- W empik go
Józef Balsamo, T.IV - ebook
Józef Balsamo, T.IV - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 383 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książę d'Aiguillon, gdy został sam, był z początku dość zakłopotany. Doskonale rozumiał, co mu stryj powiedział: że pani Dubarry podsłuchiwała go, że człowiek roztropny musi w tych okolicznościach okazać się człowiekiem śmiałym i odegrać tę rolę, którą stary książę proponował odegrać wspólnie.
Przybycie króla nastąpiło w samą porę, gdyż pozwoliło uniknąć konieczności tłumaczenia się z powodu purytańskiego zachowania się księcia d'Aiguillon.
Marszałek nie był człowiekiem, którego można by długo oszukiwać, a nade wszystko nie dopuściłby nigdy do tego, aby czyjeś zalety błyszczały nadmiernie kosztem jego własnych.
Ale kiedy był sam, miał dość czasu na właściwą ocenę rzeczy.
Król tymczasem rzeczywiście już nadchodził. Paziowie otworzyli drzwi do przedpokoju, a Zamora wybiegł naprzeciw królowi prosząc o cukierki. Za tę wzruszającą poufałość płacił Ludwik XV w przypływie złego humoru szturchańcami lub targaniem za ucho, co oczywiście sprawiało młodemu Afrykańczykowi wielką przykrość.
Król zatrzymał się w gabinecie chińskim. Było to dla księcia d'Aiguillon dowodem, że pani Dubarry nie uroniła ani jednego słowa z jego rozmowy ze stryjem, gdyż teraz on słyszał również doskonale rozmowę króla z hrabiną.
Król zdawał się być znużony, jak człowiek, który dźwigał ogromne ciężary. Atlas nie był bardziej wyczerpany, kiedy przez dwanaście godzin podpierał całe niebo swoimi ramionami.
Kochanka królewska przymilała się do Ludwika XV, głaskala go i dziękowała pocałunkami. On zaś kazał opowiedzieć sobie dokładnie przebieg odprawy pana Choiseula. Ubawiło go to niezmiernie.
Wówczas pani Dubarry nabrała śmiałości. Była to dogodna pora dla jej planów. Czuła teraz w sobie odwagę, która zdolna była poruszyć z posad ziemię.
– Najjaśniejszy Panie – rzekła – dokonałeś zniszczenia, to bardzo dobrze, że tak zrobiłeś, tak trzeba było, ale teraz trzeba odbudować to, co zostało zniszczone.
– Och, to już zostało zrobione – odparł król niedbale.
– Ustaliłeś już nowe urzędy ministerialne?
– Tak.
– I to tak nagle, bez zastanowienia?
– Ależ głowa!… Och, jesteś prawdziwą kobietą! Powiedz jednak, moja droga, czy przed oddaleniem kucharza, nie upatrzysz już przedtem innego na jego miejsce?
– Powiesz jeszcze może, że wyznaczyłeś już gabinet? Król podniósł się ciężko z obszernej sofy, na której leżał raczej niż siedział, mając za poduszkę ramiona pięknej kochanki.
– Można by pomyśleć, Joasiu, widząc twoje zainteresowanie – rzekł – że wiesz już o nowych urzędach ministerialnych, że nie jesteś z nich zadowolona i masz inne propozycje.
– To nie byłoby znów taką niedorzecznością – rzekła hrabina.
– A więc masz coś jednak?
– Ty też – odparła.
– Och, to moja powinność, hrabino. Ale dobrze, proszę, przedstaw mi swoich kandydatów.
– Nie, ty zrób to wpierw.
– Proszę bardzo. Żeby ci dać dobry przykład! Pytaj.
– Najpierw marynarka. Cóż tam robi ten kochany pan de Praslin?
– A to coś nowego, hrabino. Człowiek, który nigdy nie widział morza.
– No więc kto?
– Załóżmy się, że nie zgadniesz.
– Ktoś, czyj wybór przyniesie ci popularność…
– Człowiek parlamentu, moja droga… Pierwszy prezydent parlamentu w Besançon.
– Pan de Boynes?
– Ten sam! Do licha, ależ ty jesteś mądra! Znasz tych ludzi?
– Muszę. Całymi dniami mówisz przecież o parlamencie. Ale ten człowiek nie wie nawet, co to wiosło.
– Tym lepiej. Pan de Praslin zanadto dobrze znał swoje rzemiosło i dlatego kosztował mnie tak wiele razem ze swoimi konstrukcjami okrętów.
– A komu powierzyłeś skarb, Najjaśniejszy Panie?
– O, skarb to zupełnie co innego. Wybrałem wyjątkowego człowieka.
– Finansistę?
– Nie… Wojskowego. Zbyt już długo finansiści mnie oskubują.
– Kto zatem stanie na czele ministerstwa wojny, na Boga!
– Uspokój się, moja kochana. Tu wyznaczyłem finansistę, Terraya, lubiącego grzebać się w rachunkach. Wykryje on wszystkie błędy, które popełnił w dodawaniach pan de Choiseul. Wiesz, początkowo zamierzałem powierzyć to ministerstwo, żeby przypodobać się filozofom, człowiekowi wspaniałemu, nieskazitelnemu, jak to oni powiadają.
– Aha! Komu więc? Wolterowi?
– Prawie… Kawalerowi du Muy… Prawdziwy Katon.
– Ach, Boże, przerażasz mnie.
– To było już postanowione… Przywołałem go do siebie, nominacja była już podpisana, dziękował mi. Lecz wtem dobry czy zły duch podszepnął mi, aby go zaprosić na dziś wieczorem do Luciennes.
– To straszne!
– No właśnie. Akurat dokładnie to samo, hrabino, powiedział mi pan du Muy.
– On to powiedział?
– Innymi słowami, ale ostatecznie sens był mnie] więcej ten sam. Powiedział mianowicie, że najgorętszym jego pragnieniem jest służyć królowi, lecz jest to niemożliwe, aby służył pani Dubarry.
– No, ładny ptaszek z tego twojego filozofa!
– Oczywiście zupełnie zrozumiałe, że wyciągnąłem do niego rękę, aby… odebrać mu nominację, którą podarłem w jego oczach z bardzo cierpliwym uśmiechem, na drobne kawałki, no i kawaler du Muy znikł. Ludwik XIV kazałby na pewno wrzucić tego hultaja do jakiegoś lochu w Bastylii. Ja jestem jednak Ludwik XV, mam więc swój parlament, który mnie chłoszcze, zamiast żebym ja go chłostał. Oto na co mi przyszło!
– To nie ma znaczenia, Najjaśniejszy Panie – rzekła hrabina okrywając króla-kochanka pocałunkami. – Jesteś człowiekiem doskonałym.
– Nie wszyscy tak sądzą. Przeklęty Terray!
– Oni wszyscy tacy! A komu powierzyłeś sprawy zagraniczne?
– Temu poczciwemu Bertin, którego znasz.
– Nie.
– A więc, którego nie znasz.
– Nie widzę dotąd ani jednego ministra, który byłby coś wart.
– Powiedzmy. A jakich ty byś wybrała?
– Wymienię tylko jednego: marszałek.
– Co za marszałek? – rzekł król krzywiąc się.
– Książę de Richelieu.
– Ten starzec? Ta zmokła kura?
– Dobre sobie! Zwycięzca spod Mahoni zmokła kura!
– Stary rozpustnik…
– Najjaśniejszy Panie, był twoim towarzyszem.
– Pozbawiony zasad moralnych. Uciekają przed nim wszystkie kobiety.
– Cóż chcesz? To od tego czasu, odkąd nie ugania się za nimi.
– Nie wspominaj nigdy więcej o Richelieu, tym brudnym zwierzęciu. Ten zwycięzca spod Mahon oprowadzał mnie po wszystkich paryskich szulerniach. Śpiewano o nas ośmieszające piosenki. Nie, nie! Richelieu! Na samo nazwisko tracę panowanie nad sobą.
– A więc aż tak bardzo go nienawidzisz?
– Z całego serca. Wszystkich Richelieu.
– Wszystkich?
– A dlaczegóżby nie? Taki, na przykład, Fronsac. Piękny z niego par i książę. Z dziesięć razy zasłużył, aby łamano go kołem.
– Wydaję ci go chętnie. Ale są jeszcze inni Richelieu na świecie.
– Ach tak! Książę d'Aiguillon na przykład.
– Właśnie!
Można przypuszczać, że na te słowa gość w buduarze natężył słuch.
– Tego powinienem nienawidzić bardziej niż wszystkich innych, bo mi zwala na kark wszystkich krzykaczy z całej Francji. Ale mam do niego słabość, z której się nie potrafię wyleczyć. Jest przynajmniej śmiały i nie mam do niego odrazy.
– Przy tym człowiek rozumny – zawołała hrabina.
– I odważny, gotów bronić władzy królewskiej. To jest prawdziwy par!
– Po stokroć tak. Uczyń go więc kimś. Król spojrzał na hrabinę.
– Czy to być może, hrabino, abyś proponowała mi to teraz, kiedy cała Francja domaga się ode mnie, abym go skazał na wygnanie i pozbawił godności książęcej?
Pani Dubarry również założyła ręce.
– Przed chwilą – rzekła – nazwałeś Richelieu zmokłą kurą. Ale to raczej tobie bardziej by odpowiadało to przezwisko.
– Hrabino!
– Jesteś dumny, ponieważ odprawiłeś pana Choiseula.
– To nie było łatwe.
– A jednak potrafiłeś. A teraz cofasz się przed następstwami.
– Nie rozumiem.
– No oczywiście. Bo co oznaczało usunięcie Choiseula?
– Był to policzek wymierzony parlamentowi.
– Właśnie. Zrób tak i teraz. Parlament chciał zatrzymać Choiseula, dałeś mu dymisję. Parlament chce usunąć księcia d'Aiguillon, ty go zatrzymaj.
– Przecież go nie odprawiam.
– Powinieneś go wynieść na wyższe stanowisko, nadać mu większe znaczenie.
– Czyżbyś chciała ministerstwa dla tego warchoła?
– Czemu nie? Uważam, że należy się nagroda temu, kto cię bronił narażając swój majątek i dostojeństwa.
– Powiedz raczej: swoje życie, bo niechybnie ukamienują go pewnego ranka, razem z twoim przyjacielem Maupeou.
– Bardzo byś podniósł na duchu swoich obrońców, gdyby usłyszeli, co o nich teraz mówisz.
– Odpłacają mi oni pięknym za nadobne.
– Jesteś niesprawiedliwy, czyny przemawiają za nimi.
– O, zapewne. Tylko skąd u ciebie tyle zapału dla księcia d'Aiguillon?
– Zapału? Przecież ja go wcale nie znam. Widziałam go dzisiaj i rozmawiałam po raz pierwszy w życiu.
– A, to co innego. To jest więc przekonanie, a ja szanuję przekonania, nie mając sam żadnych.
– A więc uczyń coś dla Richelieu w imieniu d'Aiguillona, skoro nie możesz nic uczynić dla d'Aiguillona.
– Dla Richelieu!? O nie, nie, nic, przenigdy.
– A więc dla pana d'Aiguillon?
– Powierzyć mu ministerstwo w tej chwili, to jest niemożliwe.
– Rozumiem… Ale później?… Pomyśl tylko: to jest człowiek o olbrzymich zdolnościach, rzutki. Pozbywszy się Terraya, d'Aiguillona i Maupeou, będziesz posiadał za jednym zamachem trójgłowego Cerbera. Wreszcie nie zapominaj o tym, że te twoje ministerstwa, toż to przecież zabawa, która nie może potrwać długo.
– Mylisz się, hrabino, potrwa co najmniej ze trzy miesiące.
– Trzymam cię za słowo. A więc za trzy miesiące.
– O, hrabino, hrabino!
– Sam powiedziałeś. Potrzeba mi jednak coś na teraz. – Ale nie mam nic do obdzielenia.
– Masz swoich szwoleżerów. Pan d'Aiguillon jest oficerem, daj mu więc dowództwo nad szwoleżerami.
– Niech już będzie. Otrzyma je.
– Dziękuję! – zawołała hrabina z radosnym ożywieniem. – Dziękuję!
Książę d'Aiguillon miał możność usłyszeć w tej chwili odgłos całkiem prostackiego pocałunku, złożonego na policzku Ludwika XV.
– A teraz – rzekł król – każ podać wieczerzę, hrabino.
– Nie – odparła pani Dubarry – tutaj nie możesz jej się spodziewać. Przygnębiła mnie ta polityka… Zresztą moja służba była zajęta wysłuchiwaniem mów i przyglądaniem się ogniom sztucznym, a nie kuchnią.
– Jedź więc ze mną do Marly.
– Nic z tego, głowa mi pęka.
– To połóż się, hrabino.
– Zamierzam właśnie to zrobić, Najjaśniejszy Panie.
– A zatem żegnam.
– To znaczy do zobaczenia.
– Czuję się w skórze pana Choiseula: odprawiają mnie.
– Odprowadzając z honorami, chwaląc i pieszcząc – do – dała z głośnym śmiechem swawolna kobieta, popychając króla lekko ku drzwiom.
Hrabina trzymała w ręku lichtarz oświetlając schody.
– Byleby tylko biedny marszałek nie umarł – rzucił jeszcze na schodach król odwracając się i wstępując na stopień.
– Dlaczego?
– No, że ministerstwo uciekło mu sprzed nosa.
– O, złośliwy jesteś, Najjaśniejszy Panie – rzekła hrabina wybuchając znowu głośnym śmiechem.
Uradowany tym konceptem przeciwko księciu, którego rzeczywiście nienawidził z całej duszy, Jego Wysokość wyszedł od pani Dubarry wielce z siebie zadowolony.
Gdy hrabina wróciła do buduaru, zastała tam księcia d'Aiguillon klęczącego pod drzwiami ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i z płomiennym wzrokiem utkwionym w królewskiej kochance.
Ona zarumieniła się.
– Nie powiodło mi się – rzekła. – Biedny ten marszałek.
– Wiem o wszystkim – rzekł – słyszałem… Dziękuję, dziękuję ci z całego serca, o pani.
– Sądzę, że byłam ci to winna – odpowiedziała z łagodnym uśmiechem. – Ale podnieś się, książę, bo inaczej gotowa jestem pomyśleć, że masz taką pamięć jak rozum.
– Być może, że stryj mój powiedział ci, pani, że jestem twym żarliwym sługą…
– Również i króla. Złożysz jutro uszanowanie Jego Królewskiej Mości. Proszę cię, wstań już…
I podała mu rękę, którą ucałował z czcią.
Hrabina musiała być tym bardzo wzruszona, gdyż nie rzekła więcej ani jednego słowa.
Książę d'Aiguillon milczał także. Był zmieszany podobnie jak ona. W końcu pani Dubarry przemogła jednak wzruszenie i podniósłszy głowę rzekła:
– Trzeba, aby biedny marszałek dowiedział się o swojej porażce.
Książę uznał te słowa za stanowcze wezwanie do pożegnania. Złożył więc głęboki ukłon i powiedział:
– Idę do niego, pani.
– Ach, książę! Zła nowina niech przychodzi jak najpóźniej. Zrób coś lepszego, niż iść do marszałka. Zjedz ze mną wieczerzę.
Księciu krew uderzyła do głowy.
– Nie jesteś kobietą – rzekł – jesteś…
– Aniołem, nieprawdaż? – szepnęła jak najciszej hrabina, aby gorącymi wargami dotknąć jego ucha, i pociągnęła go z sobą do stołu.
Tego wieczora d'Aiguillon uważał się za najszczęśliwszego pod słońcem mężczyznę, zabrał urząd stryjowi i zjadł to, co się należało królowi.ROZDZIAŁ LXXXIX PRZEDPOKOJE KSIĘCIA RICHELIEU
Jak przystało na dworzanina, Richelieu posiadał pałac w Wersalu i Paryżu, dom w Marly i Luciennes, słowem wszędzie tam, gdzie miał rezydencje król.
Ludwik XIV zwiększając ilość miejsc swego pobytu, nakładał niejako na każdego uprzywilejowanego do udziału w wielkich czy małych przyjęciach obowiązek bogactwa, które umożliwiało dorównanie w pewnym stopniu królewskiemu trybowi życia i królewskim kaprysom.
W czasie, kiedy nastąpiło usunięcie Choiseula i Praslina, Richelieu mieszkał w swoim pałacu w Wersalu. Tu kazał się przywieźć poprzedniego dnia powróciwszy z Luciennes po przedstawieniu swego synowca pani Dubarry.
Widziano księcia de Richelieu z hrabiną w lasku Marły, widziano go potem, jak wpadł w niełaskę ministra, całemu dworowi znane było jego długie i tajemnicze posłuchanie w Luciennes. To wystarczyło, aby cały dwór, zwłaszcza po kilku niedyskretnych uwagach Jana Dubarry, czuł się w obowiązku złożyć wyrazy uszanowania księciu de Richelieu.
Stary marszałek mógł więc delektować się smakiem pochwał, pochlebstw i uniżoności, które wszyscy śpieszyli okazać nowemu bóstwu.
Richelieu nie przeczuwał jednak tego, co miało spotkać go później. Wstał tego dnia rano z mocnym postanowieniem uodpornienia się na uleganie tego rodzaju pokusom, podobnie jak Ulisses zatykał uszy woskiem, aby nie słyszeć śpiewu syren.
Ważne dla niego wydarzenie miało nastąpić dopiero nazajutrz, to jest, kiedy przewidziane było powołanie przez króla nowych ministrów.
Wielkie przeto było zdziwienie marszałka, kiedy przebudziwszy się, a raczej będąc przebudzony turkotem powozów, dowiedział się od kamerdynera, że na dziedzińcach pałacowych, w przedpokojach i salonach panuje nieopisany tłok.
– Ho, ho, widać, że narobiłem niemało hałasu – rzekł książę zrzucając żwawo szlafmycę.
– Jeszcze bardzo wcześnie, panie marszałku – powiedział kamerdyner widząc tę skwapliwość.
– Odtąd – odparł książę – nie będzie dla mnie wczesnej godziny, pamiętaj o tym.
– Dobrze, jaśnie panie.
– Co powiedziano gościom?
– Że jaśnie oświecony książę jeszcze nie wstał.
– I nic więcej? To głupio. Trzeba było dodać, że pracowałem do późnej nocy albo że… Zresztą, gdzie jest Rafté?
– Pan Rafté śpi jeszcze.
– Jak to śpi! Ależ budzić go, budzić natychmiast, nieszczęśnika!
Na, progu ukazał się w tej samej chwili rześki i uśmiechający się dobrodusznie staruszek.
– Oto jest iRafté – powiedział. – Czego chcesz ode mnie, panie?
Całe zniecierpliwienie księcia znikło jak za dotknięciem ręki.
– Zaraz myślałem, że już nie śpisz.
– A gdybym nawet spał, cóż w tym dziwnego? Toż to świt ledwie.
– Ależ, kochany Rafté, widzisz przecież, że ja nie śpię!
– To co innego, jesteś ministrem… Jakżebyś mógł spać?
– O, widzicie go, będzie mi tu burczeć – rzekł marszałek strojąc miny przed zwierciadłem. – Może nie jesteś zadowolony?
– Ja? Cóż to mnie obchodzi? Namęczysz się, a potem rozchorujesz. A z tego wynika, że to na mnie spadnie kierowanie krajem, a to wcale nie jest przyjemne, mości książę.
– O, zestarzałeś się, Rafté, i zrzędzisz.
– Jestem jednak o cztery lata młodszy od ciebie, mości książę. Ale jestem stary, o, tak, tak…
Marszałek z niecierpliwością tupnął nogą.
– Czy ktoś przechodził przez pokój?
– Tak.
– Któż tam jest?
– Wszyscy.
– Co mówią?
– Każdy powtarza, o co cię ma prosić.
– To zrozumiałe. Ale czy nie słyszałeś, co mówią o mojej nominacji?
– Wolałbym o tym nie wspominać.
– A! Już krytykują?
– I to ci, którzy ciebie potrzebują. Cóż dopiero będzie z tymi, których ty będziesz potrzebował.
– Ach, Rafté – rzekł książę z wymuszonym uśmiechem – ci, którzy powiedzą, że ty mi schlebiasz…
– Mości książę – przerwał Rafté – po cóż zaprzęgać diabła do tego pługa, który nazywają ministerstwem. Sprzykrzyło ci się już spokojne, szczęśliwe życie?
– Mój kochany, wszystkiego już zakosztowałem, prócz szczęścia…
– Do licha! Nie kosztowałeś na przykład nigdy arszeniku, dlaczego nie wypijesz go więc w czekoladzie, tak, przez ciekawość…
– Rafté, jesteś próżniak! Przewidujesz, że będziesz miał jako mój sekretarz huk roboty i dlatego jesteś temu niechętny.
Marszałek kazał się ubierać z niezwykłą starannością.
– Nadaj mi wygląd wojskowy – polecił kamerdynerowi – i przypnij ordery za zasługi wojenne.
– Zdaje się, że chodzi o sprawy wojskowe?
– Zdaje się.
– Ale – ciągnął Rafté – nie widziałem jeszcze nominacji królewskiej i to nie jest w porządku.
– Nadejdzie bez wątpienia.
– A więc „bez wątpienia” stanowi dziś słowo urzędowe?
– Ach, zrobiłeś się strasznie nudny, Rafté, starzejesz się zastraszająco. Stałeś się pedantyczny i małostkowy. Gdybym mógł to przewidzieć, nie kazałbym ci nigdy pisać dla mnie mowy na przyjęcie do Akademii. To ona z ciebie zrobiła pedanta.
– Posłuchaj mnie, mości książę, jeśli łaska. Rządy są w naszych rękach, będziemy dokładni… A to wszystko jest bardzo dziwne…
– Cóż jest w tym dziwnego?
– Pan hrabia de la Vaudraye, rozmawiając ze mną na ulicy, powiedział mi, że z tym ministerstwem to nie jest nic jeszcze pewnego.
Richelieu uśmiechnął się.
– Pan de la Vaudraye ma słuszność – rzekł. – Ale ty już wychodziłeś dzisiaj na ulicę?
– Ten przeklęty turkot karet nie pozwolił mi spać, ubrałem się więc, przyczepiłem ordery wojskowe i przeszedłem się po mieście.
– Pan Rafté żartuje sobie ze mnie…
– Niech mnie Bóg strzeże, mości książę! Przechadzając się tak, spotkałem jeszcze kogoś.
– Kogóż to?
– Sekretarza księcia Terray.
– No i co?
– No cóż, powiedział mi, że jego pan został ministrem wojny.
– O, ho, ho… – mruknął Richelieu z zagadkowym uśmiechem.
– Co z tego wnosisz, książę?
– Że jeżeli Terray jest ministrem wojny, to ja nim nie jestem. Jeżeli natomiast on nim nie jest, to może ja nim jestem.
Rafté uznał, że zrobił dość, aby mieć spokojne sumienie. Był to człowiek śmiały, niezmordowany w działaniu, ambitny i jak jego pan dowcipny, ale o wiele lepiej zaprawiony do walki, gdyż był świadomy skutków przynależności do stanu chłopskiego i wynikającej stąd zależności. Czterdzieści lat służby wyćwiczyło go w przebiegłości, zręczności umysłu i twardości postępowania. Pewność księcia Richelieu zrodziła w panu Rafté przekonanie, że i on nie ma czego się obawiać.
– Mości książę – rzekł – nie każ na siebie zbyt długo czekać, byłaby to zła wróżba.
– Jestem gotów. Ale kto przybył, pytam raz jeszcze?
– Oto lista.
I Rafté podał ją księciu, który znalazł na niej najprzedniejsze nazwiska szlachty, sądowników i finansistów.
– A gdybym tak stał się popularny, co byś powiedział Rafté, hę?
– Żyjemy w wieku cudów – odparł sekretarz. Marszałek czytał dalej listę.
– Patrz! – zawołał w pewnej chwili. – De Taverney! A ten czego chce?
– Nie wiem, mości książę. Najwyższy czas już wyjść.
I sekretarz prawie wypchnął swego pana do wielkiego salonu.
Richelieu był z siebie bardzo zadowolony. Przyjęcie, jakie go spotkało, zrobiłoby wrażenie nawet na księciu krwi.
Ale cała ta grzeczność – pełna wyrafinowania, pochlebstw, zręczności i obłudy, tak bardzo właściwa dla owej epoki i tego środowiska, stała się czynnikiem, który przyczynił się do bezwzględnego i dotkliwego rozwiania wszelkich złudzeń.
Zasady dobrego zachowania i szacunek dla etykiety nie pozwoliły tłumowi gości wymówić słowa „ministerstwo”. Odważniejsi, widząc, że Richelieu odpowiedział z zakłopotaniem, pozwolili sobie na złożenie ogólnikowych powinszowań, unikając jednak starannie wymienienia tego słowa.
Wszystkim było wiadomo, że te odwiedziny o wschodzie słońca stanowiły pewną manifestację uczuć, połączoną także z życzeniami.
W owej epoce zdarzało się dość często, że pewne zjawiska o nieuchwytnych niemal odcieniach były tak samo przez wszystkich przyjmowane i jednakowo oceniane.
Niektórzy dworzanie ośmielali się w rozmowach wyrażać swoje życzenia, nadzieje, a nawet żądania.
Ktoś wolałby, aby rząd znajdował się bliżej Wersalu. Sprawiłoby mu przyjemność porozmawiać o tym z mężem obdarzonym takim zaufaniem, jak pan de Richelieu.
Ktoś inny twierdził, że został trzykrotnie pominięty przez pana Choiseula w odznaczeniu orderem. Liczył na pana de Richelieu, który przypomni o tym zaniedbaniu Najjaśniejszemu Panu, skoro nic już teraz nie stoi na przeszkodzie w dopełnieniu sprawiedliwości i okazaniu dobrej woli króla.
Ze sto różnych próśb, mniej lub więcej natarczywych, ale kunsztownie osłoniętych niedomówieniami, dotarło do uszu uradowanego tym marszałka.
Wreszcie powoli goście rozeszli się. Nie należało bowiem, jak mówiono, przeszkadzać dłużej panu marszałkowi w pełnieniu „jego ważnych czynności.”
Jeden tylko człowiek pozostał w salonie.
Nie podchodził przedtem z innymi do księcia, o nic nie prosił, nawet się nie przedstawił.
Kiedy goście wyszli, człowiek ten zbliżył się do księcia z uśmiechem na ustach.
– A, pan de Taverney – rzekł marszałek. – Niezmiernie się cieszę.
– Czekałem na ciebie, książę, aby móc ci złożyć prawdziwe życzenia.
– Ach tak, życzenia czego? – zapytał Richelieu.
– Chciałem powinszować ci, książę, nowej godności.
– Nie, nie – zaoponował marszałek – nie mówmy o tym, nic jeszcze nie wiadomo, to są tylko pogłoski.
– Jednakże, mój kochany marszałku, wiele osób jest tego samego zdania co i ja, świadczył o tym ścisk w twoich salonach.
– Doprawdy, nie wiem, czemu to przypisać.
– O, ja za to wiem dobrze!
– Więc, dlaczego?
– Powiem krótko. Wczoraj miałem zaszczyt przedstawić się królowi w Trianon. Najjaśniejszy Pan mówił o moich dzieciach, a na zakończenie dodał: „Zna pan zapewne księcia Richelieu. Jemu proszę złożyć życzenia.”
– Najjaśniejszy Pan to powiedział? – rzekł Richelieu pełen dumy, jakby te słowa były urzędową nominacją, w której istnienie Rafté tak wątpił, niecierpliwiąc się, że ogłoszenie jej opóźnia się niepokojąco.
– Nic więc dziwnego, że się domyśliłem, o co chodzi. Nie było to zresztą trudne, skoro cały Wersal zjawił się tak skwapliwie, aby okazać ci swoje uczucia. Oczywiście i ja chciałem zadośćuczynić woli króla, składając ci życzenia, oraz być posłusznym szczególnemu uczuciu, jakie żywię do ciebie ze względu na naszą dawną przyjaźń.
Książę wpadł w upojenie. Jest to wrodzona słabość ludzka, której nawet najtęższe głowy nie potrafią się ustrzec. W Ta-verneyu widział książę jednego z proszących ostatniego rzędu, nieboraka opóźnionego w zdobywaniu względów, należącego do ludzi, których nie warto popierać, którzy są bez wątpienia bezużyteczni właśnie przez to, że wynurzyli się po dwudziestu latach z ciemności na światło dzienne, aby ogrzać się w słońcu pomyślności u boku tych, którym się lepiej wiedzie.
– Wiem dobrze, co to znaczy – powiedział marszałek dość ostro. – Chodzi o udzielenie pomocy.
– Właśnie, trafnie to określiłeś, książę.
– Ach tak! – rzekł Richelieu siadając, a raczej zagłębiając się w fotelu.
– Mówiłem już, że mam dwoje dzieci – podjął znowu Taverney, zwiększając swą przebiegłość, bo dostrzegł oziębłość w zachowaniu swego przyjaciela i uznał za stosowne natrzeć ze zdwojoną siłą. – Mam córkę, którą bardzo kocham i która jest wzorem cnoty i uosobieniem piękności. Znajduje się pod opieką małżonki delfina, która raczyła przyjąć ją do swoich łask. Nie o niej też chcę mówić, jej los już ułożony i zapewniony, kierunek wyznaczony, droga otwarta. Może widziałeś kiedy moją córkę? Czy ci jej nie przedstawiałem? Może coś o niej słyszałeś nawet?
– Hm… nie wiem, – rzekł niedbale Richelieu – może.
– A więc z córką jest już wszystko dobrze – ciągnął dalej. – Ja również nie potrzebuję niczego, król dał mi nienajgorszą pensję, z której się utrzymuję. Chciałbym co prawda, przyznaję, mieć jakiś pokaźniejszy fundusz na odbudowanie Maison-Rouge, gdzie pragnąłbym urządzić swoją rezydencję. Przy twoim znaczeniu, wobec względów, jakimi cieszy się moja córka…
– Ech! – mruknął Richelieu pogrążony w rozmyślaniach o swojej wielkości słuchając z roztargnieniem wywodów pana de Taverney. Gdy jednak usłyszał słowa: moja córka, ocknął się natychmiast.
– Ta twoja córka – powiedział do siebie – wzbudza właśnie swą młodością i pięknością podejrzenia u dobrej hrabiny. To mały skorpion, który ogrzewa się pod skrzydłami małżonki delfina, aby ukąsić kogoś w Luciennes. Nie, nie będziemy złymi przyjaciółmi i kochana hrabina, która uczyniła mnie ministrem, przekona się, że umiem być wdzięczny i okazać to w potrzebie.
A głośno rzekł dumnie do barona de Taverney:
– Proszę mówić dalej.
– Już zbliżam się do końca – zaczął baron, śmiejąc się w duchu z marszałka i gotów do wszystkiego, byle otrzymał od niego to, czego chciał. – Myślę więc jedynie o losie mojego syna Filipa, który nosi bardzo piękne imię, ale któremu nigdy nie nadarzy się sposobność podpisania się tym imieniem, jeżeli mu nikt nie dopomoże. Filip to chłopiec dzielny i rozsądny, może nawet trochę za rozsądny. Ale to jest skutek jego opłakanego położenia. Jak wiadomo, koń trzymany za krótko, prędko zwiesza głowę.
– Co mnie to obchodzi? – pomyślał marszałek, niedwuznacznie okazując znudzenie i niecierpliwość.
– Trzeba by – ciągnął dalej bezlitośnie Taverney – kogoś wysoko postawionego, jak ty, aby powierzono mu dowództwo kompanii… Małżonka delfina, wjeżdżając do Strasburga, nadała mu stopień kapitana. Tak, ale na to, żeby mieć pod rozkazami piękną kompanię w którymś z uprzywilejowanych pułków kawalerii… Wyjednaj mi to, mój wielki przyjacielu.
– Twój syn – rzekł Richelieu – to ten młody człowiek, który wyświadczył przysługę małżonce delfina, prawda?
– Wielką przysługę! – zawołał Taverney. – On zatrzymał konie dla Jej Królewskiej Wysokości, które chciał zabrać przemocą na ostatniej stacji Dubarry.
– Ach! – rzekł do siebie Richelieu. – Akurat właśnie to! Oprzeć się na kimś, kogo hrabina uważa za swego najzajadlejszego wroga… Dobrze się wybrał ten Taverney, nie ma co! Bierze za tytuł do zasług to, co jest tytułem do potępienia…
– Nie odpowiadasz mi, książę – odezwał się Taverney, rozgniewany nieco upartym milczeniem marszałka.
– To, czego żądasz, jest niepodobieństwem, mój kochany Taverney – odparł marszałek i wstał, dając tym do zrozumienia, że posłuchanie skończone.
– Niepodobieństwem? Taka drobnostka niepodobieństwem? I to mi mówi stary przyjaciel?
– A dlaczego by nie? Czy to, że jesteś przyjacielem, stanowi dostateczną przyczynę, aby jeden z nas dopuścił się niesprawiedliwości, a drugi nadużył słowa przyjaźń? Nie znałeś mnie przez dwadzieścia lat, gdy byłem niczym. Teraz dopiero przypomniałeś mnie sobie.
– Panie Richelieu, pan jest niesprawiedliwy…
– Nie, mój kochany, nie chcę tylko, żebyś przesiadywał w przedpokojach. Jestem prawdziwym przyjacielem i dlatego…
– Masz na pewno jakiś ukryty powód, dla którego odmawiasz.
– Ja?! – zawołał Richelieu zaniepokojony podejrzeniem, jakie mogło powstać w panu de Taverney. – Jakiż ja mógłbym mieć powód?
– Mam nieprzyjaciół…
Książę mógłby po prostu ujawnić swoje myśli, ale wtedy odkryłby przed baronem, że z wdzięczności oszczędza panią Dubarry, musiałby wyznać, że jest ministrem dzięki faworycie królewskiej, a do tego marszałek nie przyznałby się za żadne skarby świata.
– Żadnych nie masz nieprzyjaciół, mój drogi przyjacielu. Natomiast ja ich mam. Udzielić tej łaski, o którą prosisz, bez zastanowienia, znaczyłoby, że idę w ślady Choiseula. A ja, mój kochany, nie chcę popełniać błędów mego poprzednika w zarządzaniu krajem. Od dwudziestu lat zastanawiam się nad wprowadzeniem reform, nad postępem. Mam nadzieję je urzeczywistnić. Obdarzanie łaskami gubi Francję. Ja zajmę się zasługami. Pisma naszych filozofów to pochodnie, które nie na próżno dostrzegły moje oczy. Ciemności minionych dni rozproszyły się, a była to już najwyższa pora, aby pomyśleć o szczęściu naszego kraju… Dlatego pomyślę też o twoim synu i rozpatrzę jego sprawę tak, jak każdego innego obywatela, który by przyszedł do mnie, zgodnie z jego zasługami. Czynię niewątpliwie bolesną ofiarę z moich uczuć, ale co znaczy ofiara jednego człowieka wobec korzyści, jakie to może przynieść trzystu tysiącom innych… Jeżeli syn twój, pan Filip de Taverney, okaże się godnym względów, otrzyma to, o co prosisz, ale nie dlatego, że jest synem mojego przyjaciela, tylko dlatego, że na to sam zasłużył. Oto mój obowiązek, oto mój plan działania.
– To jest wykład filozoficzny – odpowiedział stary baron gryząc ze złości paznokcie i tłumiąc gniew ciężkim uczuciem przygnębienia, które wywołała świadomość bezcelowości całej rozmowy, kosztującej go ty!e upokorzenia i małych podłostek.
– Mówisz, że to był wykład filozofii? Niech i tak będzie, cóż chcesz, piękne słowo.
– Które uwalnia od dobrych czynów, prawda, panie marszałku?
– Złym jesteś dworzaninem – rzekł Richelieu z zimnym uśmiechem.
– Ludzie o tym znaczeniu, co ja, są tylko dworzanami króla!
– Ech, ludzi o takim znaczeniu przyjmuje w moich przedpokojach pan Rafté, mój sekretarz. Przybywają z nie wiedzieć jakich dziur prowincjonalnych, gdzie nauczyli się grzeczności okazywanej domniemanym przyjaciołom, rozpowiadając przy tym o swoich przyjaznych uczuciach i skłonności do harmonii we współżyciu.
– Naturalnie, to zrozumiałe, że Maison-Rouge, którego szlachectwo sięga wypraw krzyżowych, nie może znać się tak dobrze na harmonii jak skrzypek Vignerot.
Marszałek okazał więcej rozwagi niż Taverney, Mógł przecież rozkazać, aby wyrzucono barona przez okno. Nie uczynił tego. Poprzestał na wzruszeniu ramion i zadowolił się taką oto odpowiedzią:
– Bardzo jesteś zapóźniony, mój panie krzyżowcu. Znasz paszkwile parlamentu z roku 1720, nie zapoznałeś się z odprawą, jaką im dali książęta i parowie. Przejdź się, proszę kochany panie, do mojej biblioteki, tam Rafté da ci do przeczytania różne rzeczy, które cię niewątpliwie zainteresują.
I w ten sposób, uciekłszy się do zręcznego konceptu, wyprowadzał swego przeciwnika. Wtedy drzwi otworzyły się niespodzianie i do pokoju wszedł z hałasem mężczyzna z czerwoną twarzą, oczyma rozszerzonymi z zadowolenia i zawołał:
– Gdzie też może być ten nasz kochany książę?
Był to Jan Dubarry.
Na ten widok de Taverney cofnął się ze zdumienia, gniewu i odrazy.
Jan dostrzegł to zachowanie, poznał tę twarz i obrócił się tyłem.
– Zdaje się, że zrozumiałem – rzekł baron spokojnie. – Odchodzą. Zostawiam pana ministra w wybornym towarzystwie.
I oddalił się z godnością.ROZDZIAŁ XC ROZCZAROWANIE
Jan, rozgniewany tym wyzywającym zachowaniem barona, zrobił za nim kilka kroków, ale potem jakby się rozmyślił, wzruszył tylko ramionami i wrócił do marszałka.
– Przyjmujesz u siebie takie indywidua? – zapytał.
– Skądże, wypędzam!
– A czy wiesz, kto to jest?
– Niestety, tak.
– Nie, ale czy wiesz dokładnie?
– To jest Taverney.
– To jest człowiek, który chce podsunąć swą córkę królowi…
– No, no!
– Ten pan chciałby pozbyć się nas i nie przebiera w środkach prowadzących do tego celu… O, ale na szczęście jest tutaj Jan, Jan czuwa, Jan wszystko dobrze widzi.