Józef Balsamo - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Józef Balsamo - ebook
Powieść historyczna opowiadająca dzieje masona Józefa Balsamo i jego ucznia Honoriusza Gilberta oraz rodziny Taverney. Tłem historycznym powieści są romanse królów francuskich Ludwika XV i Ludwika XVI. Inspiracją do kreacji głównego bohatera była sylwetka hrabiego Cagliostro.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-942-5 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Prolog. Góra Grzmotów
Ten, który jest
L. P. D.
Rozdział I. Burza
Rozdział II. Althotas
Rozdział III. Lorenza Feliciani
Rozdział IV. Gilbert
Rozdział V. Baron de Taverney
Rozdział VI. Andrea de Taverney
Rozdział VII. Eureka
Rozdział VIII. Hipnoza
Rozdział IX. Jasnowidząca
Rozdział X. Nicole Legay
Rozdział XI. Pani i pokojówka
Rozdział XII. W świetle dnia
Rozdział XIII. Filip de Taverney
Rozdział XIV. Maria Antonina Józefa, arcyksiężna austriacka
Rozdział XV. Magia
Rozdział XVI. Nadzieje barona de Taverney
Rozdział XVII. Posag Nicole
Rozdział XVIII. Pożegnanie z Taverney
Rozdział XIX. Talar Gilberta
Rozdział XX. Gilbert przestaje żałować zgubionego talara
Rozdział XXI. Nowe znajomości
Rozdział XXII. Wicehrabia Jan
Rozdział XXIII. U hrabiny Dubarry
Rozdział XXIV. Król Ludwik XV
Rozdział XXV. Sala zegarowa
Rozdział XXVI. Dwór króla Pétaud
Rozdział XXVII. Księżna Ludwika Francuska
Rozdział XXVIII. Łachmanek, gałganek i ochłapek
Rozdział XXIX. Pani de Bèarn
Rozdział XXX. Wicekanclerz
Rozdział XXXI. Dyplom Zamory
Rozdział XXXII. Król się nudzi
Rozdział XXXIII. Król się bawi
Rozdział XXXIV. Voltaire i Rousseau
Rozdział XXXV. Matka chrzestna i córka chrzestna
Rozdział XXXVI. Piąty spisek marszałka de Richelieu
Rozdział XXXVII. Ani fryzjera, ani sukni, ani karety
Rozdział XXXVIII. Prezentacja
Rozdział XXXIX. Compiègne
Rozdział XL. Protektorka i protegowany
Rozdział XLI. Lekarz mimo woli
Rozdział XLII. Starzec
Rozdział XLIII. Botanik
Rozdział XLIV. Pan Jakub
Rozdział XLV. Poddasze Jakuba
Rozdział XLVI. Kim był pan Jakub
Rozdział XLVII. Żona czarnoksiężnika
Rozdział XLVIII. Mieszczanie paryscy
Rozdział XLIX. Karety królewskie
Rozdział L. Opętana
Rozdział LI. Hrabia de Foenix
Rozdział LII. Jego Eminencja Kardynał de Rohan
Rozdział LIII. Powrót z Saint-Denis
Rozdział LIV. Pawilon
Rozdział LV. Dom przy ulicy Saint-Claude
Rozdział LVI. Podwójne życie
Rozdział LVII. Na jawie
Rozdział LVIII. Odwiedziny
Rozdział LIX. Złoto
Rozdział LX. Eliksir życia
Rozdział LXI. Wiadomości
Rozdział LXII. Mieszkanie na ulicy Plâtrière
Rozdział LXIII. Plan wyprawy
Rozdział LXIV. Co spotkało pana De La Vauguyon, nauczyciela młodych książąt, wieczorem w dzień ślubu delfina
Rozdział LXV. Noc poślubna delfina
Rozdział LXVI. Uroczystości na placu Ludwika XV
Rozdział LXVII. Sztuczne ognie
Rozdział LXVIII. Pole umarłych
Rozdział LXIX. Powrót
Rozdział LXX. Pan de Jussieu
Rozdział LXXI. Powracające życie
Rozdział LXXII. Podroż powietrzna
Rozdział LXXIII. Brat i siostra
Rozdział LXXIV. Co przewidział Gilbert
Rozdział LXXV. Zielarze
Rozdział LXXVI. Pułapka na filozofów
Rozdział LXXVII. Przypowieść o drzewie śliwy
Rozdział LXXVIII. Ta najgorsza Ludwika XV
Rozdział LXXIX. Jak Ludwik XV pracował ze swoim ministrem
Rozdział LXXX. Petit Trianon
Rozdział LXXXI. Spisek zawiązuje się na nowo
Rozdział LXXXII. Polowanie na czarnoksiężnika
Rozdział LXXXIII. Kurier
Rozdział LXXXIV. Wywoływanie
Rozdział LXXXV. Głos
Rozdział LXXXVI. Niełaska
Rozdział LXXXVII. Książę d’Aiguillon
Rozdział LXXXVIII. Królewski obrońca
Rozdział LXXXIX. Przedpokoje księcia Richelieu
Rozdział XC. Rozczarowanie
Rozdział XCI. Wieczerza u delfina
Rozdział XCII. Włosy królowej
Rozdział XCIII. Książę ocenia pokojówkę
Rozdział XCIV. Metamorfoza
Rozdział XCV. Zawiłe drogi radości i rozpaczy
Rozdział XCVI. Parlamenty
Rozdział XCVII. Droga nie usłana różami
Rozdział XCVIII. Odwet księcia d’Aiguillon
Rozdział XCIX. Spotkanie u prokuratora Flageot
Rozdział C. Sprawy wikłają się coraz bardziej
Rozdział CI. Sąd królewski
Rozdział CII. O wpływie słów nieznajomego na Jana Jakuba Rousseau
Rozdział CIII. Loża wolnomularska
Rozdział CIV. Sprawozdanie
Rozdział CV. Ciało i dusza
Rozdział CVI. Dusza i ciało
Rozdział CVII. Gospodyni Marata
Rozdział CVIII. Człowiek i jego dzieła
Rozdział CIX. Toaleta pana Rousseau
Rozdział CX. Teatr w Trianon
Rozdział CXI. Próba generalna
Rozdział CXII. Klejnot
Rozdział CXIII. Wieczerza u króla
Rozdział CXIV. Przeczucia
Rozdział CXV. Romans Gilberta
Rozdział CXVI. Ojciec i córka
Rozdział CXVII. Czego potrzeba było Althotasowi do eliksiru życia
Rozdział CXVIII. Dwie krople wody księcia Richelieu
Rozdział CXIX. Ucieczka
Rozdział CXX. Podwójne życie
Rozdział CXXI. Katalepsja
Rozdział CXXII. Wola
Rozdział CXXIII. W pałacu pana de Sartines
Rozdział CXXIV. Szkatułka
Rozdział CXXV. Rozmowa
Rozdział CXXVI. De Sartines zaczyna wierzyć, że Balsamo jest czarnoksiężnikiem
Rozdział CXXVII. Eliksir życia
Rozdział CXXVIII. Walka
Rozdział CXXIX. Miłość
Rozdział CXXX. Napój miłosny
Rozdział CXXXI. Krew
Rozdział CXXXII. Człowiek i Bóg
Rozdział CXXXIII. Sąd
Rozdział CXXXIV. Bóg i Człowiek
Rozdział CXXXV. Powrót na ziemię
Rozdział CXXXVI. Pamięć Ludwika XV
Rozdział CXXXVII. Mdłości panny Andrei
Rozdział CXXXVIII. Doktor Louis
Rozdział CXXXIX. Gra słów księcia de Richelieu
Rozdział CXL. Powrót
Rozdział CXLI. Brat i siostra
Rozdział CXLII. Omyłka
Rozdział CXLIII. Badanie
Rozdział CXLIV. Konsultacja
Rozdział CXLV. Sumienie Gilberta
Rozdział CXLVI. Dwojakie cierpienia
Rozdział CXLVII. Droga do Trianon
Rozdział CXLVIII. Wyjaśnienie
Rozdział CXLIX. Ogródek doktora Lotos
Rozdział CL. Ojciec i syn
Rozdział CLI. Wyrzuty sumienia
Rozdział CLII. Projekty Gilberta
Rozdział CLIII. Gilbert przekonuje się, że łatwiej popełnić zbrodnię niż przełamać przesądy
Rozdział CLIV. Decyzja
Rozdział CLV. Piętnasty grudnia
Rozdział CLVI. Ostatnie posłuchanie
Rozdział CLVII. Dziecko bez ojca
Rozdział CLVIII. Porwanie
Rozdział CLIX. Wieś Haramont
Rozdział CLX. Rodzina Pitou
Rozdział CLXI. Odjazd
Rozdział CLXII. Ostatnie pożegnanie
Rozdział CLXIII. Na okręcie
Rozdział CLXIV. Wyspy Azorskie
Epilog. Dzień 9 majaProlog
Góra Grzmotów
Na lewym brzegu Renu, kilka mil od cesarskiego miasta Wormacji, w pobliżu źródeł niewielkiej rzeczki Selz rozpoczyna się pasmo gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy niby spłoszone stado bawołów niknące we mgle.
Góry te panują nad okolicą prawie pustą, a nazwy biorą bądź od kształtów, jakie przypominają, bądź od legend, jakie są z nimi związane. Jest więc tu i „Krzesło Królewskie” i „Góra Dzikich Róż”, jest „Skała Sokołów” i. „Szczyt Wężowy”. Na granitowym wierzchołku najwyższej z nich – zwanej „Górą Grzmotów” – znajdują się prastare ruiny.
Kiedy wieczór pogłębia cienie dębów, a ostatnie promienie zachodzącego słońca złocą wierzchołki olbrzymów, rzekłbyś, że cisza zstępuje z wysokości nieba w dolinę, że jakaś niewidzialna a wszechmocna ręka rozwiesza ponad znużonym światem błękitnawy welon usiany gwiazdami. I wtedy wszystko zwolna ucicha, wszystko zasypia powoli na ziemi i w powietrzu.
Pośród tej uroczystej ciszy tylko rzeczka Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, płynie niestrudzona w cieniu nadbrzeżnych jodeł. Ani dzień, ani noc nie powstrzymują jej biegu, jej przeznaczeniem jest Ren, jej dno jest czyste, trzciny giętkie, głazy tak szczelnie otulone miękkimi mchami i porostami, że fale nie zakłócają ciszy jej doliny – od źródeł w Morsheim aż do Freiwenheim, gdzie kończy swój bieg.
Nieco powyżej źródeł, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się wyboista droga wyżłobiona między skałami. Poza Danenfels droga ta zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Grzmotów.
Kiedy podróżny, niewidoczny z doliny nawet w biały dzień, przejeżdża tędy wśród gęstych dębów na koniu obwieszonym dzwonkami jak muł hiszpański, to nie słychać dźwięku dzwonków; nie widać też ozdób na koniu, ponieważ ani jeden promień słońca nie może przebić się przez gąszcz liści. Tak bardzo gęstwina leśna tłumi dźwięki, a cienie gaszą barwy.
I chociaż teraz na najwyższych wierzchołkach znajdują się obserwatoria, chociaż najbardziej fantastyczne legendy wzbudzają zaledwie uśmiech powątpiewania, to jednak dziś jeszcze pustkowie to wywołuje lęk połączony z uczuciem czci dla tych okolic. Kilka nędznych chałup oddalonych od sąsiednich wsi zdaje się istnieć po to tylko, aby świadczyć o obecności człowieka w tej tajemniczej krainie.
Szóstego maja 1770 roku, kiedy słońce zachodziło za wieżę katedry sztrasburskiej, jakiś człowiek jadący z Moguncji zbliżał się do wioski Danenfels. Jechał pod górę ścieżką, a straciwszy jej ślad w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do najbliższej jodły.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a las odpowiedział drżeniem gałęzi.
– No, no – rzekł podróżny. – Uspokój się, wiemy Dżeridzie. Zrobiliśmy dwanaście mil i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.
To powiedziawszy, objął oburącz głowę zwierzęcia i przysunął twarz do jego parujących nozdrzy.
– Żegnaj, dzielny rumaku, bo może cię już nie zastanę tutaj, żegnaj, wierny towarzyszu!
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą w ziemię i zarżał, jak gdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny poruszył głową jakby potakując.
– Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo jest blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał walczyć z tym niebezpieczeństwem, bo wydobył z olstrów dwa wspaniałe pistolety z cyzelowanymi lufami, o pozłacanych kolbach, wyjął z nich naboje i kule wraz z prochem rzucił na trawę.
Uczyniwszy to schował na powrót pistolety do olstrów. Następnie odpiął szpadę o stalowej rękojeści, okręcił ją pasem i podłożył pod siodło, Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko poza siebie nie patrząc, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią i po daremnych poszukiwaniach ścieżki puścił się w gęsty las.
Podróżny wyglądał na lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany, szczupły i zgrabny, miał na sobie czarną kurtkę podróżną z aksamitu, spod której widać było haftowaną kamizelkę. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie i czarne, lakierowane baty. Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, tchnęła siłą i bystrością Spojrzenie zdawało się przenikać do głębi duszy, usta duże, kształtne, osłaniały piękne zęby, których olśniewającą biel podkreślała ciemna cera.
Zaledwie podróżny uszedł kilka kroków, usłyszał gwałtowne i niecierpliwe bicie kopytami o ziemię.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz powstrzymał się. Wspiął się tylko na palce, aby zobaczyć, co się stało z koniem. Dżerida jednak już nie było. Znikł jakby uprowadzony niewidzialną ręką.
Podróżny zmarszczył czoło, po czym uśmiechnąwszy się z lekka poszedł w głąb lasu.
Tu i ówdzie przedostawały się jeszcze przez gałęzie ostatnie blaski światła dziennego. Wkrótce jednak ciemność ogarnęła idącego całkowicie. W obawie, że zabłądzi, zatrzymał się.
– Do Danenfels – powiedział głośno – droga była jeszcze możliwa. – Z Danenfels dojechałem do Czarnego Wrzosowiska ledwie widoczną ścieżką. Z Czarnego Wrzosowiska dotarłem tutaj bezdrożem, ale las był jeszcze widoczny. Teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa, na wpół po francusku, na wpół dialektem sycylijskim, gdy pięćdziesiąt kroków przed nim zajaśniało światło.
– Dziękuję! – rzekł. – Teraz pójdę za tym światłem.
Światełko tymczasem posuwało się równomiernie naprzód. Podróżny uszedł ze sto kroków i naraz ze drżeniem usłyszał obok siebie cichy szept.
– Nie odwracaj się – dobiegł go głos z prawej strony – bo zginiesz!
– Dobrze – odpowiedział podróżny spokojnie.
– Nie mów nic – zabrzmiał głos z lewej strony – bo umrzesz!
Podróżny skłonił głowę w milczeniu.
– Jeżeli się boisz – odezwał się głos trzeci, jakby spod ziemi – jeżeli ci brak odwagi, wracaj, skąd przychodzisz.
Podróżny uczynił tylko ruch ręką i szedł dalej w milczeniu.
Noc była ciemna, las gęsty. Pomimo światła, które go prowadziło, podróżny potykał się co chwila. Tak szedł prawie godzinę. Nagle światło znikło. Podróżny wydostał się z lasu.
Podniósł oczy w górę: na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód. Naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny starego zamczyska.
W tej samej chwili potknął się, a na skroniach poczuł mokrą przepaskę, która mu zasłoniła oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie stawiał bowiem żadnego oporu – wyciągnął tylko rękę, jak ślepy szukający przewodnika. Jego wyciągnięta dłoń ujęła zimną kościstą rękę. Podróżny nie zadrżał. Nagle dłoń puściła jego rękę, przepaska spadła z oczu i podróżny stanął: znajdował się na szczycie Góry Grzmotów.Ten, który jest
Pośrodku polany, otoczonej starymi brzozami wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, które panowie feudalni budowali niegdyś w czasie wypraw krzyżowych.
Otworzywszy oczy, podróżny znalazł się przed omszałymi i wilgotnymi schodami portyku zamczyska. Na pierwszym stopniu stało widmo o kościstej ręce, które go tutaj przyprowadziło. Wskazało ono podróżnemu wysoką komnatę, do której przez dziurawe sklepienie przebijało się tajemnicze światło.
Widmo bezszelestnie przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach. Podróżny podążył za nim. W tej samej chwili z hałasem i brzękiem zamknęły się drzwi portyku.
Przy wejściu do okrągłej, pustej komnaty, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonymi lampami, widmo zatrzymało się. Podróżny stanął również.
– Otwórz oczy! – rozkazało widmo.
– Widzę wszystko – odparł przybysz.
Wówczas widmo wydobyło spod całunu szpadę i uderzyło nią w kolumnę z brązu. Na ten odgłos uniosły się płyty kamiennej podłogi i ukazał się legion widm, uzbrojonych w szpady.
Zasiadłszy na kamiennych ławach fantomy zamarły w bezruchu.
W pierwszym rzędzie było siedem miejsc, z których część zajmowały postacie ważniejsze zapewne znaczeniem, jedno zaś było puste.
Widmo siedzące pośrodku podniosło się.
– Ilu nas jest, bracia?
– Trzystu – odrzekły widma.
– Trzystu – podjął przewodniczący – z których każdy jest przedstawicielem sześciu tysięcy stowarzyszonych. Trzysta szpad, które równają się trzem milionom sztyletów.
Po czym zwrócił się do podróżnego:
– Czego pragniesz?
– Światła – odpowiedział przybyły.
– Ścieżka wiodąca na górę ognistą jest twarda i ostra. Nie boisz się na nią wstąpić?
– Niczego się nie boję.
– Pamiętaj, że stąd nie ma powrotu. Zastanów się dobrze.
– Zatrzymam się dopiero u celu.
– Czyś gotów złożyć przysięgę?
– Przysięgnę.
Przewodniczący podniósł rękę i głosem uroczystym rzekł:
– „Przysięgam na Boga Ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie więzy, łączące mnie z ojcem, matką i każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo”.
Podróżny powtórzył te słowa, widmo zaś ciągnęło dalej:
– „Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział, com czytał i słyszał”.
Przewodniczący zamilkł, a podróżny znowu powtórzył te słowa.
– „Czcij i poważaj aqua tofana – podjął nie zmieniając głosu przewodniczący – truciznę jako środek niezbędny do usunięcia tych, którzy chcą upodlić prawdę. W imię Ojca. Syna, i Ducha Świętego”.
Podróżny z siłą i spokojem wypowiedział przysięgę do końca.
– A teraz – dodał przewodniczący – włóżcie mu na głowę świętą opaskę.
Dwa widma zbliżyły się do przybysza i zawiązały mu na czole jasnożółtą wstążkę, przetykaną srebrem, z wizerunkiem Matki Boskiej Loretańskiej, po czym odsunęły się od niego.
– Czego żądasz? – zapytał przewodniczący.
– Ręki żelaznej, ognistego miecza i diamentowych wag – odparł podróżny.
– Do czego pragniesz ich użyć?
– Ażeby zdusić tyranię. Ażeby ważyć losy ludzkości.
– Czy gotów jesteś poddać się próbom? – Gotów jestem w każdej chwili.
– Odwróć się – rozkazał przewodniczący.
Przybysz spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka bladego jak śmierć, okutego w kajdany, z zakneblowanymi ustami.
– Oto zdrajca! – mówił przewodniczący. – Złożył on przysięgę, taką jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę Zakonu. Na co zasłużył?
– Na śmierć!
Trzysta głosów powtórzyło:
– Na śmierć!
W tej chwili skazanego zaciągnięto w głąb sali. Po krótkim szamotaniu rozległo się głuche uderzenie. Potem przybysz usłyszał odgłos upadającego ciała i ostatnie przedśmiertne rzężenie.
– Sprawiedliwości stało się zadość – powiedział przewodniczący do zebranych, pochłaniających wzrokiem to przerażające widowisko.
– Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?
– Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego – odparł podróżny.
– I wypijesz za śmierć każdego, który jak ten zdradzi tajemnice naszego świętego stowarzyszenia?
– Wypiję.
– Przynieście czarę.
Jeden z oprawców zbliżył się i podał przybyszowi czerwony i ciepły napój w czaszce ludzkiej. Przybysz wziął czaszę i wychylił ją do ostatniej kropli.
Szmer podziwu przebiegł wśród obecnych.
– Dobrze – rzekł przewodniczący. – Podajcie pistolet. Jedno z widm podało pistolet, kulę ołowianą i ładunek prochu.
– Przyrzekasz posłuszeństwo bezwzględne dla świętego zakonu, nawet gdybyś miał działać przeciw samemu sobie?
– Przyrzekam.
– Jakikolwiek rozkaz otrzymasz, usłuchasz go natychmiast i bez wahania?
– Natychmiast i bez wahania.
– Weź ten pistolet i nabij go!
Przybysz wziął pistolet, wsypał proch w lufę i włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.
– Nabity – rzekł zimno. – Co mam z nim uczynić?
– Odwiedź kurek. Przyłóż lufę do czoła. I ten rozkaz został wykonany.
– Strzelaj!
Błysnął ogień, ale proch spalił się i powietrzem nie wstrząsnął huk.
Okrzyk podziwu rozległ się wśród zebranych. Lecz nie dość było tych prób. Widma zawołały.
– Sztylet! Żądamy sztyletu!
– Podajcie zatem sztylet – zadecydował przewodniczący.
– Nie trzeba – rzekł z pogardą przybysz.
– Jak to nie trzeba?! – wrzasnęły widma.
– Co przez to rozumiesz? – zawołał przewodniczący.
– Znam wszystkie wasze tajemnice. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, którą piłem, to wino; że kule i proch wypadły z lufy, kiedy odwodziłem kurek. Zabierzcie tę broń nieużyteczną, prawdziwie silni jej się nie ulękną.
Okrzyk wściekłości wzbił się pod sklepienie.
– Kim jesteś?! – spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad błysnęło w rękach widm i skierowało się ku piersi nieznajomego.
Lecz on, spokojny, wzniósł głowę wstrząsając włosami i zawołał:
– Ego sum qui sum!... Ja jestem ten, który jest...
I powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Pod wpływem tego wzroku, pełnego siły, szpady opadły.
– Skąd przybywasz? Kim jesteś?
– Dobrze – odparł nieznajomy – powiem wam, kim jestem, lecz powiem najpierw, kim wy jesteście.
Widma zadrżały, szpady zadźwięczały znów w rękach, kierując się ku piersi podróżnego. On zaś mówił dalej:
– Ty – zwrócił się do przewodniczącego – ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego zwiastunem; tobie, przedstawicielu lóż szwedzkich, powiem zaraz twoje imię: Swedenborgu, czy aniołowie nie mówili ci, że ten, którego się spodziewasz, nadchodzi?...
– To prawda – odrzekł przewodniczący – powiedzieli mi o tym.
– Po lewej stronie masz przedstawiciela loży angielskiej. Pozdrawiam cię, milordzie!
Szpady znów opadły. Oburzenie ustąpiło miejsca podziwowi.
– A ty, kapitanie – ciągnął nieznajomy zwracając się do widma po lewej stronie przewodniczącego – w jakim to porcie pozostawiłeś swój piękny statek, który uwielbiasz jak kochankę?
Potem zwracając się do widma z prawej strony, nieznajomy mówił dalej:
– Na ciebie kolej proroku z Zurychu. Spójrz mi w oczy, czy w rysach mojej twarzy nie dostrzegasz świadectwa mego posłannictwa?
Zapytany cofnął się o krok.
– No, a ty, potomku Pelazgów – zwrócił się nieznajomy do swojego sąsiada – czy chcesz po raz drugi wypędzać Maurów z Hiszpanii?
Zagadnięte przez przybysza piąte z kolei widmo stało nieruchomo, w milczeniu.
– A mnie – zapytało nieznajomego szóste widmo – mnie nic nie masz do powiedzenia?
– Chcesz tego? – odparł przybysz przeszywając go do głębi wzrokiem. – Czy chcesz, żebym ci powiedział to, co Chrystus powiedział Judaszowi?
Zapytany zbladł jak płótno.
– Zapominasz o przedstawicielu Francji – odezwał się przewodniczący.
– Nie ma go tutaj – rzekł nieznajomy. A ty wiesz o tym dobrze, ponieważ miejsce jego jest niezajęte.
– Młody jesteś – powiedział przewodniczący – a mówisz z powagą wtajemniczonego. Zuchwalstwo bałamuci tylko niezdecydowanych oraz ignorantów.
Uśmiech najwyższej pogardy pojawił się na ustach przybysza.
– To wy wszyscy jesteście niezdecydowani – rzekł – bo nie możecie mieć władzy nade mną; jesteście też ciemni, albowiem nie wiecie, kto jestem, kiedy ja przeciwnie, wiem o was wszystko i wszystkiego mógłbym dokonać śmiałością. Lecz po cóż śmiałość temu, kto jest wszechmocny?
– Daj nam dowód tej wszechmocy!
– Kto was tu zwołał? – zapytał nieznajomy. – Koło najwyższe!
– Nie bez powodu – rzekł przybysz, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy – nie bez powodu przybyliście tu: ty ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Jorku, ty z Zurychu, ty z Madrytu, a ty z Warszawy.
– Zebraliśmy się tu – odparł przewodniczący – na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólnocie wierzeń i który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.
– Czy macie taki znak, po którym możecie go poznać?
– Mamy – odpowiedział przewodniczący. – Bóg za pośrednictwem aniołów raczył mi go odkryć.
– Jaki to znak? Powiedz.
Przewodniczący zawahał się, po czym rzekł:
– Będzie miał na piersiach brylantową gwiazdę, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła jemu tylko znanego: L. P. D.
Przybysz szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę. Na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa a na niej trzy lśniące litery z rubinu.
– ON! – wykrzyknął z przerażeniem przewodniczący. – Czyżby to był ON?!
– ON, którego świat oczekuje! – zawołali z niepokojem inni.
– Wielki Kopt! – powiedziało półgłosem trzysta widm.
– I cóż? – rzekł z triumfem nieznajomy. – Czy uwierzycie mi teraz, gdy wam po raz drugi powiem: jestem ten, który jest...?
– Wierzymy odpowiedziały widma.
– Rozkazuj, mistrzu! – dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu jego towarzyszy z pochylonymi kornie czołami. – Rozkazuj, będziemy ci posłuszni.L. P. D.
Przez chwilę trwała cisza. Nieznajomy zdawał się namyślać, wreszcie odezwał się:
– Panowie! Odłóżcie broń i słuchajcie uważnie. Wiele się możecie nauczyć z tego, co wam powiem.
Uwaga zebranych spotęgowała się.
– Źródła wielkich rzek – mówił przybysz – są prawie zawsze pochodzenia boskiego i dlatego trudno ustalić, gdzie się – znajdują. Podobnie jak Nil, Ganges i Amazonka, wiem dokąd idę, ale nie wiem, skąd przychodzę. Wszystko, co pamiętam, zawdzięczam chwili, kiedy oczy mojej duszy ujrzały świat otaczający, odkryły święte miasto Medynę i ogrody muftiego Salaayma.
Był to godny szacunku starzec, którego kochałem jak ojca, a on pełen był dla mnie czułości i troski. Dzięki niemu poznałem innego starca, mojego nauczyciela i mistrza – Althotasa, człowieka, który ogarnął całą wiedzę ludzką, zdolnego – jak aniołowie – pojąć Boga. Do dzisiaj jest mi on przyjacielem godnym najwyższej czci.
Gdy skończyłem piętnaście lat, przeniknąłem największe tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę, którą bada każdy uczony na skrawku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin z całego świata. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do moich oczu promieniom boskiego światła, potrafiłem dzięki nadprzyrodzonej sile zapuszczać w rok na dno morskie i widzieć fantastyczną roślinność okrywającą gniazda okropnych bezkształtnych potworów. Poświęciłem się także nauce języków martwych i żywych. Znałem wszystkie języki i narzecza od. Dardaneli do Cieśniny Magellańskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na piramidach. Zgłębiałem wiedzę ludzką od Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do świętego Hieronima, od Zoroastra aż do Agrypy. Studiowałem medycynę, nie tylko Hippokratesa, Galena, Awerroesa – mistrzem w tej nauce była mi także natura. Poznałem tajemnice Koptów i Druzów. Zgromadziłem wiedzę o źródłach cierpienia i szczęścia. W ten sposób ucząc się, pracując i podróżując, ukończyłem dwadzieścia lat życia.
Pewnego dnia mistrz mój Althotas wszedł do marmurowej groty, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz jego była równocześnie surowa i pogodna. W ręce trzymał buteleczkę.
– Acharacie – rzekł do mnie – mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia; że człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione istnienie, brak tylko daru jasnowidzenia, które go czyni równym Bogu. Od chwili bowiem, gdy posiądzie zdolność jasnowidzenia, staje się jak Bóg nieśmiertelny. Ja znalazłem napój, który rozprasza ciemności, zanim znajdę napój zwyciężający śmierć samą. Acharacie, wczoraj wypiłem część zawartości tej buteleczki, ty wypij dziś resztę.
Ręka mi drżała, gdy dotknąłem podawanego mi naczynia. Tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy.
Althotas położył mi dłonie na głowie, jak zwykle wówczas, gdy chciał mnie obdarzyć na chwilę podwójnym widzeniem.
– Śpij – rzekł – i pamiętaj.
Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie drzewa sandałowego i aloesowego. Wtedy anioł przelatujący ze wschodu na zachód z rozkazami Boga musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Wyciągnąłem się pełen błogości wśród ognistych języków. Wszystko, co było we mnie materią, znikło, pozostała jedynie dusza. Ogarnąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przemijające wieki, rozpoznałem je pod różnymi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin do ostatniego zgonu. Wszak, wiecie, bracia, że dusze to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdym tchnieniem ulatują z piersi Boga, napełniają przestrzenie i dzielą się na przeróżne kategorie. Są więc dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia przyjmuje w siebie – przypadkowo może – jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci na nowe błądzenie i dalsze przemiany.
Nieznajomy mówił tak przekonywająco i podniośle, że szmer uwielbienia rozległ się na sali.
– Po przebudzeniu – mówił natchniony – poczułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że jestem niemal Bogiem. Postanowiłem wtedy poświęcić wszystko dla szczęścia ludzkości.
Nazajutrz Althotas, jak gdyby odgadł moje myśli, rzekł do mnie:
– Synu mój, dwadzieścia lat upływa, odkąd matka twoja umarła dając ci życie. Nieprzezwyciężone przeszkody nie pozwoliły twojemu sławnemu ojcu odnaleźć cię. Teraz udamy się w podróż i wśród tych, których spotkamy, znajdować się będzie twój ojciec. Weźmie cię w objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to on.
I tak jak u wybrańców Boga wszystko, co stanowiło moją istotę, stało się tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Pożegnałem muftiego Salaayma, który pobłogosławił mnie i obdarował, następnie przyłączyliśmy się do karawany idącej w stronę Suezu.
Zapuściliśmy się w głąb Azji. Szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy Jork, Buenos Aires, Przylądek Adetn i znów znaleźliśmy, się prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy. Dalej droga nasza wiodła do Abisynii z biegiem Nilu, następnie wylądowaliśmy na Rodos, a potem na Malcie. Tu przybył na nasze spotkanie okręt i przywitało nas dwóch kawalerów Zakonu. Uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto. Zapewne zapytacie mnie, w jaki sposób muzułmanin Acharat został przyjęty z takimi honorami przez niewiernych. Stało się tak dzięki Althotasowi, katolikowi i kawalerowi maltańskiemu, który nauczył minie, że jeden jest tylko Bóg wszechmocny i dla wszystkich, ustanawiający ład wszechrzeczy i nadający harmonii świata doskonałe piękno. Byłem więc, jak widzieli, teozofem.
Podróże moje skończyły się, lecz widok tylu krajów, miast i ludzi o nazwach przeróżnych i obyczajach najrozmaitszych nie wywarł na mnie wrażenia. Nie było dla mnie nic nowego pod słońcem.
Powiedziałem sobie, że nie po to odkryto mi tyle spraw nadprzyrodzonych, abym je zachował dla siebie. Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu. Przybyłem, aby rzec: Bracia! Pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, zdobądźcie ze mną szczyt góry, na którą Szatan powiódł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy tworzą niezliczone zastępy, idą każdy swoją drogą i przybyć muszą do celu, dla którego zostały stworzone.
Francja stoi na czele narodów. Dajmy jej pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła, będzie to pożar zbawienny, bo oświeci cały świat. Nie ma tu przedstawiciela Francji, bo być może cofnął się on przed swym posłannictwem... Trzeba człowieka nie cofającego się przed niczym. Ja więc pójdę do Francji.
– Wiesz zatem, co się dzieje we Francji? – zapytał przewodniczący.
– Wiem. Na tronie Francji zasiada stary król, zepsuty i niedołężny, mniej jednak niedołężny od monarchii, którą reprezentuje. Pozostało mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień jego śmierci trzeba się odpowiednio przygotować. Francja jest kluczem i podporą monarchii, niech sześć milionów rąk podniesie się na znak dany przez. Najwyższe Koło, niech wyrwie podporę, a gmach monarchii runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.
– Wybacz mistrzu – odezwał się jeden z delegatów, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie. – Czy wszystko zbadałeś?
– Wszystko – odrzekł wielki Kopt.
– Mistrzu, chwila źle jest wybrana... Widziałem córkę Marii Teresy, zmierzającą do Francji, aby połączyć krew siedemnastu cesarzów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze.
Zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.
Szwajcar zaś mówił dalej:
– Nauka i życie dały mi doświadczenie i umiejętność odczytywania charakteru z rysów twarzy ludzkiej. Otóż widziałem na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i czułość dziewcząt niemieckich. Twarz młodego człowieka, przeznaczonego jej na męża, znamionuje zimną krew, chrześcijańską łagodność i bystrość umysłu. Maria Antonina przekracza właśnie granice Francji, ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu – czyż to chwila, aby zacząć działać dla dobra Francji?
Słowa przedstawiciela Szwajcarii zyskały uznanie zebranych, którzy oczekiwali z kolei odpowiedzi wielkiego Kopta. On zaś rzekł:
– Bracia! Ty czytasz w obliczach ludzkich, a ja czytam w przyszłości. Maria Antonina jest dumna, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami. Ludwik jest dobry i łagodny, będzie zatem słaby w walce z nami i zginie razem z żoną.
Obecnie łączy ich uczucie przyjaźni, nie dopuścimy, aby się pokochali, a za rok będą się nienawidzić. Zresztą, po co się naradzać, z której strony nadejdzie światło, kiedy jasność jest we mnie. Ja idę ze Wschodu i prowadzony przez gwiazdę zwiastuję odrodzenie. Od jutra biorę się do dzieła, którego z waszą pomocą, za lat dwadzieścia dokonam, jeżeli złączeni i silni dążyć będziemy wytrwale do celu.
– Dwadzieścia lat! – powtórzyły widma – to bardzo długo.
Wielki Kopt zwrócił się do nich:
– Tak jest, długi to czas, lecz idei nie zasztyletujesz jak człowieka. Myślicie, że to łatwe zadanie wymazać imię królewskie z serc trzydziestu milionów? A ja chcę, aby za lat dwadzieścia armie walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze bawiły się na gruzach Bastylii. Wszystko może nastąpić nie po śmierci monarchy, lecz dopiero po upadku monarchii, po wytępieniu kasty arystokratów i po przeprowadzeniu równego podziału ziemi. Żądam dwudziestu lat na odbudowanie świata. To jest dwadzieścia sekund wobec wieczności, a wy mówicie, że to długo. A teraz bracia, idę wywołać lwa z jego jaskini. Ja poświęcam życie tej sprawie, a co wy dla niej uczynicie?
Przewodniczący powiedział:
– Jako przedstawiciel Szwecji ofiarowuję, aby obalić tron Wazów, pomoc górników i sto tysięcy talarów w srebrze.
Wielki Kopt zapisał na tabliczce zgłoszoną ofiarę. – W imieniu Szkocji i Irlandii – rzekł drugi – zobowiązuję się dostarczyć trzy tysiące ludzi i trzy tysiące koron rocznie.
– A ty? – zapytał Kopt trzeciego.
– Jestem przedstawicielem Ameryki – odparł mężczyzna silnie zbudowany, o posępnej twarzy – gdzie każdy kamień, każde drzewo, każda kropla wody i każda kropla krwi służą rewolucji. Póki nam starczy złota, będziemy je dawać, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli. Lecz jeśli chcesz uwolnić Francuzów od monarchii, oswobodź nas wpierw od obcego panowania.
– Będziecie wolni pierwsi – odpowiedział wielki Kopt – I Francja wam w tym pomoże. We wszystkich językach Bóg mówi: „Pomagajcie sobie wzajemnie”.
Po czym zwrócił się do przedstawiciela Szwajcarii, który oznajmił:
– Ja mogę złożyć ofiarę tylko we własnym imieniu. Synowie naszej republiki są od dawna sprzymierzeńcami monarchii francuskiej i sprzedają swoją krew tym, którzy ją kupują.
– Zwyciężamy i bez nich i wbrew im! – odpowiedział wielki Kopt.
– Nasi bracia – powiedział z kolei przedstawiciel Rosji i kół polskich – to nienasyceni bogacze albo nędzni niewolnicy, pracujący bez odpoczynku do przedwczesnej śmierci. Nie mogę nic obiecać w imieniu niewolników, ponieważ niczym nie rozporządzają, nawet własnym życiem; ale przyrzekam dwadzieścia ludwików rocznie od każdego z trzech tysięcy możnych.
Potem zbliżali się inni, a wielki Kopt zapisywał zgłaszane ofiary.
– A teraz – rzekł – hasło: „Lilia, Pedibus, Destrue”, po którym poznaliście mnie, niech ogarnie świat cały. Niech każdy z braci nosi je wyryte w sercu. W imię ojca i mistrza opuścicie w porządku Górę Grzmotów i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozejdźcie się przed wschodem słońca. Ujrzycie mnie raz jeszcze w dzień triumfu. Idźcie!...
Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko sześciu wtajemniczonym.
Potem odprowadził na bok Szweda i rzekł:
– Swedenborgu, wyślij pieniądze do Francji na adres, który ci wskażę.
Przewodniczący oddalił się zdziwiony, że wielki Kopt znał jego nazwisko.
Następnie wielki Kopt rozmawiał kolejno z innymi. Wreszcie pozostał sam. Zapiął surdut z czarnego aksamitu, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi z brązu, które się za nim same zamknęły i ruszył górską ścieżką przez las. Pomimo ciemności, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w miejscu, gdzie pozostawił konia.
Podróżny gwizdnął po cichu i za chwilę nadbiegł Dżerid jak pies posłuszny i wierny. Podróżny wskoczył lekko na siodło i obydwaj, koń i człowiek, w szalonym pędzie zniknęli w zaroślach.Rozdział I
Burza
Osiem dni po opowiedzianych wydarzeniach, około piątej wieczorem, czworokonny powóz z dwoma pocztylionami opuszczał miasteczko Pont-à-Mousson, leżące między Nancy i Metz. Zmieniono przy poczcie konie i pomimo zaproszeń oberżystki, powóz udał się w dalszą drogę ku Paryżowi.
Był to pojazd bardzo osobliwy: głęboki jak landara, z kabrioletem z przodu, malowany na niebiesko. Jego drzwiczki zdobił wytworny diadem nad misternie połączonymi inicjałami I. B.
Dwa okienka, zasłonięte firankami z białego muślinu, wpuszczały światło do wnętrza. Żelazna krata chroniła szyby przed stłuczeniem.
Pudło wozu miało osiem stóp długości i sześć szerokości. Jego dziwaczność podkreślał blaszany komin, sterczący ponad pojazdem i wypuszczający smugi błękitnego dymu. Z tyłu powozu biegł uwiązany koń. Jego mała i kształtna głowa, suche nogi, pierś wąska, gęsta grzywa i odsądzony ogon stanowiły charakterystyczne cechy rasy arabskiej. Siodło na jego grzbiecie wskazywało, że któryś z podróżnych, zamkniętych w tej arce Noego, używał go do jazdy wierzchem.
W Pont-à-Mousson biała i muskularna ręka wyśliznęła się spoza skórzanych zasłon i dała pocztylionowi hojny napiwek, żeby jechał prędzej.
Pocztylioni należą do tego gatunku ludzi, do których łatwo przemawia dźwięk brzęczącej monety. Toteż pocztylioni robili wszystko, ażeby powóz jechał jak najszybciej.
Około godziny siódmej zmieniono konie w Saint-Mihiel i znowu ta sama ręka obdarzyła pocztyliona napiwkiem.
Za Saint-Mihiel droga biegła pod górą. W pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wzniesienia konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych roztoczył się rozległy widok, przesłonięty mgłą. Niebo dotąd pogodne, zasępiło się. Wielka, biała chmura, ciągnąca od południa, groziła burzą. Pocztylioni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura zbliżała się z szybkością przypływu morskiego i wkrótce zakryła tarczę słońca. Szare i martwe światło sączyło się ha ziemię, a drżące liście przybrały czarną barwę. Zapadł siny zmrok.
Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła chmury i rozległ się grzmot. Niebo pociemniało jeszcze bardziej.
W powozie okienko z przodu zabłysło różowym światłem. Widocznie podróżny jadący w pudle miał jakieś pilne zajęcie i zabezpieczył się przed zapadającą ciemnością.
Po chwili drugi piorun uderzył ze straszliwym hukiem i lunął ulewny deszcz.
Powóz zatrzymał się.
– Co się stało – zapytał dźwięczny głos. – Dlaczego, u diabła, nie jedziecie?!
– Zastanawiamy się, czy można jechać dalej – odpowiedzieli pocztylioni.
– To mnie powinniście o to zapytać. Jedźcie dalej!
Tyle było woli i siły w tym rozkazie, że pocztylioni natychmiast ruszyli i powóz potoczył się z pochyłości góry. Ale droga była tak gliniasta i rozmiękła od deszczu, że konie znów stanęły.
– Proszę pana! Dalej jechać nie sposób – odezwał się pocztylion.
– Jak daleko do stacji?
– Cztery mile.
– Podkujcie konie srebrem, to pójdą – rzekł podróżny, rzucając cztery talary.
Ciężka landara ruszyła powoli a następnie zaczęła się toczyć w dół coraz szybciej. Konie poniosły i powóz leciał jak strzała, po stromej spadzistości, zbliżając się ku przepaści.
– Józefie! – rozległ się nagle głos kobiecy – Józefie! Ratunku! Ach! Santa Madonna!
Niebezpieczeństwo było straszne. Jeszcze cztery obroty kół, a konie, powóz, ludzie, wszystko runie w otchłań i zostanie pogruchotane.
Wtedy z kabrioletu wyskoczył na dyszel podróżny. Chwycił pocztyliona za kołnierz, podniósł go jak dziecko i rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł i zawołał gromkim głosem w stronę pocztyliona na koniu:
– Na lewo, hultaju, na lewo, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz odniósł natychmiastowy skutek: pocztylion kierujący przednią parą koni uczynił nadludzki wysiłek i zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi.
– Prędzej! – zawołał podróżny. – Galopem! Jeżeli staniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztylion zrozumiał, że to nie żarty i powóz pomknął z szaloną szybkością. Leciał wśród nocy ze straszliwym łoskotem i z iskrzącym kominem, jak wóz piekielny, prowadzony przez fantastyczne konie i ścigany przez huragan.
Ale na ludzi, którzy uniknęli jednego niebezpieczeństwa, czyhało już drugie. Gdy powóz zjechał z góry, goniąca ich jak na skrzydłach chmura rozdarła się nagle i piorun oślepił i ogłuszył podróżnych. Płomień objął konie, dyszlowe wspięły się rwąc uprząż, lejcowe padły jak gdyby się ziemia obsunęła pod nimi, po czym jeden z nich, na którym siedział pocztylion, zerwał się i znikł wraz z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz toczył się jeszcze przez chwilę, wreszcie stanął potrącając trupa konia rażonego piorunem. Z głębi powozu odezwał się rozpaczliwy głos kobiety.
Śmiertelna trwoga ogarnęła wszystkich. W obliczu szalejącego żywiołu nawet podróżny zdawał się nie wiedzieć co począć. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślał mężczyzna. Zeskoczył z konia i pobiegł ku tyłowi powozu, gdzie uwiązany był arabski rumak. Gwiżdżąc, położył mu rękę na grzbiecie. Przerażony koń wspiął się i zarżał, jak gdyby go nie poznał.
– Ach, jeszcze ten koń diabelski! – dobiegł z wnętrza powozu ochrypły, pełen niecierpliwości i pogróżki głos, który dodał po arabsku: – Nhe goullac hogoud shaked haffrit! (Mówię ci, uspokój się, demonie!)
– Nie gniewaj się mistrzu, na Dżerida. Zląkł się, a miał czego, doprawdy.
To mówiąc podróżny uwiązał konia do tylnego koła, wszedł do powozu i zaniknął drzwi za sobą.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Prolog. Góra Grzmotów
Ten, który jest
L. P. D.
Rozdział I. Burza
Rozdział II. Althotas
Rozdział III. Lorenza Feliciani
Rozdział IV. Gilbert
Rozdział V. Baron de Taverney
Rozdział VI. Andrea de Taverney
Rozdział VII. Eureka
Rozdział VIII. Hipnoza
Rozdział IX. Jasnowidząca
Rozdział X. Nicole Legay
Rozdział XI. Pani i pokojówka
Rozdział XII. W świetle dnia
Rozdział XIII. Filip de Taverney
Rozdział XIV. Maria Antonina Józefa, arcyksiężna austriacka
Rozdział XV. Magia
Rozdział XVI. Nadzieje barona de Taverney
Rozdział XVII. Posag Nicole
Rozdział XVIII. Pożegnanie z Taverney
Rozdział XIX. Talar Gilberta
Rozdział XX. Gilbert przestaje żałować zgubionego talara
Rozdział XXI. Nowe znajomości
Rozdział XXII. Wicehrabia Jan
Rozdział XXIII. U hrabiny Dubarry
Rozdział XXIV. Król Ludwik XV
Rozdział XXV. Sala zegarowa
Rozdział XXVI. Dwór króla Pétaud
Rozdział XXVII. Księżna Ludwika Francuska
Rozdział XXVIII. Łachmanek, gałganek i ochłapek
Rozdział XXIX. Pani de Bèarn
Rozdział XXX. Wicekanclerz
Rozdział XXXI. Dyplom Zamory
Rozdział XXXII. Król się nudzi
Rozdział XXXIII. Król się bawi
Rozdział XXXIV. Voltaire i Rousseau
Rozdział XXXV. Matka chrzestna i córka chrzestna
Rozdział XXXVI. Piąty spisek marszałka de Richelieu
Rozdział XXXVII. Ani fryzjera, ani sukni, ani karety
Rozdział XXXVIII. Prezentacja
Rozdział XXXIX. Compiègne
Rozdział XL. Protektorka i protegowany
Rozdział XLI. Lekarz mimo woli
Rozdział XLII. Starzec
Rozdział XLIII. Botanik
Rozdział XLIV. Pan Jakub
Rozdział XLV. Poddasze Jakuba
Rozdział XLVI. Kim był pan Jakub
Rozdział XLVII. Żona czarnoksiężnika
Rozdział XLVIII. Mieszczanie paryscy
Rozdział XLIX. Karety królewskie
Rozdział L. Opętana
Rozdział LI. Hrabia de Foenix
Rozdział LII. Jego Eminencja Kardynał de Rohan
Rozdział LIII. Powrót z Saint-Denis
Rozdział LIV. Pawilon
Rozdział LV. Dom przy ulicy Saint-Claude
Rozdział LVI. Podwójne życie
Rozdział LVII. Na jawie
Rozdział LVIII. Odwiedziny
Rozdział LIX. Złoto
Rozdział LX. Eliksir życia
Rozdział LXI. Wiadomości
Rozdział LXII. Mieszkanie na ulicy Plâtrière
Rozdział LXIII. Plan wyprawy
Rozdział LXIV. Co spotkało pana De La Vauguyon, nauczyciela młodych książąt, wieczorem w dzień ślubu delfina
Rozdział LXV. Noc poślubna delfina
Rozdział LXVI. Uroczystości na placu Ludwika XV
Rozdział LXVII. Sztuczne ognie
Rozdział LXVIII. Pole umarłych
Rozdział LXIX. Powrót
Rozdział LXX. Pan de Jussieu
Rozdział LXXI. Powracające życie
Rozdział LXXII. Podroż powietrzna
Rozdział LXXIII. Brat i siostra
Rozdział LXXIV. Co przewidział Gilbert
Rozdział LXXV. Zielarze
Rozdział LXXVI. Pułapka na filozofów
Rozdział LXXVII. Przypowieść o drzewie śliwy
Rozdział LXXVIII. Ta najgorsza Ludwika XV
Rozdział LXXIX. Jak Ludwik XV pracował ze swoim ministrem
Rozdział LXXX. Petit Trianon
Rozdział LXXXI. Spisek zawiązuje się na nowo
Rozdział LXXXII. Polowanie na czarnoksiężnika
Rozdział LXXXIII. Kurier
Rozdział LXXXIV. Wywoływanie
Rozdział LXXXV. Głos
Rozdział LXXXVI. Niełaska
Rozdział LXXXVII. Książę d’Aiguillon
Rozdział LXXXVIII. Królewski obrońca
Rozdział LXXXIX. Przedpokoje księcia Richelieu
Rozdział XC. Rozczarowanie
Rozdział XCI. Wieczerza u delfina
Rozdział XCII. Włosy królowej
Rozdział XCIII. Książę ocenia pokojówkę
Rozdział XCIV. Metamorfoza
Rozdział XCV. Zawiłe drogi radości i rozpaczy
Rozdział XCVI. Parlamenty
Rozdział XCVII. Droga nie usłana różami
Rozdział XCVIII. Odwet księcia d’Aiguillon
Rozdział XCIX. Spotkanie u prokuratora Flageot
Rozdział C. Sprawy wikłają się coraz bardziej
Rozdział CI. Sąd królewski
Rozdział CII. O wpływie słów nieznajomego na Jana Jakuba Rousseau
Rozdział CIII. Loża wolnomularska
Rozdział CIV. Sprawozdanie
Rozdział CV. Ciało i dusza
Rozdział CVI. Dusza i ciało
Rozdział CVII. Gospodyni Marata
Rozdział CVIII. Człowiek i jego dzieła
Rozdział CIX. Toaleta pana Rousseau
Rozdział CX. Teatr w Trianon
Rozdział CXI. Próba generalna
Rozdział CXII. Klejnot
Rozdział CXIII. Wieczerza u króla
Rozdział CXIV. Przeczucia
Rozdział CXV. Romans Gilberta
Rozdział CXVI. Ojciec i córka
Rozdział CXVII. Czego potrzeba było Althotasowi do eliksiru życia
Rozdział CXVIII. Dwie krople wody księcia Richelieu
Rozdział CXIX. Ucieczka
Rozdział CXX. Podwójne życie
Rozdział CXXI. Katalepsja
Rozdział CXXII. Wola
Rozdział CXXIII. W pałacu pana de Sartines
Rozdział CXXIV. Szkatułka
Rozdział CXXV. Rozmowa
Rozdział CXXVI. De Sartines zaczyna wierzyć, że Balsamo jest czarnoksiężnikiem
Rozdział CXXVII. Eliksir życia
Rozdział CXXVIII. Walka
Rozdział CXXIX. Miłość
Rozdział CXXX. Napój miłosny
Rozdział CXXXI. Krew
Rozdział CXXXII. Człowiek i Bóg
Rozdział CXXXIII. Sąd
Rozdział CXXXIV. Bóg i Człowiek
Rozdział CXXXV. Powrót na ziemię
Rozdział CXXXVI. Pamięć Ludwika XV
Rozdział CXXXVII. Mdłości panny Andrei
Rozdział CXXXVIII. Doktor Louis
Rozdział CXXXIX. Gra słów księcia de Richelieu
Rozdział CXL. Powrót
Rozdział CXLI. Brat i siostra
Rozdział CXLII. Omyłka
Rozdział CXLIII. Badanie
Rozdział CXLIV. Konsultacja
Rozdział CXLV. Sumienie Gilberta
Rozdział CXLVI. Dwojakie cierpienia
Rozdział CXLVII. Droga do Trianon
Rozdział CXLVIII. Wyjaśnienie
Rozdział CXLIX. Ogródek doktora Lotos
Rozdział CL. Ojciec i syn
Rozdział CLI. Wyrzuty sumienia
Rozdział CLII. Projekty Gilberta
Rozdział CLIII. Gilbert przekonuje się, że łatwiej popełnić zbrodnię niż przełamać przesądy
Rozdział CLIV. Decyzja
Rozdział CLV. Piętnasty grudnia
Rozdział CLVI. Ostatnie posłuchanie
Rozdział CLVII. Dziecko bez ojca
Rozdział CLVIII. Porwanie
Rozdział CLIX. Wieś Haramont
Rozdział CLX. Rodzina Pitou
Rozdział CLXI. Odjazd
Rozdział CLXII. Ostatnie pożegnanie
Rozdział CLXIII. Na okręcie
Rozdział CLXIV. Wyspy Azorskie
Epilog. Dzień 9 majaProlog
Góra Grzmotów
Na lewym brzegu Renu, kilka mil od cesarskiego miasta Wormacji, w pobliżu źródeł niewielkiej rzeczki Selz rozpoczyna się pasmo gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy niby spłoszone stado bawołów niknące we mgle.
Góry te panują nad okolicą prawie pustą, a nazwy biorą bądź od kształtów, jakie przypominają, bądź od legend, jakie są z nimi związane. Jest więc tu i „Krzesło Królewskie” i „Góra Dzikich Róż”, jest „Skała Sokołów” i. „Szczyt Wężowy”. Na granitowym wierzchołku najwyższej z nich – zwanej „Górą Grzmotów” – znajdują się prastare ruiny.
Kiedy wieczór pogłębia cienie dębów, a ostatnie promienie zachodzącego słońca złocą wierzchołki olbrzymów, rzekłbyś, że cisza zstępuje z wysokości nieba w dolinę, że jakaś niewidzialna a wszechmocna ręka rozwiesza ponad znużonym światem błękitnawy welon usiany gwiazdami. I wtedy wszystko zwolna ucicha, wszystko zasypia powoli na ziemi i w powietrzu.
Pośród tej uroczystej ciszy tylko rzeczka Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają okoliczni mieszkańcy, płynie niestrudzona w cieniu nadbrzeżnych jodeł. Ani dzień, ani noc nie powstrzymują jej biegu, jej przeznaczeniem jest Ren, jej dno jest czyste, trzciny giętkie, głazy tak szczelnie otulone miękkimi mchami i porostami, że fale nie zakłócają ciszy jej doliny – od źródeł w Morsheim aż do Freiwenheim, gdzie kończy swój bieg.
Nieco powyżej źródeł, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się wyboista droga wyżłobiona między skałami. Poza Danenfels droga ta zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Grzmotów.
Kiedy podróżny, niewidoczny z doliny nawet w biały dzień, przejeżdża tędy wśród gęstych dębów na koniu obwieszonym dzwonkami jak muł hiszpański, to nie słychać dźwięku dzwonków; nie widać też ozdób na koniu, ponieważ ani jeden promień słońca nie może przebić się przez gąszcz liści. Tak bardzo gęstwina leśna tłumi dźwięki, a cienie gaszą barwy.
I chociaż teraz na najwyższych wierzchołkach znajdują się obserwatoria, chociaż najbardziej fantastyczne legendy wzbudzają zaledwie uśmiech powątpiewania, to jednak dziś jeszcze pustkowie to wywołuje lęk połączony z uczuciem czci dla tych okolic. Kilka nędznych chałup oddalonych od sąsiednich wsi zdaje się istnieć po to tylko, aby świadczyć o obecności człowieka w tej tajemniczej krainie.
Szóstego maja 1770 roku, kiedy słońce zachodziło za wieżę katedry sztrasburskiej, jakiś człowiek jadący z Moguncji zbliżał się do wioski Danenfels. Jechał pod górę ścieżką, a straciwszy jej ślad w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do najbliższej jodły.
Zwierzę zarżało niespokojnie, a las odpowiedział drżeniem gałęzi.
– No, no – rzekł podróżny. – Uspokój się, wiemy Dżeridzie. Zrobiliśmy dwanaście mil i ty przynajmniej stanąłeś już u celu.
To powiedziawszy, objął oburącz głowę zwierzęcia i przysunął twarz do jego parujących nozdrzy.
– Żegnaj, dzielny rumaku, bo może cię już nie zastanę tutaj, żegnaj, wierny towarzyszu!
Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą w ziemię i zarżał, jak gdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa.
Podróżny poruszył głową jakby potakując.
– Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo jest blisko.
Widocznie jednak nie zamierzał walczyć z tym niebezpieczeństwem, bo wydobył z olstrów dwa wspaniałe pistolety z cyzelowanymi lufami, o pozłacanych kolbach, wyjął z nich naboje i kule wraz z prochem rzucił na trawę.
Uczyniwszy to schował na powrót pistolety do olstrów. Następnie odpiął szpadę o stalowej rękojeści, okręcił ją pasem i podłożył pod siodło, Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko poza siebie nie patrząc, gdzie upadło.
Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią i po daremnych poszukiwaniach ścieżki puścił się w gęsty las.
Podróżny wyglądał na lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany, szczupły i zgrabny, miał na sobie czarną kurtkę podróżną z aksamitu, spod której widać było haftowaną kamizelkę. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie i czarne, lakierowane baty. Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, tchnęła siłą i bystrością Spojrzenie zdawało się przenikać do głębi duszy, usta duże, kształtne, osłaniały piękne zęby, których olśniewającą biel podkreślała ciemna cera.
Zaledwie podróżny uszedł kilka kroków, usłyszał gwałtowne i niecierpliwe bicie kopytami o ziemię.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz powstrzymał się. Wspiął się tylko na palce, aby zobaczyć, co się stało z koniem. Dżerida jednak już nie było. Znikł jakby uprowadzony niewidzialną ręką.
Podróżny zmarszczył czoło, po czym uśmiechnąwszy się z lekka poszedł w głąb lasu.
Tu i ówdzie przedostawały się jeszcze przez gałęzie ostatnie blaski światła dziennego. Wkrótce jednak ciemność ogarnęła idącego całkowicie. W obawie, że zabłądzi, zatrzymał się.
– Do Danenfels – powiedział głośno – droga była jeszcze możliwa. – Z Danenfels dojechałem do Czarnego Wrzosowiska ledwie widoczną ścieżką. Z Czarnego Wrzosowiska dotarłem tutaj bezdrożem, ale las był jeszcze widoczny. Teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa, na wpół po francusku, na wpół dialektem sycylijskim, gdy pięćdziesiąt kroków przed nim zajaśniało światło.
– Dziękuję! – rzekł. – Teraz pójdę za tym światłem.
Światełko tymczasem posuwało się równomiernie naprzód. Podróżny uszedł ze sto kroków i naraz ze drżeniem usłyszał obok siebie cichy szept.
– Nie odwracaj się – dobiegł go głos z prawej strony – bo zginiesz!
– Dobrze – odpowiedział podróżny spokojnie.
– Nie mów nic – zabrzmiał głos z lewej strony – bo umrzesz!
Podróżny skłonił głowę w milczeniu.
– Jeżeli się boisz – odezwał się głos trzeci, jakby spod ziemi – jeżeli ci brak odwagi, wracaj, skąd przychodzisz.
Podróżny uczynił tylko ruch ręką i szedł dalej w milczeniu.
Noc była ciemna, las gęsty. Pomimo światła, które go prowadziło, podróżny potykał się co chwila. Tak szedł prawie godzinę. Nagle światło znikło. Podróżny wydostał się z lasu.
Podniósł oczy w górę: na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy.
Szedł dalej naprzód. Naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny starego zamczyska.
W tej samej chwili potknął się, a na skroniach poczuł mokrą przepaskę, która mu zasłoniła oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności.
Jednakże musiał się tego spodziewać, nie stawiał bowiem żadnego oporu – wyciągnął tylko rękę, jak ślepy szukający przewodnika. Jego wyciągnięta dłoń ujęła zimną kościstą rękę. Podróżny nie zadrżał. Nagle dłoń puściła jego rękę, przepaska spadła z oczu i podróżny stanął: znajdował się na szczycie Góry Grzmotów.Ten, który jest
Pośrodku polany, otoczonej starymi brzozami wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, które panowie feudalni budowali niegdyś w czasie wypraw krzyżowych.
Otworzywszy oczy, podróżny znalazł się przed omszałymi i wilgotnymi schodami portyku zamczyska. Na pierwszym stopniu stało widmo o kościstej ręce, które go tutaj przyprowadziło. Wskazało ono podróżnemu wysoką komnatę, do której przez dziurawe sklepienie przebijało się tajemnicze światło.
Widmo bezszelestnie przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach. Podróżny podążył za nim. W tej samej chwili z hałasem i brzękiem zamknęły się drzwi portyku.
Przy wejściu do okrągłej, pustej komnaty, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonymi lampami, widmo zatrzymało się. Podróżny stanął również.
– Otwórz oczy! – rozkazało widmo.
– Widzę wszystko – odparł przybysz.
Wówczas widmo wydobyło spod całunu szpadę i uderzyło nią w kolumnę z brązu. Na ten odgłos uniosły się płyty kamiennej podłogi i ukazał się legion widm, uzbrojonych w szpady.
Zasiadłszy na kamiennych ławach fantomy zamarły w bezruchu.
W pierwszym rzędzie było siedem miejsc, z których część zajmowały postacie ważniejsze zapewne znaczeniem, jedno zaś było puste.
Widmo siedzące pośrodku podniosło się.
– Ilu nas jest, bracia?
– Trzystu – odrzekły widma.
– Trzystu – podjął przewodniczący – z których każdy jest przedstawicielem sześciu tysięcy stowarzyszonych. Trzysta szpad, które równają się trzem milionom sztyletów.
Po czym zwrócił się do podróżnego:
– Czego pragniesz?
– Światła – odpowiedział przybyły.
– Ścieżka wiodąca na górę ognistą jest twarda i ostra. Nie boisz się na nią wstąpić?
– Niczego się nie boję.
– Pamiętaj, że stąd nie ma powrotu. Zastanów się dobrze.
– Zatrzymam się dopiero u celu.
– Czyś gotów złożyć przysięgę?
– Przysięgnę.
Przewodniczący podniósł rękę i głosem uroczystym rzekł:
– „Przysięgam na Boga Ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie więzy, łączące mnie z ojcem, matką i każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo”.
Podróżny powtórzył te słowa, widmo zaś ciągnęło dalej:
– „Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział, com czytał i słyszał”.
Przewodniczący zamilkł, a podróżny znowu powtórzył te słowa.
– „Czcij i poważaj aqua tofana – podjął nie zmieniając głosu przewodniczący – truciznę jako środek niezbędny do usunięcia tych, którzy chcą upodlić prawdę. W imię Ojca. Syna, i Ducha Świętego”.
Podróżny z siłą i spokojem wypowiedział przysięgę do końca.
– A teraz – dodał przewodniczący – włóżcie mu na głowę świętą opaskę.
Dwa widma zbliżyły się do przybysza i zawiązały mu na czole jasnożółtą wstążkę, przetykaną srebrem, z wizerunkiem Matki Boskiej Loretańskiej, po czym odsunęły się od niego.
– Czego żądasz? – zapytał przewodniczący.
– Ręki żelaznej, ognistego miecza i diamentowych wag – odparł podróżny.
– Do czego pragniesz ich użyć?
– Ażeby zdusić tyranię. Ażeby ważyć losy ludzkości.
– Czy gotów jesteś poddać się próbom? – Gotów jestem w każdej chwili.
– Odwróć się – rozkazał przewodniczący.
Przybysz spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka bladego jak śmierć, okutego w kajdany, z zakneblowanymi ustami.
– Oto zdrajca! – mówił przewodniczący. – Złożył on przysięgę, taką jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę Zakonu. Na co zasłużył?
– Na śmierć!
Trzysta głosów powtórzyło:
– Na śmierć!
W tej chwili skazanego zaciągnięto w głąb sali. Po krótkim szamotaniu rozległo się głuche uderzenie. Potem przybysz usłyszał odgłos upadającego ciała i ostatnie przedśmiertne rzężenie.
– Sprawiedliwości stało się zadość – powiedział przewodniczący do zebranych, pochłaniających wzrokiem to przerażające widowisko.
– Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem?
– Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego – odparł podróżny.
– I wypijesz za śmierć każdego, który jak ten zdradzi tajemnice naszego świętego stowarzyszenia?
– Wypiję.
– Przynieście czarę.
Jeden z oprawców zbliżył się i podał przybyszowi czerwony i ciepły napój w czaszce ludzkiej. Przybysz wziął czaszę i wychylił ją do ostatniej kropli.
Szmer podziwu przebiegł wśród obecnych.
– Dobrze – rzekł przewodniczący. – Podajcie pistolet. Jedno z widm podało pistolet, kulę ołowianą i ładunek prochu.
– Przyrzekasz posłuszeństwo bezwzględne dla świętego zakonu, nawet gdybyś miał działać przeciw samemu sobie?
– Przyrzekam.
– Jakikolwiek rozkaz otrzymasz, usłuchasz go natychmiast i bez wahania?
– Natychmiast i bez wahania.
– Weź ten pistolet i nabij go!
Przybysz wziął pistolet, wsypał proch w lufę i włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę.
– Nabity – rzekł zimno. – Co mam z nim uczynić?
– Odwiedź kurek. Przyłóż lufę do czoła. I ten rozkaz został wykonany.
– Strzelaj!
Błysnął ogień, ale proch spalił się i powietrzem nie wstrząsnął huk.
Okrzyk podziwu rozległ się wśród zebranych. Lecz nie dość było tych prób. Widma zawołały.
– Sztylet! Żądamy sztyletu!
– Podajcie zatem sztylet – zadecydował przewodniczący.
– Nie trzeba – rzekł z pogardą przybysz.
– Jak to nie trzeba?! – wrzasnęły widma.
– Co przez to rozumiesz? – zawołał przewodniczący.
– Znam wszystkie wasze tajemnice. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew, którą piłem, to wino; że kule i proch wypadły z lufy, kiedy odwodziłem kurek. Zabierzcie tę broń nieużyteczną, prawdziwie silni jej się nie ulękną.
Okrzyk wściekłości wzbił się pod sklepienie.
– Kim jesteś?! – spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad błysnęło w rękach widm i skierowało się ku piersi nieznajomego.
Lecz on, spokojny, wzniósł głowę wstrząsając włosami i zawołał:
– Ego sum qui sum!... Ja jestem ten, który jest...
I powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Pod wpływem tego wzroku, pełnego siły, szpady opadły.
– Skąd przybywasz? Kim jesteś?
– Dobrze – odparł nieznajomy – powiem wam, kim jestem, lecz powiem najpierw, kim wy jesteście.
Widma zadrżały, szpady zadźwięczały znów w rękach, kierując się ku piersi podróżnego. On zaś mówił dalej:
– Ty – zwrócił się do przewodniczącego – ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego zwiastunem; tobie, przedstawicielu lóż szwedzkich, powiem zaraz twoje imię: Swedenborgu, czy aniołowie nie mówili ci, że ten, którego się spodziewasz, nadchodzi?...
– To prawda – odrzekł przewodniczący – powiedzieli mi o tym.
– Po lewej stronie masz przedstawiciela loży angielskiej. Pozdrawiam cię, milordzie!
Szpady znów opadły. Oburzenie ustąpiło miejsca podziwowi.
– A ty, kapitanie – ciągnął nieznajomy zwracając się do widma po lewej stronie przewodniczącego – w jakim to porcie pozostawiłeś swój piękny statek, który uwielbiasz jak kochankę?
Potem zwracając się do widma z prawej strony, nieznajomy mówił dalej:
– Na ciebie kolej proroku z Zurychu. Spójrz mi w oczy, czy w rysach mojej twarzy nie dostrzegasz świadectwa mego posłannictwa?
Zapytany cofnął się o krok.
– No, a ty, potomku Pelazgów – zwrócił się nieznajomy do swojego sąsiada – czy chcesz po raz drugi wypędzać Maurów z Hiszpanii?
Zagadnięte przez przybysza piąte z kolei widmo stało nieruchomo, w milczeniu.
– A mnie – zapytało nieznajomego szóste widmo – mnie nic nie masz do powiedzenia?
– Chcesz tego? – odparł przybysz przeszywając go do głębi wzrokiem. – Czy chcesz, żebym ci powiedział to, co Chrystus powiedział Judaszowi?
Zapytany zbladł jak płótno.
– Zapominasz o przedstawicielu Francji – odezwał się przewodniczący.
– Nie ma go tutaj – rzekł nieznajomy. A ty wiesz o tym dobrze, ponieważ miejsce jego jest niezajęte.
– Młody jesteś – powiedział przewodniczący – a mówisz z powagą wtajemniczonego. Zuchwalstwo bałamuci tylko niezdecydowanych oraz ignorantów.
Uśmiech najwyższej pogardy pojawił się na ustach przybysza.
– To wy wszyscy jesteście niezdecydowani – rzekł – bo nie możecie mieć władzy nade mną; jesteście też ciemni, albowiem nie wiecie, kto jestem, kiedy ja przeciwnie, wiem o was wszystko i wszystkiego mógłbym dokonać śmiałością. Lecz po cóż śmiałość temu, kto jest wszechmocny?
– Daj nam dowód tej wszechmocy!
– Kto was tu zwołał? – zapytał nieznajomy. – Koło najwyższe!
– Nie bez powodu – rzekł przybysz, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy – nie bez powodu przybyliście tu: ty ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Jorku, ty z Zurychu, ty z Madrytu, a ty z Warszawy.
– Zebraliśmy się tu – odparł przewodniczący – na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie półkule we wspólnocie wierzeń i który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości.
– Czy macie taki znak, po którym możecie go poznać?
– Mamy – odpowiedział przewodniczący. – Bóg za pośrednictwem aniołów raczył mi go odkryć.
– Jaki to znak? Powiedz.
Przewodniczący zawahał się, po czym rzekł:
– Będzie miał na piersiach brylantową gwiazdę, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła jemu tylko znanego: L. P. D.
Przybysz szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę. Na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa a na niej trzy lśniące litery z rubinu.
– ON! – wykrzyknął z przerażeniem przewodniczący. – Czyżby to był ON?!
– ON, którego świat oczekuje! – zawołali z niepokojem inni.
– Wielki Kopt! – powiedziało półgłosem trzysta widm.
– I cóż? – rzekł z triumfem nieznajomy. – Czy uwierzycie mi teraz, gdy wam po raz drugi powiem: jestem ten, który jest...?
– Wierzymy odpowiedziały widma.
– Rozkazuj, mistrzu! – dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu jego towarzyszy z pochylonymi kornie czołami. – Rozkazuj, będziemy ci posłuszni.L. P. D.
Przez chwilę trwała cisza. Nieznajomy zdawał się namyślać, wreszcie odezwał się:
– Panowie! Odłóżcie broń i słuchajcie uważnie. Wiele się możecie nauczyć z tego, co wam powiem.
Uwaga zebranych spotęgowała się.
– Źródła wielkich rzek – mówił przybysz – są prawie zawsze pochodzenia boskiego i dlatego trudno ustalić, gdzie się – znajdują. Podobnie jak Nil, Ganges i Amazonka, wiem dokąd idę, ale nie wiem, skąd przychodzę. Wszystko, co pamiętam, zawdzięczam chwili, kiedy oczy mojej duszy ujrzały świat otaczający, odkryły święte miasto Medynę i ogrody muftiego Salaayma.
Był to godny szacunku starzec, którego kochałem jak ojca, a on pełen był dla mnie czułości i troski. Dzięki niemu poznałem innego starca, mojego nauczyciela i mistrza – Althotasa, człowieka, który ogarnął całą wiedzę ludzką, zdolnego – jak aniołowie – pojąć Boga. Do dzisiaj jest mi on przyjacielem godnym najwyższej czci.
Gdy skończyłem piętnaście lat, przeniknąłem największe tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę, którą bada każdy uczony na skrawku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin z całego świata. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do moich oczu promieniom boskiego światła, potrafiłem dzięki nadprzyrodzonej sile zapuszczać w rok na dno morskie i widzieć fantastyczną roślinność okrywającą gniazda okropnych bezkształtnych potworów. Poświęciłem się także nauce języków martwych i żywych. Znałem wszystkie języki i narzecza od. Dardaneli do Cieśniny Magellańskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na piramidach. Zgłębiałem wiedzę ludzką od Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do świętego Hieronima, od Zoroastra aż do Agrypy. Studiowałem medycynę, nie tylko Hippokratesa, Galena, Awerroesa – mistrzem w tej nauce była mi także natura. Poznałem tajemnice Koptów i Druzów. Zgromadziłem wiedzę o źródłach cierpienia i szczęścia. W ten sposób ucząc się, pracując i podróżując, ukończyłem dwadzieścia lat życia.
Pewnego dnia mistrz mój Althotas wszedł do marmurowej groty, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz jego była równocześnie surowa i pogodna. W ręce trzymał buteleczkę.
– Acharacie – rzekł do mnie – mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia; że człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione istnienie, brak tylko daru jasnowidzenia, które go czyni równym Bogu. Od chwili bowiem, gdy posiądzie zdolność jasnowidzenia, staje się jak Bóg nieśmiertelny. Ja znalazłem napój, który rozprasza ciemności, zanim znajdę napój zwyciężający śmierć samą. Acharacie, wczoraj wypiłem część zawartości tej buteleczki, ty wypij dziś resztę.
Ręka mi drżała, gdy dotknąłem podawanego mi naczynia. Tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy.
Althotas położył mi dłonie na głowie, jak zwykle wówczas, gdy chciał mnie obdarzyć na chwilę podwójnym widzeniem.
– Śpij – rzekł – i pamiętaj.
Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie drzewa sandałowego i aloesowego. Wtedy anioł przelatujący ze wschodu na zachód z rozkazami Boga musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Wyciągnąłem się pełen błogości wśród ognistych języków. Wszystko, co było we mnie materią, znikło, pozostała jedynie dusza. Ogarnąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przemijające wieki, rozpoznałem je pod różnymi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin do ostatniego zgonu. Wszak, wiecie, bracia, że dusze to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdym tchnieniem ulatują z piersi Boga, napełniają przestrzenie i dzielą się na przeróżne kategorie. Są więc dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia przyjmuje w siebie – przypadkowo może – jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci na nowe błądzenie i dalsze przemiany.
Nieznajomy mówił tak przekonywająco i podniośle, że szmer uwielbienia rozległ się na sali.
– Po przebudzeniu – mówił natchniony – poczułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że jestem niemal Bogiem. Postanowiłem wtedy poświęcić wszystko dla szczęścia ludzkości.
Nazajutrz Althotas, jak gdyby odgadł moje myśli, rzekł do mnie:
– Synu mój, dwadzieścia lat upływa, odkąd matka twoja umarła dając ci życie. Nieprzezwyciężone przeszkody nie pozwoliły twojemu sławnemu ojcu odnaleźć cię. Teraz udamy się w podróż i wśród tych, których spotkamy, znajdować się będzie twój ojciec. Weźmie cię w objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to on.
I tak jak u wybrańców Boga wszystko, co stanowiło moją istotę, stało się tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Pożegnałem muftiego Salaayma, który pobłogosławił mnie i obdarował, następnie przyłączyliśmy się do karawany idącej w stronę Suezu.
Zapuściliśmy się w głąb Azji. Szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy Jork, Buenos Aires, Przylądek Adetn i znów znaleźliśmy, się prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy. Dalej droga nasza wiodła do Abisynii z biegiem Nilu, następnie wylądowaliśmy na Rodos, a potem na Malcie. Tu przybył na nasze spotkanie okręt i przywitało nas dwóch kawalerów Zakonu. Uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto. Zapewne zapytacie mnie, w jaki sposób muzułmanin Acharat został przyjęty z takimi honorami przez niewiernych. Stało się tak dzięki Althotasowi, katolikowi i kawalerowi maltańskiemu, który nauczył minie, że jeden jest tylko Bóg wszechmocny i dla wszystkich, ustanawiający ład wszechrzeczy i nadający harmonii świata doskonałe piękno. Byłem więc, jak widzieli, teozofem.
Podróże moje skończyły się, lecz widok tylu krajów, miast i ludzi o nazwach przeróżnych i obyczajach najrozmaitszych nie wywarł na mnie wrażenia. Nie było dla mnie nic nowego pod słońcem.
Powiedziałem sobie, że nie po to odkryto mi tyle spraw nadprzyrodzonych, abym je zachował dla siebie. Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu. Przybyłem, aby rzec: Bracia! Pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, zdobądźcie ze mną szczyt góry, na którą Szatan powiódł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy tworzą niezliczone zastępy, idą każdy swoją drogą i przybyć muszą do celu, dla którego zostały stworzone.
Francja stoi na czele narodów. Dajmy jej pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła, będzie to pożar zbawienny, bo oświeci cały świat. Nie ma tu przedstawiciela Francji, bo być może cofnął się on przed swym posłannictwem... Trzeba człowieka nie cofającego się przed niczym. Ja więc pójdę do Francji.
– Wiesz zatem, co się dzieje we Francji? – zapytał przewodniczący.
– Wiem. Na tronie Francji zasiada stary król, zepsuty i niedołężny, mniej jednak niedołężny od monarchii, którą reprezentuje. Pozostało mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień jego śmierci trzeba się odpowiednio przygotować. Francja jest kluczem i podporą monarchii, niech sześć milionów rąk podniesie się na znak dany przez. Najwyższe Koło, niech wyrwie podporę, a gmach monarchii runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu.
– Wybacz mistrzu – odezwał się jeden z delegatów, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie. – Czy wszystko zbadałeś?
– Wszystko – odrzekł wielki Kopt.
– Mistrzu, chwila źle jest wybrana... Widziałem córkę Marii Teresy, zmierzającą do Francji, aby połączyć krew siedemnastu cesarzów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze.
Zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę.
Szwajcar zaś mówił dalej:
– Nauka i życie dały mi doświadczenie i umiejętność odczytywania charakteru z rysów twarzy ludzkiej. Otóż widziałem na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i czułość dziewcząt niemieckich. Twarz młodego człowieka, przeznaczonego jej na męża, znamionuje zimną krew, chrześcijańską łagodność i bystrość umysłu. Maria Antonina przekracza właśnie granice Francji, ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu – czyż to chwila, aby zacząć działać dla dobra Francji?
Słowa przedstawiciela Szwajcarii zyskały uznanie zebranych, którzy oczekiwali z kolei odpowiedzi wielkiego Kopta. On zaś rzekł:
– Bracia! Ty czytasz w obliczach ludzkich, a ja czytam w przyszłości. Maria Antonina jest dumna, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami. Ludwik jest dobry i łagodny, będzie zatem słaby w walce z nami i zginie razem z żoną.
Obecnie łączy ich uczucie przyjaźni, nie dopuścimy, aby się pokochali, a za rok będą się nienawidzić. Zresztą, po co się naradzać, z której strony nadejdzie światło, kiedy jasność jest we mnie. Ja idę ze Wschodu i prowadzony przez gwiazdę zwiastuję odrodzenie. Od jutra biorę się do dzieła, którego z waszą pomocą, za lat dwadzieścia dokonam, jeżeli złączeni i silni dążyć będziemy wytrwale do celu.
– Dwadzieścia lat! – powtórzyły widma – to bardzo długo.
Wielki Kopt zwrócił się do nich:
– Tak jest, długi to czas, lecz idei nie zasztyletujesz jak człowieka. Myślicie, że to łatwe zadanie wymazać imię królewskie z serc trzydziestu milionów? A ja chcę, aby za lat dwadzieścia armie walczyły tylko za wolność i braterstwo ludów, aby dzieci nasze bawiły się na gruzach Bastylii. Wszystko może nastąpić nie po śmierci monarchy, lecz dopiero po upadku monarchii, po wytępieniu kasty arystokratów i po przeprowadzeniu równego podziału ziemi. Żądam dwudziestu lat na odbudowanie świata. To jest dwadzieścia sekund wobec wieczności, a wy mówicie, że to długo. A teraz bracia, idę wywołać lwa z jego jaskini. Ja poświęcam życie tej sprawie, a co wy dla niej uczynicie?
Przewodniczący powiedział:
– Jako przedstawiciel Szwecji ofiarowuję, aby obalić tron Wazów, pomoc górników i sto tysięcy talarów w srebrze.
Wielki Kopt zapisał na tabliczce zgłoszoną ofiarę. – W imieniu Szkocji i Irlandii – rzekł drugi – zobowiązuję się dostarczyć trzy tysiące ludzi i trzy tysiące koron rocznie.
– A ty? – zapytał Kopt trzeciego.
– Jestem przedstawicielem Ameryki – odparł mężczyzna silnie zbudowany, o posępnej twarzy – gdzie każdy kamień, każde drzewo, każda kropla wody i każda kropla krwi służą rewolucji. Póki nam starczy złota, będziemy je dawać, krew zaś przelejemy do ostatniej kropli. Lecz jeśli chcesz uwolnić Francuzów od monarchii, oswobodź nas wpierw od obcego panowania.
– Będziecie wolni pierwsi – odpowiedział wielki Kopt – I Francja wam w tym pomoże. We wszystkich językach Bóg mówi: „Pomagajcie sobie wzajemnie”.
Po czym zwrócił się do przedstawiciela Szwajcarii, który oznajmił:
– Ja mogę złożyć ofiarę tylko we własnym imieniu. Synowie naszej republiki są od dawna sprzymierzeńcami monarchii francuskiej i sprzedają swoją krew tym, którzy ją kupują.
– Zwyciężamy i bez nich i wbrew im! – odpowiedział wielki Kopt.
– Nasi bracia – powiedział z kolei przedstawiciel Rosji i kół polskich – to nienasyceni bogacze albo nędzni niewolnicy, pracujący bez odpoczynku do przedwczesnej śmierci. Nie mogę nic obiecać w imieniu niewolników, ponieważ niczym nie rozporządzają, nawet własnym życiem; ale przyrzekam dwadzieścia ludwików rocznie od każdego z trzech tysięcy możnych.
Potem zbliżali się inni, a wielki Kopt zapisywał zgłaszane ofiary.
– A teraz – rzekł – hasło: „Lilia, Pedibus, Destrue”, po którym poznaliście mnie, niech ogarnie świat cały. Niech każdy z braci nosi je wyryte w sercu. W imię ojca i mistrza opuścicie w porządku Górę Grzmotów i jedni wodą, inni lasem lub doliną rozejdźcie się przed wschodem słońca. Ujrzycie mnie raz jeszcze w dzień triumfu. Idźcie!...
Zakończył przemowę znakiem masońskim, zrozumiałym tylko sześciu wtajemniczonym.
Potem odprowadził na bok Szweda i rzekł:
– Swedenborgu, wyślij pieniądze do Francji na adres, który ci wskażę.
Przewodniczący oddalił się zdziwiony, że wielki Kopt znał jego nazwisko.
Następnie wielki Kopt rozmawiał kolejno z innymi. Wreszcie pozostał sam. Zapiął surdut z czarnego aksamitu, włożył kapelusz, nacisnął sprężynę drzwi z brązu, które się za nim same zamknęły i ruszył górską ścieżką przez las. Pomimo ciemności, prowadzony niewidzialną ręką, znalazł się w miejscu, gdzie pozostawił konia.
Podróżny gwizdnął po cichu i za chwilę nadbiegł Dżerid jak pies posłuszny i wierny. Podróżny wskoczył lekko na siodło i obydwaj, koń i człowiek, w szalonym pędzie zniknęli w zaroślach.Rozdział I
Burza
Osiem dni po opowiedzianych wydarzeniach, około piątej wieczorem, czworokonny powóz z dwoma pocztylionami opuszczał miasteczko Pont-à-Mousson, leżące między Nancy i Metz. Zmieniono przy poczcie konie i pomimo zaproszeń oberżystki, powóz udał się w dalszą drogę ku Paryżowi.
Był to pojazd bardzo osobliwy: głęboki jak landara, z kabrioletem z przodu, malowany na niebiesko. Jego drzwiczki zdobił wytworny diadem nad misternie połączonymi inicjałami I. B.
Dwa okienka, zasłonięte firankami z białego muślinu, wpuszczały światło do wnętrza. Żelazna krata chroniła szyby przed stłuczeniem.
Pudło wozu miało osiem stóp długości i sześć szerokości. Jego dziwaczność podkreślał blaszany komin, sterczący ponad pojazdem i wypuszczający smugi błękitnego dymu. Z tyłu powozu biegł uwiązany koń. Jego mała i kształtna głowa, suche nogi, pierś wąska, gęsta grzywa i odsądzony ogon stanowiły charakterystyczne cechy rasy arabskiej. Siodło na jego grzbiecie wskazywało, że któryś z podróżnych, zamkniętych w tej arce Noego, używał go do jazdy wierzchem.
W Pont-à-Mousson biała i muskularna ręka wyśliznęła się spoza skórzanych zasłon i dała pocztylionowi hojny napiwek, żeby jechał prędzej.
Pocztylioni należą do tego gatunku ludzi, do których łatwo przemawia dźwięk brzęczącej monety. Toteż pocztylioni robili wszystko, ażeby powóz jechał jak najszybciej.
Około godziny siódmej zmieniono konie w Saint-Mihiel i znowu ta sama ręka obdarzyła pocztyliona napiwkiem.
Za Saint-Mihiel droga biegła pod górą. W pół godziny ujechano zaledwie ćwierć mili.
Na szczycie wzniesienia konie przystanęły dla wypoczynku, a przed oczyma podróżnych roztoczył się rozległy widok, przesłonięty mgłą. Niebo dotąd pogodne, zasępiło się. Wielka, biała chmura, ciągnąca od południa, groziła burzą. Pocztylioni dla bezpieczeństwa jechali bardzo wolno.
Chmura zbliżała się z szybkością przypływu morskiego i wkrótce zakryła tarczę słońca. Szare i martwe światło sączyło się ha ziemię, a drżące liście przybrały czarną barwę. Zapadł siny zmrok.
Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła chmury i rozległ się grzmot. Niebo pociemniało jeszcze bardziej.
W powozie okienko z przodu zabłysło różowym światłem. Widocznie podróżny jadący w pudle miał jakieś pilne zajęcie i zabezpieczył się przed zapadającą ciemnością.
Po chwili drugi piorun uderzył ze straszliwym hukiem i lunął ulewny deszcz.
Powóz zatrzymał się.
– Co się stało – zapytał dźwięczny głos. – Dlaczego, u diabła, nie jedziecie?!
– Zastanawiamy się, czy można jechać dalej – odpowiedzieli pocztylioni.
– To mnie powinniście o to zapytać. Jedźcie dalej!
Tyle było woli i siły w tym rozkazie, że pocztylioni natychmiast ruszyli i powóz potoczył się z pochyłości góry. Ale droga była tak gliniasta i rozmiękła od deszczu, że konie znów stanęły.
– Proszę pana! Dalej jechać nie sposób – odezwał się pocztylion.
– Jak daleko do stacji?
– Cztery mile.
– Podkujcie konie srebrem, to pójdą – rzekł podróżny, rzucając cztery talary.
Ciężka landara ruszyła powoli a następnie zaczęła się toczyć w dół coraz szybciej. Konie poniosły i powóz leciał jak strzała, po stromej spadzistości, zbliżając się ku przepaści.
– Józefie! – rozległ się nagle głos kobiecy – Józefie! Ratunku! Ach! Santa Madonna!
Niebezpieczeństwo było straszne. Jeszcze cztery obroty kół, a konie, powóz, ludzie, wszystko runie w otchłań i zostanie pogruchotane.
Wtedy z kabrioletu wyskoczył na dyszel podróżny. Chwycił pocztyliona za kołnierz, podniósł go jak dziecko i rzucił na ziemię, sam zaś wskoczył na kozioł i zawołał gromkim głosem w stronę pocztyliona na koniu:
– Na lewo, hultaju, na lewo, albo ci w łeb wypalę!
Rozkaz odniósł natychmiastowy skutek: pocztylion kierujący przednią parą koni uczynił nadludzki wysiłek i zawrócił powóz przy pomocy podróżnego na środek drogi.
– Prędzej! – zawołał podróżny. – Galopem! Jeżeli staniesz, przejadę po twoim trupie.
Pocztylion zrozumiał, że to nie żarty i powóz pomknął z szaloną szybkością. Leciał wśród nocy ze straszliwym łoskotem i z iskrzącym kominem, jak wóz piekielny, prowadzony przez fantastyczne konie i ścigany przez huragan.
Ale na ludzi, którzy uniknęli jednego niebezpieczeństwa, czyhało już drugie. Gdy powóz zjechał z góry, goniąca ich jak na skrzydłach chmura rozdarła się nagle i piorun oślepił i ogłuszył podróżnych. Płomień objął konie, dyszlowe wspięły się rwąc uprząż, lejcowe padły jak gdyby się ziemia obsunęła pod nimi, po czym jeden z nich, na którym siedział pocztylion, zerwał się i znikł wraz z jeźdźcem w ciemnościach. Powóz toczył się jeszcze przez chwilę, wreszcie stanął potrącając trupa konia rażonego piorunem. Z głębi powozu odezwał się rozpaczliwy głos kobiety.
Śmiertelna trwoga ogarnęła wszystkich. W obliczu szalejącego żywiołu nawet podróżny zdawał się nie wiedzieć co począć. Kobieta zemdlała. Ale nie o niej najpierw pomyślał mężczyzna. Zeskoczył z konia i pobiegł ku tyłowi powozu, gdzie uwiązany był arabski rumak. Gwiżdżąc, położył mu rękę na grzbiecie. Przerażony koń wspiął się i zarżał, jak gdyby go nie poznał.
– Ach, jeszcze ten koń diabelski! – dobiegł z wnętrza powozu ochrypły, pełen niecierpliwości i pogróżki głos, który dodał po arabsku: – Nhe goullac hogoud shaked haffrit! (Mówię ci, uspokój się, demonie!)
– Nie gniewaj się mistrzu, na Dżerida. Zląkł się, a miał czego, doprawdy.
To mówiąc podróżny uwiązał konia do tylnego koła, wszedł do powozu i zaniknął drzwi za sobą.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..