tylko jednego: że książka nie jest dwa razy grubsza… Od początku do końca, przyjemność doskonała”. Neil Gaiman, autor "Amerykańskich bogów"
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-77-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Biblioteka w Hurtfew
_Jesień 1806–styczeń 1807_
Pewien czas temu istniało w Yorku towarzystwo magów. Spotykali się w trzecią środę każdego miesiąca i czytali sobie wzajem długie, nudne wydane drukiem prace na temat historii angielskiej magii.
Byli to magowie dżentelmeni, co oznacza, iż żaden z nich magią nigdy nie wyrządził drugiemu krzywdy – ale też ani odrobinę żadnemu nie pomógł. Prawdę mówiąc, żaden z tych magów nigdy nie rzucił nawet najmniejszego czaru, nie wprawił zaklęciem w drżenie ani jednego listka, nie poruszył nawet pyłku kurzu, nie trącił nikomu ani jednego włosa na głowie. Z wyjątkiem tego drobnego zastrzeżenia magowie z towarzystwa cieszyli się reputacją najmędrszych, najbieglejszych w magii dżentelmenów w hrabstwie Yorkshire.
Pewien wielki mag powiedział kiedyś o swej profesji, iż ci, którzy ją praktykują, „muszą się nieźle natrudzić, aby wbić sobie do głowy choćby odrobinę wiedzy, za to kłótnie i swary zawsze przychodzą im bez najmniejszego kłopotu”¹, zaś magowie z Yorku przez wiele lat dowodzili prawdziwości tych słów.
Jesienią 1806 roku do ich towarzystwa wstąpił pewien dżentelmen nazwiskiem John Segundus. Podczas pierwszego spotkania z jego udziałem pan Segundus powstał i przemówił do zebranych. Zaczął od skomplementowania pozostałych dżentelmenów za nieprzeciętną historię towarzystwa. Wymienił wielu sławnych magów i historyków, którzy w swym czasie należeli do zgromadzenia z Yorku. Nadmienił, iż istnienie towarzystwa było dla niego niemałą zachętą do zamieszkania w tym mieście. Magowie z północy Anglii, jak przypomniał zebranym, zawsze cieszyli się większym szacunkiem niż ich szanowni koledzy z południa. Pan Segundus zdradził też, że studiuje magię od wielu lat i zna historie wszystkich wielkich magów z dawnych wieków. Czyta nowe publikacje w tej materii, a nawet sam wydał drukiem to i owo, ostatnio jednak zaczął się zastanawiać, dlaczego wielkie magiczne dokonania, o których czytywał, pozostają martwe na kartach książek i nie widuje się ich już dziś na ulicach ani nie wspomina o nich w gazetach. Pan Segundus chciałby wiedzieć, czemu współcześni magowie nie umieją sami uprawiać magii, o której piszą. W skrócie, pragnąłby się dowiedzieć, dlaczego w Anglii magii się już nie praktykuje.
Było to najzwyklejsze pytanie na świecie. Pytanie, jakie prędzej czy później każde dziecko w królestwie Anglii zadaje guwernantce, nauczycielowi czy rodzicom. Uczonym członkom towarzystwa nie podobało się jednak, iż pytanie takie padło, a to z tej prostej przyczyny, że sami również nie znali na nie odpowiedzi.
Prezes towarzystwa (doktor Foxcastle) zwrócił się do Johna Segundusa i objaśnił, iż to pytanie niewłaściwe.
– Zakłada bowiem, że na magach spoczywa niejako obowiązek uprawiania magii, a to czysty absurd. Nie sugeruje pan, jak mniemam, iż zadaniem botaników jest wymyślanie nowych kwiatów? Albo że astronomowie mają się trudzić zmianą pozycji gwiazd na niebie? Magowie, szanowny panie, studiują magię, jaką uprawiano przed laty. Niby czemu oczekiwać od nich więcej?
Starszy dżentelmen o bladobłękitnych oczach, w stroju podobnie bladej barwy (nazwiskiem Hart albo Hunt – pan Segundus nie dosłyszał) powiedział równie bladym głosem, iż nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktokolwiek tego oczekuje. Dżentelmenowi bowiem nie przystoi uprawiać magii. Magią trudnią się uliczni guślarze, aby skubać dzieci z miedziaków. Magia (w sensie praktycznym) jest już sztuką upadłą. Uprawianą w półświatku. Najlepszą przyjaciółką zarośniętych łachudrów, cyganów, włamywaczy. Bywalców podejrzanych spelunek za brudnymi żółtymi zasłonkami. O, nie! Dżentelmen nigdy się magią nie para. Dżentelmen może studiować historię magii (nie ma nic szlachetniejszego), ale sam jej w żadnym razie nie uprawia. Starszy pan posłał panu Segundusowi słabe spojrzenie zatroskanego ojca i wyraził nadzieję, iż pan Segundus nie próbuje rzucać zaklęć.
Pan Segundus poczerwieniał.
Po raz kolejny okazała się jednak prawdziwa słynna maksyma magów: jeśli dwóch magów – w tym wypadku doktor Foxcastle i pan Hunt czy też Hart – w czymś się zgadza, zawsze dwóch innych jest dokładnie przeciwnego zdania. Kilku z obecnych tam dżentelmenów przyznało, iż są całkowicie zgodni z panem Segundusem i że w całej nauce o magii nie ma ważniejszego zagadnienia. Jednym z głównych popleczników pana Segundusa był dżentelmen nazwiskiem Honeyfoot, miły, przyjazny jegomość w wieku lat pięćdziesięciu pięciu, o rumianej twarzy i siwych włosach. W miarę jak zebrani coraz bardziej się zacietrzewiali, a doktor Foxcastle kierował ku panu Segundusowi coraz bardziej sarkastyczne komentarze, pan Honeyfoot zwracał się do tego drugiego wielokrotnie, dodając mu szeptem otuchy takimi słowy jak: „Niech pan nie zwraca na nich uwagi, proszę trwać przy swym zdaniu” oraz „Trafił pan w sedno! Doprawdy! To właśnie niezadanie odpowiedniego pytania powstrzymywało wcześniej nasz rozwój. Teraz, z panem w naszym gronie, dokonamy rzeczy wielkich”.
Słowa te John Segundus przyjmował z wdzięcznością, choć był wyraźnie wstrząśnięty.
– Obawiam się, iż nie zaskarbiłem sobie ich sympatii – wyszeptał do pana Honeyfoota. – Nie miałem takiego zamiaru. Żywiłem nadzieję, iż panowie się ze mną zgodzą.
Z początku pan Segundus był skłonny zachowywać spokój, w końcu jednak oburzyła go pewna szczególnie zjadliwa tyrada doktora Foxcastle’a.
– Nasz nowy szanowny kolega – powiedział doktor Foxcastle, mrożąc pana Segundusa lodowatym spojrzeniem – wydaje się przekonany, iż powinniśmy podzielić nieszczęsny los towarzystwa magów z Manchesteru!
Pan Segundus nachylił się do pana Honeyfoota i przyznał:
– Nie spodziewałem się, iż magowie z Yorkshire będą tacy zawzięci. Jeśli magia nie może liczyć na przyjaciół w hrabstwie Yorku, to gdzie można ich znaleźć?
Życzliwość pana Honeyfoota wobec pana Segundusa nie skończyła się na zebraniu. Zaprosił go do swego domu przy High Petergate na dobrą kolację w towarzystwie pani Honeyfoot i swych trzech uroczych córek, a pan Segundus, niezbyt zamożny kawaler, chętnie zaproszenie przyjął. Po kolacji pani Honeyfoot zagrała na fortepianie, zaś panna Jane zaśpiewała po włosku. Nazajutrz pani Honeyfoot wyraziła przed mężem obawę, iż choć John Segundus posiada wszelkie cechy dżentelmena, nie przyniesie mu to korzyści, nie są bowiem dziś w modzie ludzie skromni, cisi i dobrego serca.
Zażyłość między oboma panami rosła z dnia na dzień. Pan Segundus już wkrótce spędzał dwa, trzy wieczory w tygodniu w domu przy High Petergate. Pewnego razu zastał tam całkiem sporą grupę młodzieży, co naturalnie zakończyło się tańcami. Lecz nawet w podobnie uroczych okolicznościach pan Honeyfoot i pan Segundus często wymykali się razem, aby dyskutować o tym, co ich obu naprawdę interesowało – mianowicie dlaczego w Anglii nie uprawia się już czarów. Rozmowy (często do drugiej czy trzeciej nad ranem) nie przynosiły jednak żadnej odpowiedzi. I może nie było to wcale takie dziwne, wszyscy magowie, antykwariusze i uczeni stawiali bowiem to pytanie od ponad dwustu lat.
Pan Honeyfoot był wysokim, wesołym, niezmiennie uśmiechniętym dżentelmenem z wielką energią do działania. Lubił mieć jakieś zajęcie albo coś planować, rzadko jednak zastanawiał się nad celem swoich poczynań. Pochylając się nad obecnym zadaniem, poczuł w sobie ducha wielkich średniowiecznych magów², którzy stając przed jakimś niemożliwym do rozwiązania problemem, wybierali się w podróż na rok i jeden dzień w towarzystwie kilku sług – istot magicznych, które były im przewodnikami w drodze. Na koniec zaś wracali, nadal nie znalazłszy odpowiedzi. Pan Honeyfoot zdradził panu Segundusowi, iż jego zdaniem wprost wspaniale byłoby podążyć śladem owych wielkich mężów, z których część w wiekach średnich zaszyła się w najodleglejszych zakątkach Anglii, Szkocji i Irlandii (gdzie magia jest najsilniejsza), inni natomiast rozjechali się po świecie i nikt nie ma pewności, dokąd się udali ani czym się później zajmowali. Pan Honeyfoot bynajmniej nie sugerował aż tak dalekiej wyprawy – wręcz nie chciał się zbytnio oddalać od domu, ponieważ nastała zima i drogi były w opłakanym stanie. Upierał się niemniej, iż powinni dokądś się udać i u kogoś zasięgnąć rady. Przyznał panu Segundusowi, że wedle niego obaj stracili świeżość spojrzenia, stąd też opinia uczonego z zewnątrz przyniosłaby nieocenione korzyści. Nie nasuwał się jednak żaden cel podróży. Pan Honeyfoot wpadał już w rozpacz – ale wtedy przypomniał sobie o pewnym magu.
Kilka lat wcześniej do towarzystwa dotarła wieść, jakoby w Yorkshire żył pewien nieznany innym mag. Mieszkał w odległej części hrabstwa, gdzie (podobno) całe dnie i noce studiował magiczne księgi w swej wspaniałej bibliotece pełnej białych kruków. Doktor Foxcastle zdołał ustalić, jak ów mag się nazywa i gdzie go można odnaleźć. Napisał uprzejmy list zapraszający go w poczet członków towarzystwa magów z Yorku. Mag odpisał, dziękując za ów wielki zaszczyt, wyrażał jednak ubolewanie: żadną miarą nie może – York i Hurtfew Abbey dzieli zbyt wielka odległość, drogi są nie najlepsze, nagląca praca wymaga jego stałej obecności i tak dalej, i tak dalej.
Magowie z Yorku przeczytali jego odpowiedź i gremialnie wyrazili wątpliwość, czy ktokolwiek kreślący tak drobne litery może być w ogóle przyzwoitym magiem. Następnie – nieco żałując, iż nie będzie im dane obejrzeć wspaniałej biblioteki pełnej białych kruków – całkiem przestali zaprzątać sobie nieznajomym magiem głowę. Jak jednak zauważył pan Honeyfoot w rozmowie z panem Segundusem, pytanie „Dlaczego w Anglii nie uprawia się magii?” miało tak wielką wagę, iż nie można było lekceważyć żadnego tropu. Kto wie, może ten mag miałby coś ciekawego do powiedzenia? Pan Honeyfoot napisał zatem list powiadamiający, iż on sam wraz z panem Segundusem będą mieli zaszczyt złożyć magowi wizytę w trzeci wtorek po świętach Bożego Narodzenia o pół do trzeciej po południu. Rychło nadeszła odpowiedź. Pan Honeyfoot, jak zwykle dobroduszny i uczynny, natychmiast posłał po pana Segundusa i pokazał mu list. Drobnym charakterem pisma mag powiadamiał, iż cieszy się na spotkanie. To wystarczyło. Pan Honeyfoot był wielce zadowolony i natychmiast udał się do Watersa, woźnicy, by zapowiedzieć, kiedy będzie potrzebny.
Pan Segundus został sam w pokoju z listem w dłoni. Przeczytał: „Przyznam, iż jestem nieco zdumiony tym niespodzianym zaszczytem. Trudno uwierzyć, iż magowie z Yorku, którzy tak znakomicie czują się w swym towarzystwie i dzielą się wzajem mądrością we własnym gronie, czują potrzebę wysłuchania zdania uczonego zamkniętego w swej samotni jak ja…”.
W liście dało się wyczuć subtelną nutę sarkazmu. Jego autor każdym słowem podkpiwał z pana Honeyfoota. Pan Segundus był rad, iż pan Honeyfoot nie odczytał ukrytej ironii i w tak dobrym nastroju pośpieszył rozmówić się z Watersem. W istocie list był do tego stopnia nieprzyjemny, iż pan Segundus stracił wszelką ochotę na wyprawę do nieznajomego maga. Cóż, jednak muszę jechać, pomyślał, ponieważ tego życzy sobie pan Honeyfoot, a poza tym co wielkiego może się stać? Porozmawiamy, spotka nas rozczarowanie i tyle.
W przeddzień wizyty u maga pogoda była paskudna. Na gołych brunatnych polach deszcz utworzył długie bajora o poszarpanych brzegach. Mokre dachy przypominały lustra z zimnego szlifowanego kamienia. A kolaska pana Honeyfoota jechała przez świat, w którym stalowego, złowróżbnego nieba było znacznie więcej niż zwykle, zaś bezpiecznego gruntu pod nogami znacznie mniej.
Od pamiętnego pierwszego wieczoru pan Segundus zamierzał zapytać pana Honeyfoota o Uczone Towarzystwo Magów z Manchesteru, o którym wspomniał doktor Foxcastle. Zagadnął go więc teraz.
– Towarzystwo manchesterskie założono całkiem niedawno – objaśnił pan Honeyfoot. – Należeli do niego niezamożni duchowni, a także szanowani byli kupcy, aptekarze, prawnicy, jak również emerytowani fabrykanci, którzy liznęli trochę łaciny i innych mądrości. Wszystkich ich można by określić wspólnym mianem „półdżentelmenów”. O ile mnie pamięć nie myli, doktor Foxcastle ucieszył się, kiedy ich towarzystwo rozwiązano. Uważał, iż osoby tego pokroju nie mają prawa parać się magią. Było pośród nich jednak parę tęgich głów. Podobnie jak pan postawili sobie za cel przywrócenie światu magii praktycznej. Sami byli ludźmi o praktycznym nastawieniu do życia i chcieli zastosować do magii zasady logiki oraz nauki, tak jak każdy z nich czynił to wcześniej w swym dawnym fachu. Nazywali to „cudotwórstwem racjonalnym”. Kiedy jednak nie podziałało, rozczarowali się, zniechęcili. Cóż, nie można ich winić. Pozwolili jednak, aby rozczarowanie zawiodło ich na manowce. Zaczęli sądzić, iż magia w ogóle nie istnieje i nie istniała nigdy. Twierdzili, że magowie Złotego Wieku byli oszustami albo sami zostali oszukani. I że Kruczego Króla wymyślili Anglicy z północy w obronie przed tyranią południa. Takie myślenie było bliskie ich sercu, ponieważ sami pochodzili z północnej Anglii. O, argumenty mieli bardzo sprytne, nie pamiętam już jakim sposobem tłumaczyli istnienie magicznych istot. Jak już mówiłem, ich towarzystwo się rozwiązało, a jeden z nich, chyba nazwiskiem Aubrey, zamierzał całą tę historię spisać i wydać drukiem. Kiedy się za to zabrał, opadła go jednak nieprzemijająca melancholia, i nie miał sił zasiąść do pisania.
– Biedaczysko – westchnął pan Segundus. – Może to kwestia czasów? Nasz wiek nie sprzyja magii ani nauce, prawda? Prosperują rzemieślnicy, marynarze, politycy, ale nie ludzie magii. Nasz czas przeminął. – Zamyślił się na chwilę. – Trzy lata temu – odezwał się znowu – poznałem w Londynie pewnego ulicznego maga, wędrownego sztukmistrza, człowieka jak ci zza żółtych zasłonek. Miał na ciele dziwne przebarwienia. Nakłonił mnie, abym rozstał się ze sporą sumą pieniędzy, a w zamian przyrzekł zdradzić mi wielki sekret. Kiedy mu zapłaciłem, oznajmił, iż pewnego dnia dwóch magów przywróci Anglii magię. Naturalnie w żadnej mierze nie wierzę w przepowiednie, jednakże to właśnie refleksja nad tymi słowami pchnęła mnie do odkrycia prawdy o naszym upadłym stanie. Czy to nie dziwne?
– Ma pan całkowitą rację, przepowiednie to wierutne bzdury – odparł pan Honeyfoot ze śmiechem. A potem, jakby przyszło mu to raptem do głowy, zauważył: – My jesteśmy dwoma magami. Honeyfoot i Segundus. – Wypowiedział oba nazwiska z namaszczeniem, jakby sprawdzał, jak będą prezentować się obok siebie w gazetach i podręcznikach historii. – Honeyfoot i Segundus. Brzmi doskonale.
Pan Segundus pokręcił głową.
– Tamten jegomość wiedział, czym się param, i należałoby się spodziewać, iż będzie mnie przekonywał, że to ja jestem jednym z tej dwójki. Ale on całkiem wyraźnie zaznaczył, iż to nie o mnie. Z początku wydawało się jednak, że nie był pewien. Coś we mnie dostrzegł… Kazał mi napisać moje nazwisko i przyglądał mu się dobrą chwilę.
– Najpewniej się zorientował, iż więcej pieniędzy od pana nie wyciągnie – stwierdził pan Honeyfoot.
Hurtfew Abbey leżało jakieś czternaście mil na północny zachód od Yorku. Dumnie brzmiąca nazwa nie odzwierciedlała jednak stanu obecnego. Opactwa nie było tam od dawna³. Obecną rezydencję wybudowano za panowania królowej Anny⁴. Była okazałą, staroświecką, solidną budowlą. Stała otoczona pięknym parkiem pełnym upiorów mokrych drzew (dzień bowiem był dość mglisty). Przez park płynęła rzeczka (zwana Hurt), nad którą przerzucony był klasycystyczny mostek.
Mag, do którego przyjechali (nazwiskiem Norrell), czekał na gości w holu. Był drobnej budowy, niski jak króciutkie kreślone przez niego litery, a jego głos, gdy powitał ich w Hurtfew, brzmiał cicho, jakby jego właściciel nie przywykł do głośnego wypowiadania myśli. Pan Honeyfoot, który był nieco przygłuchy, nie dosłyszał.
– Starzeję się, sir, powszechna dolegliwość. Mam nadzieję, iż nie straci pan do mnie cierpliwości.
Pan Norrell zaprowadził gości do okazałego salonu, w którym nie paliły się żadne świece. Wprawdzie w kominku płonął raźno ogień, a przez dwa wielkie okna wpadało dużo światła, ale było to światło ponure, dalekie od wesela. Pan Segundus nieustannie miał wrażenie, iż w pokoju płoną polana w jeszcze jednym kominku lub palą się świece, dlatego stale obracał się na krześle i rozglądał, próbując odnaleźć owo źródło światła. Jego wzrok na żadne jednak nie natrafiał – jedynie na lustro i stary zegar.
Pan Norrell wyznał, iż czytał dokładny opis istot magicznych oraz ich zadań w służbie Martina Pale’a, księgę pióra pana Segundusa⁵.
– Godne uznania dzieło, sir, nie wspomniał pan jednakże o mistrzu Fallowthoughcie. Naturalnie był ledwie pomniejszą istotą magiczną, a jego użyteczność dla wielkiego doktora Pale’a stała pod znakiem zapytania⁶. Niemniej pana drobny opis jest niepełny bez jego postaci.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Magiczna istota zwana Fallowthought, sir? – zapytał pan Segundus. – Osobiście… To znaczy… Przyznam, iż nigdy o kimś takim nie słyszałem, w tym świecie ani w żadnym innym.
Pan Norrell po raz pierwszy się uśmiechnął, choć uśmiechem jakby wsobnym, skierowanym do wewnątrz.
– Oczywiście – powiedział. – Stale zapominam. O tym wszystkim traktuje dzieło Holgartha i Pickle’a, historia ich własnych kontaktów z mistrzem Fallowthoughtem, a trudno, aby pan ją czytał. Moje powinszowania zresztą, para z nich była paskudna, bardziej przestępcy niż istoty magiczne, im mniej kto o nich słyszał, tym lepiej.
– Ach, sir! – wykrzyknął pan Honeyfoot, podejrzewając, iż pan Norrell odnosi się do jednej z ksiąg w swym posiadaniu. – Słyszeliśmy cuda o pańskiej bibliotece. Wszyscy magowie z Yorkshire zzielenieli z zazdrości, kiedy usłyszeli o tak wielkiej liczbie tomów na pańskich półkach!
– Ach tak? – odparł chłodno pan Norrell. – Zaskakuje mnie pan. Nie miałem pojęcia, iż tyle o mnie wiadomo… Podejrzewam, że za sprawą Thoroughgooda – dodał w zamyśleniu, mając na myśli sprzedawcę książek i osobliwości przy Coffee Yard w Yorku. – Childermass ostrzegał mnie wielokrotnie, iż Thoroughgood to gaduła.
Pan Honeyfoot nie całkiem rozumiał. Gdyby to on miał taką liczbę ksiąg magii, uwielbiałby o nich rozprawiać, przyjmować pochwały oraz wyrazy podziwu dla tej całej zgromadzonej mądrości. Nie mógł uwierzyć, że pan Norrell aż tak się od niego różni. Chcąc zatem zachować się uprzejmie, aby pan Norrell nie czuł skrępowania (był bowiem przekonany, iż gospodarz jest nieśmiały), nalegał:
– Czy wolno mi będzie wyrazić, sir, życzenie obejrzenia pańskiej wspaniałej biblioteki?
Pan Segundus był przekonany, iż Norrell odmówi, ale ten wpatrywał się w nich dłuższą chwilę (wydawało się, że jego małe niebieskie oczy zerkają na nich z jakiegoś tajemnego miejsca we wnętrzu jego ciała), a potem, niemal łaskawie, zgodził się spełnić życzenie pana Honeyfoota. Panu Honeyfootowi wprost trudno było wyrazić wdzięczność i niezwykle był rad, iż zadowolił zarówno pana Norrella, jak i siebie samego.
Pan Norrell poprowadził obu dżentelmenów korytarzem. Całkiem zwykłym, pomyślał pan Segundus. Ściany i podłoga, wyłożone deskami z polerowanego dębu, pachniały pszczelim woskiem. Były też schody, a właściwie trzy czy cztery stopieńki, a potem kolejny korytarz, gdzie powietrze było dziwnie chłodniejsze, zaś na posadzce leżały płyty z porządnego okolicznego kamienia, wszystko całkiem pospolite. (A może drugi korytarz następował przed schodami czy też stopieńkami? I czy w ogóle były tam jakieś schodki?). Pan Segundus należał do tych szczęśliwych osób, które zawsze potrafią stwierdzić, czy patrzą na północ, na południe, na wschód czy na zachód. Talent ten nie był dla niego powodem do szczególnej dumy, przychodził mu naturalnie, jak świadomość, że głowa zawsze spoczywa na ramionach, a jednak w domu pana Norrella dar ten całkowicie go opuścił. Nigdy potem nie potrafił odtworzyć w myślach kolejności korytarzy i pomieszczeń, którymi przechodzili, ani też ocenić, jak długo szli do biblioteki. Nie umiał także określić geograficznego kierunku. Miał wrażenie, jakby pan Norrell odkrył jakiś piąty punkt kompasu – nie wschód, nie południe, nie zachód i nie północ, ale jakiś zupełnie inny kierunek i właśnie tam ich prowadził. Pan Honeyfoot natomiast zupełnie nie zauważał, aby działo się cokolwiek dziwnego.
Biblioteka była może odrobinę mniejsza od salonu, który właśnie opuścili. W kominku majestatycznie płonął ogień, a całe pomieszczenie było przytulne i ciche. Tutaj również światła wypełniającego salę było więcej, niż mogło wpadać przez trzy wysokie okna o dwunastu szybkach, pan Segundus zatem kolejny raz poczuł się nieswojo. Miał nieodparte poczucie, iż w pokoju jest jeszcze jakiś otwór okienny albo inny kominek. Widoczne okna wychodziły na rozległą przestrzeń zalewaną strugami szarego angielskiego deszczu, pan Segundus nic zatem nie umiał za nimi dostrzec ani też zgadnąć, w której części domu się znajdowali.
Nie byli w bibliotece sami. Przy stole siedział pewien człowiek, który wstał, gdy weszli. Pan Norrell lakonicznie przedstawił go jako Childermassa, swego zarządcę.
Panom Honeyfootowi i Segundusowi, również magom, nie trzeba było objaśniać, iż biblioteka Hurtfew Abbey jest dla jej właściciela bezcenna, droższa niż wszelkie inne bogactwa, jakie mógł posiadać. Nie byli też zdziwieni wiadomością, że pan Norrell skonstruował bibliotekę niczym przepiękną szkatułę, która miała skrywać najdroższe jego sercu skarby. Wykonane z angielskiego drewna regały z foliałami ustawione wzdłuż ścian przypominały gotyckie łuki bogate w rzeźbienia. Były tam rzeźbione liście (suche i skręcone, jakby artysta w zamierzeniu przedstawiał jesień), splatające się korzenie i gałęzie, jagody oraz pnącza – wszystko misternie wykonane. Piękno regałów było jednak niczym w porównaniu ze wspaniałością ksiąg.
Pierwszą rzeczą, jakiej dowiaduje się uczeń sztuki magicznej, jest to, iż istnieją księgi o magii i księgi magii. A w drugiej kolejności uczy się, że całkiem przyzwoity egzemplarz z tej pierwszej kategorii dostanie za dwie czy trzy gwinee u dobrego księgarza, te drugie foliały warte są zaś więcej niż rubiny i szmaragdy⁷. Księgozbiór towarzystwa magów z Yorku uważano za wręcz zdumiewająco zasobny. Pośród wielu tomów w posiadaniu zgromadzenia znajdowało się pięć dzieł napisanych między rokiem 1550 a 1700, które całkiem słusznie można by nazwać księgami magii (choć jedna z nich była w istocie zbiorem ledwie kilku poszarpanych kart). Księgi magii są rzadkie i ani pan Segundus, ani pan Honeyfoot w żadnej prywatnej bibliotece nie widzieli dotąd więcej niż dwóch czy trzech. W Hurtfew natomiast wzdłuż wszystkich ścian od podłogi po sklepienie stały regały z półkami uginającymi się od ksiąg. Wszystkie te foliały, albo prawie wszystkie, były stare. Stare księgi magii. Och, oczywiście wiele z nich miało nowoczesne oprawy, ale z całą pewnością to pan Norrell oddał je introligatorowi do ponownego oprawienia (najwyraźniej gustował w woluminach oprawnych w cielęcą skórę, z tytułami wyciśniętymi zgrabnymi srebrnymi kapitalikami). Wiele tomów jednakże było starych, stareńkich, z kruszącymi się grzbietami i rogami.
Pan Segundus spojrzał na grzbiety ksiąg na najbliższej półce. Pierwszy tom nosił tytuł _Jak Ciemności pytania stawiać i odpowiedzi czytać właściwie_.
– Mądrości wiele w tej księdze nie ma – zauważył pan Norrell.
Pan Segundus drgnął. Nie wiedział, iż gospodarz stoi tak blisko.
Pan Norrell ciągnął:
– Radziłbym nie tracić na nią czasu.
Pan Segundus spojrzał zatem na kolejny tom, _Instrukcye_ Belasisa.
– Znają panowie Belasisa, jak mniemam? – zapytał pan Norrell.
– Jedynie o nim słyszałem – odparł pan Segundus. – Mówią, iż znał odpowiedzi na wiele pytań, ale dotarło również do mnie, i wszyscy się co do tego zgadzali, że wszelkie egzemplarze _Instrukcyj_ zniszczono dawno temu. A tu proszę! To nadzwyczajne, proszę pana! Zdumiewające!
– Widzę, iż po Belasisie wiele się pan spodziewa – odparł Norrell – i kiedyś absolutnie podzielałem pańskie zdanie. Pamiętam, jak przez wiele miesięcy na studiowanie jego dzieł poświęcałem osiem godzin z każdych dwudziestu czterech. Żadnego innego autora nigdy nie spotkał z mej strony taki komplement. Ostatecznie jednak Belasis okazał się rozczarowujący. Jest nadmiernie mistyczny tam, gdzie powinien być klarowny, a klarowny tam, gdzie powinien być niejasny. Pewnych rzeczy nie należy ujawniać drukiem przed całym światem. Osobiście zatem nie darzę Belasisa zbyt wielkim poważaniem.
– A o tej księdze nigdy nawet nie słyszałem, sir – przyznał pan Segundus. – _Wybitności chrześcijańsko-judejskiej magii_. Co może pan o niej powiedzieć?
– Ha! – wykrzyknął pan Norrell. – Pochodzi z wieku siedemnastego, nie mam jednak o tym dziele zbyt wysokiego mniemania. Jego autor był kłamcą, pijakiem, cudzołożnikiem i łotrem. Cieszę się, iż zupełnie o nim zapomniano.
Wydawało się, że nie tylko żyjących magów pan Norrell nie poważał. Wyraził też zdanie o każdym magu, który już zszedł z tego świata. Im wszystkim również wedle pana Norrella wiele brakowało.
Tymczasem pan Honeyfoot, ze wzniesionymi dłońmi niczym metodysta chwalący Pana, chodził szybko od regału do regału. Ledwie miał czas przeczytać tytuł jednej książki, kiedy jego oko padało na inny, pod drugą ścianą biblioteki.
– Och, drogi panie! – wykrzyknął! – Tyle ksiąg! Bez wątpienia znajdziemy odpowiedzi na wszelkie nasze pytania!
– Wątpię, sir – stwierdził sucho pan Norrell.
Jego zarządca parsknął urwanym śmiechem – ewidentnie drwiąc z pana Honeyfoota. Mimo to pan Norrell nie zganił go ani spojrzeniem, ani słowem. Pan Segundus zastanawiał się, jakie to interesy pan Norrell powierza takiej osobie. Z jego długimi, potarganymi włosami, lejącymi się niczym strugi deszczu, czarnymi jak grzmot, tutejszy zarządca lepiej czułby się na jakimś wietrznym ugorze lub w ciemnej uliczce, albo może w powieści pani Radcliffe⁸.
Pan Segundus zdjął z półki _Instrukcye_ Jacquesa Belasisa i, pomimo nieprzychylnej opinii pana Norrella, natychmiast trafił na dwa wyborne ustępy⁹. Następnie, świadom upływającego czasu, jak również spojrzenia dziwnych, czarnych oczu zarządcy, który świdrował go wzrokiem, otworzył _Wybitności chrześcijańsko-judejskiej magii_. Była to, wbrew jego oczekiwaniom, nie księga drukowana, a rękopis złożony z niezwykle pośpiesznych zapisków na rewersach przeróżnych karteluszków, w większości starych rachunków z piwiarni. Tutaj pan Segundus przeczytał o wspaniałych przygodach. Siedemnastowieczny mag używał swych skromnych magicznych mocy, aby odpierać ataki potężnych wrogów – żaden człowiek nie powinien był się na to porywać. Zapisał opowieść o barwnym ciągu zwycięstw, jakie odniósł nad okrążającymi go nieprzyjaciółmi. Autor, jak sam napisał, dobrze wiedział, iż nie zostało mu wiele czasu i mógł liczyć w najlepszym wypadku na śmierć.
W bibliotece zapadał zmrok. Rękopis stawał się coraz bardziej niewyraźny, a jego lektura coraz trudniejsza. Wtedy weszli dwaj lokaje i pod okiem zarządcy, który na takiego nie wyglądał, zapalili świece, zaciągnęli kotary w oknach i podsypali węgla do paleniska. Pan Segundus uznał, iż niedługo trzeba będzie przypomnieć panu Honeyfootowi, po co tu przybyli, nie objaśnili bowiem jeszcze panu Norrellowi przyczyny ich odwiedzin.
Kiedy opuszczali bibliotekę, pan Segundus zauważył coś dziwnego. Do ognia przysunięto krzesło, a przy krześle stał niewielki stolik. Leżały na nim deski okładki i skórzana oprawa bardzo starej księgi, a oprócz tego para nożyc i okrutnie wielki, ciężki nóż, jakim ogrodnik zwykle wycina chwasty. Nigdzie jednak nie było śladu stronic tej księgi. Może, pomyślał pan Segundus, gospodarz odesłał je do introligatora, aby dać im nową oprawę. Stara wyglądała jednak dość solidnie, a poza tym czemu pan Norrell zadał sobie trud oddzielenia kart od grzbietu, ryzykując ich zniszczenie? To przecież zadanie dla wprawnego introligatora.
Kiedy ponownie usiedli w salonie, pan Honeyfoot zwrócił się do pana Norrella.
– To, co dzisiaj tu zobaczyłem, sir, utwierdza mnie w przekonaniu, iż jest pan właściwą osobą, aby nam pomóc. Wraz z panem Segundusem jesteśmy zdania, że współcześni magowie kroczą złą ścieżką. Marnują siły na błahostki. Zgodzi się pan, sir?
– O, bez wątpienia – potwierdził pan Norrell.
– Szukamy odpowiedzi na pytanie – ciągnął pan Honeyfoot – dlaczego w naszym wielkim narodzie nie ma już miejsca dla magii, która niegdyś była tu w rozkwicie. Pytamy, sir, dlaczego w Anglii magii się już nie uprawia?
Małe niebieskie oczy pana Norrella zmrużyły się i roziskrzyły, wargi się zacisnęły, jakby ich właściciel chciał stłumić ogromny, trzymany w sekrecie zachwyt. Zupełnie jakby, pomyślał pan Segundus, nasz gospodarz bardzo długo czekał, aż ktoś zada mu to pytanie, i od lat miał już gotową odpowiedź.
Pan Norrell odrzekł:
– Nie mogę panu odpowiedzieć, sir, albowiem nie rozumiem pytania. Jest źle zadane. Magia w Anglii nie zanikła. Sam jestem całkiem przyzwoitym magiem praktykiem.7. „Taka okazja może się więcej nie powtórzyć”
7
„Taka okazja
może się więcej nie powtórzyć”
_Październik 1807 roku_
– Proszę bardzo! Oto pańska zemsta! – wykrzyknął pan Drawlight, pojawiając się raptem w bibliotece przy Hanover Square.
– Zemsta? – zdziwił się pan Norrell. – Nie bardzo rozumiem.
– Och! – odparł pan Drawlight. – Narzeczona sir Waltera, panna Wintertowne, nie żyje. Zmarła dziś po południu. Mieli się pobrać pojutrze, ale z biedaczki zimny trup. Tysiąc funtów rocznie! Niech pan sobie przedstawi jego rozpacz! Gdyby zechciała była zaczekać ze zgonem do końca tygodnia, jakże inaczej wszystko by się potoczyło! Sir Walter rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, szaleje z desperacji. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy jutro usłyszeli, iż poderżnął sobie gardło.
Pan Drawlight wsparł dłonie na oparciu porządnego, wygodnego fotela przy kominku i spoglądając w dół, dostrzegł przyjaciela.
– A, Lascelles! Chowa się pan za gazetą. Jak się pan miewa?
Tymczasem pan Norrell wpatrywał się w pana Drawlighta.
– Mówi pan, iż ta młoda kobieta nie żyje? – powtórzył zdumiony. – Ta młoda dama, którą widziałem w pokoju u sir Waltera? Nie mogę w to uwierzyć. Ogromne zaskoczenie.
– Ależ wprost przeciwnie – odparł Drawlight. – To było do przewidzenia.
– No ale ślub! – wykrzyknął pan Norrell. – Wszystkie przygotowania! Nie mogli przecież nie wiedzieć, jak ciężko jest chora.
– Zapewniam pana – odparł Drawlight – iż wiedzieli. Każdy wiedział! Pewien człowiek nazwiskiem Drummond widział ją podczas świąt Bożego Narodzenia na prywatnym balu w Leamington Spa i założył się z lordem Carlisle o pięćdziesiąt funtów, iż umrze w ciągu miesiąca.
Pan Lascelles skrzywił się z irytacją i odłożył gazetę.
– Nie, nie – zaprotestował. – To nie była panna Wintertowne. Idzie panu o pannę Hookham-Nix, której brat odgrażał się, iż ją zastrzeli, jeśli dziewczyna okryje rodzinę wstydem, a wszyscy podejrzewali, że to prędzej czy później nastąpi. Ale to było w Worthing, i nie lord Carlisle przyjął zakład, a książę Exmoor.
Drawlight zastanawiał się przez chwilę.
– Chyba ma pan rację – przyznał w końcu. – Ale to i tak bez znaczenia, bo każdy wiedział, iż panna Wintertowne słabuje. Oczywiście każdy oprócz starszej pani. Ona uważała córkę za uosobienie Doskonałości, a cóż Doskonałość może mieć wspólnego ze złym zdrowiem? Doskonałość należy wyłącznie podziwiać. Doskonałość musi jedynie doskonale wydać się za mąż. Ale na chorobę Doskonałość nigdy nie dostała od pani Wintertowne zezwolenia, mowy nawet nie było. Choć panna Wintertowne kasłała, osuwała się w omdleniu na podłogę, polegiwała na sofie, nigdy nie słyszałem, aby choć raz zbliżył się do niej doktor.
– Sir Walter otoczyłby ją lepszą opieką – stwierdził Lascelles, wstrząsając gazetę przed kolejną turą lektury. – O jego polityce można mówić, co się chce, ale to rozsądny człowiek. Wielka szkoda, iż dziewczyna nie dotrwała do czwartku.
– Ale drogi panie! – powiedział Drawlight, zwracając się do Norrella. – Wygląda pan blado i niezdrowo! Wyraźnie wstrząsnęła panem ta śmierć. Młoda, niewinna istota, a zagasła tak szybko. Jak zawsze, sir, pańska wrażliwość wspaniale o panu świadczy. Sam również absolutnie podzielam pańskie zdanie. Na myśl, iż jej młode życie dobiegło kresu tak nagle, tak brutalnie, niczym młody kwiat zdeptany pod butem… moje serce krwawi, sir… to wręcz nie do zniesienia. Z drugiej strony jednak była bardzo chora i prędzej czy później musiała umrzeć, a sam pan opowiadał, iż nie potraktowała pana zbyt uprzejmie. Wiem, że to nie w modzie tak mówić, lecz bezwzględnie będę bronić świata, w którym młodzi ludzie szanują starszych i mądrzejszych, sir. Głęboko pogardzam zuchwałością, tupetem i podobnymi ekstrawagancjami.
Wydawało się jednak, iż pan Norrell nie słyszy pocieszenia, jakie jego przyjaciel życzliwie mu oferował, a kiedy w końcu się odezwał, zdawało się, że mówi głównie do siebie, westchnął bowiem głęboko i wymamrotał:
– Nigdy bym nie przypuszczał, iż magia jest tutaj w tak niskim poważaniu. – Urwał, a potem szybko dodał cichym głosem: – To bardzo niebezpieczna sprawa, wskrzeszanie zmarłych. Od trzystu lat nikt tego nie robił. Nie mogę się tego podjąć.
Brzmiało to bardzo osobliwie i pan Drawlight z panem Lascellesem spojrzeli na przyjaciela z wielkim zdziwieniem.
– W rzeczy samej, sir – potwierdził pan Drawlight – i nikt nie sugeruje, iż pan powinien.
– Oczywiście, znam te formuły – ciągnął pan Norrell, jakby słowa Drawlighta w ogóle do niego nie docierały – ale to dokładnie ten rodzaj magii, z którym walczę! Jego skuteczność zależy od… Zależy w takim wielkim stopniu… Czyli wynik jest całkowicie nieprzewidywalny… Żaden mag nie ma mocy, aby go określić. Nie! Nie podejmę próby. Nawet nie będę o tym myślał.
Nastąpiła chwila milczenia. Jednakże mimo postanowienia, aby o tym nie myśleć, pan Norrell nieustannie poprawiał się na krześle, gryzł paznokcie, oddychał niespokojnie i przejawiał wszelkie oznaki nerwowego podniecenia.
– Mój drogi panie – odezwał się ostrożnie pan Drawlight. – Zdaje mi się, iż zaczynam pojmować, co ma pan na myśli. I muszę przyznać, że wedle mnie to znakomity pomysł! Idzie panu o wielką magiczną sztukę, świadectwo pana nadzwyczajnych umiejętności! Ależ, drogi panie! Gdyby się panu powiodło, wszystkie panie Wintertowne i wszyscy Pole’owie w całej Anglii będą u drzwi pańskiego domu czekali w kolejce, byle tylko zawrzeć znajomość z niezwykłym panem Norrellem!
– A gdyby pan Norrell poniósł klęskę – zauważył sucho pan Lascelles – wszyscy w Anglii będą zamykać drzwi przed skompromitowanym panem Norrellem.
– Mój drogi! – wykrzyknął Drawlight. – Toż to farmazony! Daję słowo, że dla każdej porażki najłatwiej na tym świecie znaleźć usprawiedliwienie. Wszak porażki wszyscy nieustannie ponosimy.
Pan Lascelles odparł, iż to nie ma nic do rzeczy, i już zaczęli się spierać, kiedy z ust ich przyjaciela, pana Norrella, wyrwał się bolesny okrzyk.
– Boże drogi! Cóż mam teraz począć? Co czynić? Tyle miesięcy pracowałem w pocie czoła, aby przywrócić mej profesji szacunek w oczach ludzi, a mimo to cały czas mną gardzą! Szanowny panie – zwrócił się do Lascellesa – pan zna świat, proszę mi powiedzieć…
– Ogromnie żałuję, sir – przerwał mu szybko pan Lascelles – ale mam zasadę, aby wszelkie opinie zatrzymywać dla siebie. – I powrócił do swej gazety.
– Drogi panie – powiedział za to Norrellowi Drawlight (który nie czekał, aż ktoś go zapyta o opinię). – Taka okazja może się więcej nie powtórzyć. – (Ten wielkiej wagi argument kazał panu Norrellowi ciężko westchnąć). – I muszę przyznać, iż sam bym sobie nigdy nie wybaczył, gdybym pozwolił, aby wymknęła się panu z rąk. Za jednym zamachem przywróci pan żywym tę uroczą młodą damę, o śmierci której nie sposób wręcz myśleć bez ronienia łez, zacnemu dżentelmenowi przywróci pan fortunę oraz na wiele pokoleń wskrzesi pan poważanie magii jako potężnej siły w tym świecie! A gdy dowiedzie pan już swych niezwykłych umiejętności, jak również ich użyteczności dla kraju i tak dalej, któż będzie mógł odmówić magom należnego im szacunku i chwały? Będą poważani w stopniu równym admirałom, dużo bardziej niż generałowie, najpewniej tak samo jak arcybiskupi i lordowie kanclerze! Całkiem nie byłbym zdziwiony, gdyby jego wysokość ustanowił natychmiast odpowiednią hierarchię stopni magów zwyczajnych, magów kanonicznych, magów na posadzie prywatnej i tak dalej. Pan zaś, drogi panie, zajmowałby pozycję na samym szczycie tej drabiny jako arcymag! A to wszystko osiągnąłby pan za jednym zamachem!
Drawlight był zadowolony ze swej przemowy. Lascelles z irytacją szeleścił gazetą, najwyraźniej miał wiele kontrargumentów, nie mógł ich jednak ujawnić, gdyż chwilę wcześniej deklarował, iż powstrzymuje się od wyrażania opinii.
– Nie ma groźniejszej formy czarów! – objaśnił pan Norrell przerażonym szeptem. – To niebezpieczne i dla maga, i dla obiektu zaklęć.
– Cóż, uważam, sir, iż to pan najlepiej potrafi ocenić niebezpieczeństwo, gdyż to pan by się na nie narażał. Natomiast obiekt, jak to pan ujął, nie żyje. Cóż więcej może się dziewczynie stać?
Drawlight czekał chwilę na odpowiedź na to ciekawie zadane pytanie, ale żadna nie nadeszła.
– Zadzwonię po stangreta – oznajmił i tak właśnie uczynił. – Pojadę natychmiast na Brunswick Square. Proszę się nie lękać, drogi panie, spodziewam się, iż nasza oferta spotka się z niezwykle życzliwym przyjęciem. Wrócę w ciągu godziny!
Kiedy Drawlight pośpiesznie odjechał, pan Norrell siedział przez dobry kwadrans, po prostu wbijając wzrok przed siebie, i chociaż Lascelles nie wierzył w magiczne sztuki, które pan Norrell rzekomo miał wkrótce wykonać (a zatem również w zapowiadane niebezpieczeństwo), teraz cieszył się, iż nie ogląda tego, co najwyraźniej widział pan Norrell.
Potem pan Norrell wstał, w wielkim pośpiechu zdjął z półek pięć czy sześć foliałów i otworzył je – przypuszczalnie wyszukiwał fragmenty z poradami dla magów, którzy zamierzali wskrzeszać z martwych młode kobiety. Skupiał się na tym przez kolejne trzy kwadranse, aż w końcu w holu za drzwiami dało się słyszeć pewne zamieszanie i dżentelmeni w bibliotece najpierw usłyszeli głos pana Drawlighta, a zaraz potem pojawił się jego właściciel.
– …największą przysługę na świecie! Jestem doprawdy wielce zobowiązany… – Pan Drawlight roztańczonym krokiem wszedł do biblioteki, uśmiechając się szeroko. – Wszystko załatwione, sir! Co prawda sir Walter najpierw zgłaszał obiekcje, ale już wszystko w najlepszym porządku! Początkowo prosił, aby przekazać panu od niego wyrazy wdzięczności za życzliwą troskę, ale nie uważał, by mógł pan pomóc. Odparłem, że jeśli obawia się, iż rzecz się wyda i cały Londyn będzie o niej rozprawiał, nie musi się lękać, nie mamy bowiem najmniejszego zamiaru stawiać sir Waltera w kłopotliwym położeniu. Pan Norrell jedynie pragnie mu służyć, zaś ja i Lascelles jesteśmy chodzącą dyskrecją. Ale on odparł, iż nie obawia się drwin, ludzie bowiem zawsze znajdą powód, aby wyśmiać ministra, idzie mu jedynie o to, iż woli, aby na razie nie budzić panny Wintertowne ze snu, z szacunku dla jej obecnego położenia. Drogi sir Walterze! – wykrzyknąłem – jak pan może tak mówić? Naprawdę uważa pan, iż bogata, urodziwa młoda dama ochoczo rozstała się z życiem w przeddzień własnego ślubu, i to z panem jako szczęśliwym oblubieńcem?! Och, sir Walterze! – powiedziałem – może pan nie wierzyć w magiczne moce pana Norrella, ale co szkodzi spróbować? Starsza pani Wintertowne natychmiast pojęła, iż to rozsądna oferta, i dodała własne argumenty. Opowiedziała mi o pewnym magu, którego znała w dzieciństwie, człowieku o wielkim talencie i oddanym przyjacielu całej rodziny, który przedłużył życie jej siostry o kilka lat ponad to, co przepowiadali doktorzy. Powiadam panu, że nic nie wyrazi wdzięczności pani Wintertowne za pańską dobroć. Błagała, abym pana uprosił, by przybył pan niezwłocznie. A sir Walter przyznaje, iż nie widzi potrzeby odkładania tego w czasie. Kazałem więc Daveyowi, aby czekał przy wejściu i pod żadnym pozorem nigdzie indziej nie wyjeżdżał. Och, drogi panie! To będzie noc pojednań! Wszelkie nieporozumienia, nieszczęśliwe interpretacje jednego czy dwóch niefortunnie dobranych słów – wszystko to, wszystko odejdzie w niepamięć! Niczym w sztuce Szekspira!
Panu Norrellowi przyniesiono jesionkę, po czym wsiadł do powozu. Sądząc po jego zdumionej minie, gdy po otwarciu drzwi pan Drawlight wskoczył i zasiadł po jednej stronie, zaś pan Lascelles natychmiast usiadł naprzeciwko, pan Norrell nie zamierzał był jechać na Brunswick Square w towarzystwie obu dżentelmenów.
Lascelles rzucił się na siedzenie, pokładając się ze śmiechu. Jak mówił, w życiu nie słyszał podobnej niedorzeczności, i porównywał wygodną podróż ulicami Londynu w powozie pana Norrella do przygód z dawnych francuskich i włoskich bajek, w których głupcy żeglowali w skopkach na mleko, aby wyłowić odbicie księżyca z dna stawu. Wszystko to mogłoby głęboko urażać pana Norrella, gdyby tylko jego myśli nie były akurat pochłonięte czym innym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki