Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Józef Balsamo, T.IV - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Józef Balsamo, T.IV - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 383 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ LXXXVIII KRÓ­LEW­SKI OBROŃ­CA

Ksią­żę d'Aigu­il­lon, gdy zo­stał sam, był z po­cząt­ku dość za­kło­po­ta­ny. Do­sko­na­le ro­zu­miał, co mu stryj po­wie­dział: że pani Du­bar­ry pod­słu­chi­wa­ła go, że czło­wiek roz­trop­ny musi w tych oko­licz­no­ściach oka­zać się czło­wie­kiem śmia­łym i ode­grać tę rolę, któ­rą sta­ry ksią­żę pro­po­no­wał ode­grać wspól­nie.

Przy­by­cie kró­la na­stą­pi­ło w samą porę, gdyż po­zwo­li­ło unik­nąć ko­niecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się z po­wo­du pu­ry­tań­skie­go za­cho­wa­nia się księ­cia d'Aigu­il­lon.

Mar­sza­łek nie był czło­wie­kiem, któ­re­go moż­na by dłu­go oszu­ki­wać, a nade wszyst­ko nie do­pu­ścił­by nig­dy do tego, aby czy­jeś za­le­ty błysz­cza­ły nad­mier­nie kosz­tem jego wła­snych.

Ale kie­dy był sam, miał dość cza­su na wła­ści­wą oce­nę rze­czy.

Król tym­cza­sem rze­czy­wi­ście już nad­cho­dził. Pa­zio­wie otwo­rzy­li drzwi do przed­po­ko­ju, a Za­mo­ra wy­biegł na­prze­ciw kró­lo­wi pro­sząc o cu­kier­ki. Za tę wzru­sza­ją­cą po­ufa­łość pła­cił Lu­dwik XV w przy­pły­wie złe­go hu­mo­ru sztur­chań­ca­mi lub tar­ga­niem za ucho, co oczy­wi­ście spra­wia­ło mło­de­mu Afry­kań­czy­ko­wi wiel­ką przy­krość.

Król za­trzy­mał się w ga­bi­ne­cie chiń­skim. Było to dla księ­cia d'Aigu­il­lon do­wo­dem, że pani Du­bar­ry nie uro­ni­ła ani jed­ne­go sło­wa z jego roz­mo­wy ze stry­jem, gdyż te­raz on sły­szał rów­nież do­sko­na­le roz­mo­wę kró­la z hra­bi­ną.

Król zda­wał się być znu­żo­ny, jak czło­wiek, któ­ry dźwi­gał ogrom­ne cię­ża­ry. Atlas nie był bar­dziej wy­czer­pa­ny, kie­dy przez dwa­na­ście go­dzin pod­pie­rał całe nie­bo swo­imi ra­mio­na­mi.

Ko­chan­ka kró­lew­ska przy­mi­la­ła się do Lu­dwi­ka XV, gła­ska­la go i dzię­ko­wa­ła po­ca­łun­ka­mi. On zaś ka­zał opo­wie­dzieć so­bie do­kład­nie prze­bieg od­pra­wy pana Cho­iseu­la. Uba­wi­ło go to nie­zmier­nie.

Wów­czas pani Du­bar­ry na­bra­ła śmia­ło­ści. Była to do­god­na pora dla jej pla­nów. Czu­ła te­raz w so­bie od­wa­gę, któ­ra zdol­na była po­ru­szyć z po­sad zie­mię.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – rze­kła – do­ko­na­łeś znisz­cze­nia, to bar­dzo do­brze, że tak zro­bi­łeś, tak trze­ba było, ale te­raz trze­ba od­bu­do­wać to, co zo­sta­ło znisz­czo­ne.

– Och, to już zo­sta­ło zro­bio­ne – od­parł król nie­dba­le.

– Usta­li­łeś już nowe urzę­dy mi­ni­ste­rial­ne?

– Tak.

– I to tak na­gle, bez za­sta­no­wie­nia?

– Ależ gło­wa!… Och, je­steś praw­dzi­wą ko­bie­tą! Po­wiedz jed­nak, moja dro­ga, czy przed od­da­le­niem ku­cha­rza, nie upa­trzysz już przed­tem in­ne­go na jego miej­sce?

– Po­wiesz jesz­cze może, że wy­zna­czy­łeś już ga­bi­net? Król pod­niósł się cięż­ko z ob­szer­nej sofy, na któ­rej le­żał ra­czej niż sie­dział, ma­jąc za po­dusz­kę ra­mio­na pięk­nej ko­chan­ki.

– Moż­na by po­my­śleć, Jo­asiu, wi­dząc two­je za­in­te­re­so­wa­nie – rzekł – że wiesz już o no­wych urzę­dach mi­ni­ste­rial­nych, że nie je­steś z nich za­do­wo­lo­na i masz inne pro­po­zy­cje.

– To nie by­ło­by znów taką nie­do­rzecz­no­ścią – rze­kła hra­bi­na.

– A więc masz coś jed­nak?

– Ty też – od­par­ła.

– Och, to moja po­win­ność, hra­bi­no. Ale do­brze, pro­szę, przed­staw mi swo­ich kan­dy­da­tów.

– Nie, ty zrób to wpierw.

– Pro­szę bar­dzo. Żeby ci dać do­bry przy­kład! Py­taj.

– Naj­pierw ma­ry­nar­ka. Cóż tam robi ten ko­cha­ny pan de Pra­slin?

– A to coś no­we­go, hra­bi­no. Czło­wiek, któ­ry nig­dy nie wi­dział mo­rza.

– No więc kto?

– Za­łóż­my się, że nie zgad­niesz.

– Ktoś, czyj wy­bór przy­nie­sie ci po­pu­lar­ność…

– Czło­wiek par­la­men­tu, moja dro­ga… Pierw­szy pre­zy­dent par­la­men­tu w Be­sa­nçon.

– Pan de Boy­nes?

– Ten sam! Do li­cha, ależ ty je­steś mą­dra! Znasz tych lu­dzi?

– Mu­szę. Ca­ły­mi dnia­mi mó­wisz prze­cież o par­la­men­cie. Ale ten czło­wiek nie wie na­wet, co to wio­sło.

– Tym le­piej. Pan de Pra­slin za­nad­to do­brze znał swo­je rze­mio­sło i dla­te­go kosz­to­wał mnie tak wie­le ra­zem ze swo­imi kon­struk­cja­mi okrę­tów.

– A komu po­wie­rzy­łeś skarb, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie?

– O, skarb to zu­peł­nie co in­ne­go. Wy­bra­łem wy­jąt­ko­we­go czło­wie­ka.

– Fi­nan­si­stę?

– Nie… Woj­sko­we­go. Zbyt już dłu­go fi­nan­si­ści mnie osku­bu­ją.

– Kto za­tem sta­nie na cze­le mi­ni­ster­stwa woj­ny, na Boga!

– Uspo­kój się, moja ko­cha­na. Tu wy­zna­czy­łem fi­nan­si­stę, Ter­raya, lu­bią­ce­go grze­bać się w ra­chun­kach. Wy­kry­je on wszyst­kie błę­dy, któ­re po­peł­nił w do­da­wa­niach pan de Cho­iseul. Wiesz, po­cząt­ko­wo za­mie­rza­łem po­wie­rzyć to mi­ni­ster­stwo, żeby przy­po­do­bać się fi­lo­zo­fom, czło­wie­ko­wi wspa­nia­łe­mu, nie­ska­zi­tel­ne­mu, jak to oni po­wia­da­ją.

– Aha! Komu więc? Wol­te­ro­wi?

– Pra­wie… Ka­wa­le­ro­wi du Muy… Praw­dzi­wy Ka­ton.

– Ach, Boże, prze­ra­żasz mnie.

– To było już po­sta­no­wio­ne… Przy­wo­ła­łem go do sie­bie, no­mi­na­cja była już pod­pi­sa­na, dzię­ko­wał mi. Lecz wtem do­bry czy zły duch pod­szep­nął mi, aby go za­pro­sić na dziś wie­czo­rem do Lu­cien­nes.

– To strasz­ne!

– No wła­śnie. Aku­rat do­kład­nie to samo, hra­bi­no, po­wie­dział mi pan du Muy.

– On to po­wie­dział?

– In­ny­mi sło­wa­mi, ale osta­tecz­nie sens był mnie] wię­cej ten sam. Po­wie­dział mia­no­wi­cie, że naj­go­ręt­szym jego pra­gnie­niem jest słu­żyć kró­lo­wi, lecz jest to nie­moż­li­we, aby słu­żył pani Du­bar­ry.

– No, ład­ny pta­szek z tego two­je­go fi­lo­zo­fa!

– Oczy­wi­ście zu­peł­nie zro­zu­mia­łe, że wy­cią­gną­łem do nie­go rękę, aby… ode­brać mu no­mi­na­cję, któ­rą po­dar­łem w jego oczach z bar­dzo cier­pli­wym uśmie­chem, na drob­ne ka­wał­ki, no i ka­wa­ler du Muy znikł. Lu­dwik XIV ka­zał­by na pew­no wrzu­cić tego hul­ta­ja do ja­kie­goś lo­chu w Ba­sty­lii. Ja je­stem jed­nak Lu­dwik XV, mam więc swój par­la­ment, któ­ry mnie chłosz­cze, za­miast że­bym ja go chło­stał. Oto na co mi przy­szło!

– To nie ma zna­cze­nia, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – rze­kła hra­bi­na okry­wa­jąc kró­la-ko­chan­ka po­ca­łun­ka­mi. – Je­steś czło­wie­kiem do­sko­na­łym.

– Nie wszy­scy tak są­dzą. Prze­klę­ty Ter­ray!

– Oni wszy­scy tacy! A komu po­wie­rzy­łeś spra­wy za­gra­nicz­ne?

– Temu po­czci­we­mu Ber­tin, któ­re­go znasz.

– Nie.

– A więc, któ­re­go nie znasz.

– Nie wi­dzę do­tąd ani jed­ne­go mi­ni­stra, któ­ry był­by coś wart.

– Po­wiedz­my. A ja­kich ty byś wy­bra­ła?

– Wy­mie­nię tyl­ko jed­ne­go: mar­sza­łek.

– Co za mar­sza­łek? – rzekł król krzy­wiąc się.

– Ksią­żę de Ri­che­lieu.

– Ten sta­rzec? Ta zmo­kła kura?

– Do­bre so­bie! Zwy­cięz­ca spod Ma­ho­ni zmo­kła kura!

– Sta­ry roz­pust­nik…

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, był two­im to­wa­rzy­szem.

– Po­zba­wio­ny za­sad mo­ral­nych. Ucie­ka­ją przed nim wszyst­kie ko­bie­ty.

– Cóż chcesz? To od tego cza­su, od­kąd nie uga­nia się za nimi.

– Nie wspo­mi­naj nig­dy wię­cej o Ri­che­lieu, tym brud­nym zwie­rzę­ciu. Ten zwy­cięz­ca spod Ma­hon opro­wa­dzał mnie po wszyst­kich pa­ry­skich szu­ler­niach. Śpie­wa­no o nas ośmie­sza­ją­ce pio­sen­ki. Nie, nie! Ri­che­lieu! Na samo na­zwi­sko tra­cę pa­no­wa­nie nad sobą.

– A więc aż tak bar­dzo go nie­na­wi­dzisz?

– Z ca­łe­go ser­ca. Wszyst­kich Ri­che­lieu.

– Wszyst­kich?

– A dla­cze­góż­by nie? Taki, na przy­kład, Fron­sac. Pięk­ny z nie­go par i ksią­żę. Z dzie­sięć razy za­słu­żył, aby ła­ma­no go ko­łem.

– Wy­da­ję ci go chęt­nie. Ale są jesz­cze inni Ri­che­lieu na świe­cie.

– Ach tak! Ksią­żę d'Aigu­il­lon na przy­kład.

– Wła­śnie!

Moż­na przy­pusz­czać, że na te sło­wa gość w bu­du­arze na­tę­żył słuch.

– Tego po­wi­nie­nem nie­na­wi­dzić bar­dziej niż wszyst­kich in­nych, bo mi zwa­la na kark wszyst­kich krzy­ka­czy z ca­łej Fran­cji. Ale mam do nie­go sła­bość, z któ­rej się nie po­tra­fię wy­le­czyć. Jest przy­najm­niej śmia­ły i nie mam do nie­go od­ra­zy.

– Przy tym czło­wiek ro­zum­ny – za­wo­ła­ła hra­bi­na.

– I od­waż­ny, go­tów bro­nić wła­dzy kró­lew­skiej. To jest praw­dzi­wy par!

– Po sto­kroć tak. Uczyń go więc kimś. Król spoj­rzał na hra­bi­nę.

– Czy to być może, hra­bi­no, abyś pro­po­no­wa­ła mi to te­raz, kie­dy cała Fran­cja do­ma­ga się ode mnie, abym go ska­zał na wy­gna­nie i po­zba­wił god­no­ści ksią­żę­cej?

Pani Du­bar­ry rów­nież za­ło­ży­ła ręce.

– Przed chwi­lą – rze­kła – na­zwa­łeś Ri­che­lieu zmo­kłą kurą. Ale to ra­czej to­bie bar­dziej by od­po­wia­da­ło to prze­zwi­sko.

– Hra­bi­no!

– Je­steś dum­ny, po­nie­waż od­pra­wi­łeś pana Cho­iseu­la.

– To nie było ła­twe.

– A jed­nak po­tra­fi­łeś. A te­raz co­fasz się przed na­stęp­stwa­mi.

– Nie ro­zu­miem.

– No oczy­wi­ście. Bo co ozna­cza­ło usu­nię­cie Cho­iseu­la?

– Był to po­li­czek wy­mie­rzo­ny par­la­men­to­wi.

– Wła­śnie. Zrób tak i te­raz. Par­la­ment chciał za­trzy­mać Cho­iseu­la, da­łeś mu dy­mi­sję. Par­la­ment chce usu­nąć księ­cia d'Aigu­il­lon, ty go za­trzy­maj.

– Prze­cież go nie od­pra­wiam.

– Po­wi­nie­neś go wy­nieść na wyż­sze sta­no­wi­sko, nadać mu więk­sze zna­cze­nie.

– Czyż­byś chcia­ła mi­ni­ster­stwa dla tego war­cho­ła?

– Cze­mu nie? Uwa­żam, że na­le­ży się na­gro­da temu, kto cię bro­nił na­ra­ża­jąc swój ma­ją­tek i do­sto­jeń­stwa.

– Po­wiedz ra­czej: swo­je ży­cie, bo nie­chyb­nie uka­mie­nu­ją go pew­ne­go ran­ka, ra­zem z two­im przy­ja­cie­lem Mau­pe­ou.

– Bar­dzo byś pod­niósł na du­chu swo­ich obroń­ców, gdy­by usły­sze­li, co o nich te­raz mó­wisz.

– Od­pła­ca­ją mi oni pięk­nym za na­dob­ne.

– Je­steś nie­spra­wie­dli­wy, czy­ny prze­ma­wia­ją za nimi.

– O, za­pew­ne. Tyl­ko skąd u cie­bie tyle za­pa­łu dla księ­cia d'Aigu­il­lon?

– Za­pa­łu? Prze­cież ja go wca­le nie znam. Wi­dzia­łam go dzi­siaj i roz­ma­wia­łam po raz pierw­szy w ży­ciu.

– A, to co in­ne­go. To jest więc prze­ko­na­nie, a ja sza­nu­ję prze­ko­na­nia, nie ma­jąc sam żad­nych.

– A więc uczyń coś dla Ri­che­lieu w imie­niu d'Aigu­il­lo­na, sko­ro nie mo­żesz nic uczy­nić dla d'Aigu­il­lo­na.

– Dla Ri­che­lieu!? O nie, nie, nic, prze­nig­dy.

– A więc dla pana d'Aigu­il­lon?

– Po­wie­rzyć mu mi­ni­ster­stwo w tej chwi­li, to jest nie­moż­li­we.

– Ro­zu­miem… Ale póź­niej?… Po­myśl tyl­ko: to jest czło­wiek o ol­brzy­mich zdol­no­ściach, rzut­ki. Po­zbyw­szy się Ter­raya, d'Aigu­il­lo­na i Mau­pe­ou, bę­dziesz po­sia­dał za jed­nym za­ma­chem trój­gło­we­go Cer­be­ra. Wresz­cie nie za­po­mi­naj o tym, że te two­je mi­ni­ster­stwa, toż to prze­cież za­ba­wa, któ­ra nie może po­trwać dłu­go.

– My­lisz się, hra­bi­no, po­trwa co naj­mniej ze trzy mie­sią­ce.

– Trzy­mam cię za sło­wo. A więc za trzy mie­sią­ce.

– O, hra­bi­no, hra­bi­no!

– Sam po­wie­dzia­łeś. Po­trze­ba mi jed­nak coś na te­raz. – Ale nie mam nic do ob­dzie­le­nia.

– Masz swo­ich szwo­le­że­rów. Pan d'Aigu­il­lon jest ofi­ce­rem, daj mu więc do­wódz­two nad szwo­le­że­ra­mi.

– Niech już bę­dzie. Otrzy­ma je.

– Dzię­ku­ję! – za­wo­ła­ła hra­bi­na z ra­do­snym oży­wie­niem. – Dzię­ku­ję!

Ksią­żę d'Aigu­il­lon miał moż­ność usły­szeć w tej chwi­li od­głos cał­kiem pro­stac­kie­go po­ca­łun­ku, zło­żo­ne­go na po­licz­ku Lu­dwi­ka XV.

– A te­raz – rzekł król – każ po­dać wie­cze­rzę, hra­bi­no.

– Nie – od­par­ła pani Du­bar­ry – tu­taj nie mo­żesz jej się spo­dzie­wać. Przy­gnę­bi­ła mnie ta po­li­ty­ka… Zresz­tą moja służ­ba była za­ję­ta wy­słu­chi­wa­niem mów i przy­glą­da­niem się ogniom sztucz­nym, a nie kuch­nią.

– Jedź więc ze mną do Mar­ly.

– Nic z tego, gło­wa mi pęka.

– To po­łóż się, hra­bi­no.

– Za­mie­rzam wła­śnie to zro­bić, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– A za­tem że­gnam.

– To zna­czy do zo­ba­cze­nia.

– Czu­ję się w skó­rze pana Cho­iseu­la: od­pra­wia­ją mnie.

– Od­pro­wa­dza­jąc z ho­no­ra­mi, chwa­ląc i piesz­cząc – do – dała z gło­śnym śmie­chem swa­wol­na ko­bie­ta, po­py­cha­jąc kró­la lek­ko ku drzwiom.

Hra­bi­na trzy­ma­ła w ręku lich­tarz oświe­tla­jąc scho­dy.

– By­le­by tyl­ko bied­ny mar­sza­łek nie umarł – rzu­cił jesz­cze na scho­dach król od­wra­ca­jąc się i wstę­pu­jąc na sto­pień.

– Dla­cze­go?

– No, że mi­ni­ster­stwo ucie­kło mu sprzed nosa.

– O, zło­śli­wy je­steś, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – rze­kła hra­bi­na wy­bu­cha­jąc zno­wu gło­śnym śmie­chem.

Ura­do­wa­ny tym kon­cep­tem prze­ciw­ko księ­ciu, któ­re­go rze­czy­wi­ście nie­na­wi­dził z ca­łej du­szy, Jego Wy­so­kość wy­szedł od pani Du­bar­ry wiel­ce z sie­bie za­do­wo­lo­ny.

Gdy hra­bi­na wró­ci­ła do bu­du­aru, za­sta­ła tam księ­cia d'Aigu­il­lon klę­czą­ce­go pod drzwia­mi ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­siach rę­ka­mi i z pło­mien­nym wzro­kiem utkwio­nym w kró­lew­skiej ko­chan­ce.

Ona za­ru­mie­ni­ła się.

– Nie po­wio­dło mi się – rze­kła. – Bied­ny ten mar­sza­łek.

– Wiem o wszyst­kim – rzekł – sły­sza­łem… Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję ci z ca­łe­go ser­ca, o pani.

– Są­dzę, że by­łam ci to win­na – od­po­wie­dzia­ła z ła­god­nym uśmie­chem. – Ale pod­nieś się, ksią­żę, bo in­a­czej go­to­wa je­stem po­my­śleć, że masz taką pa­mięć jak ro­zum.

– Być może, że stryj mój po­wie­dział ci, pani, że je­stem twym żar­li­wym słu­gą…

– Rów­nież i kró­la. Zło­żysz ju­tro usza­no­wa­nie Jego Kró­lew­skiej Mo­ści. Pro­szę cię, wstań już…

I po­da­ła mu rękę, któ­rą uca­ło­wał z czcią.

Hra­bi­na mu­sia­ła być tym bar­dzo wzru­szo­na, gdyż nie rze­kła wię­cej ani jed­ne­go sło­wa.

Ksią­żę d'Aigu­il­lon mil­czał tak­że. Był zmie­sza­ny po­dob­nie jak ona. W koń­cu pani Du­bar­ry prze­mo­gła jed­nak wzru­sze­nie i pod­nió­sł­szy gło­wę rze­kła:

– Trze­ba, aby bied­ny mar­sza­łek do­wie­dział się o swo­jej po­raż­ce.

Ksią­żę uznał te sło­wa za sta­now­cze we­zwa­nie do po­że­gna­nia. Zło­żył więc głę­bo­ki ukłon i po­wie­dział:

– Idę do nie­go, pani.

– Ach, ksią­żę! Zła no­wi­na niech przy­cho­dzi jak naj­póź­niej. Zrób coś lep­sze­go, niż iść do mar­szał­ka. Zjedz ze mną wie­cze­rzę.

Księ­ciu krew ude­rzy­ła do gło­wy.

– Nie je­steś ko­bie­tą – rzekł – je­steś…

– Anio­łem, nie­praw­daż? – szep­nę­ła jak naj­ci­szej hra­bi­na, aby go­rą­cy­mi war­ga­mi do­tknąć jego ucha, i po­cią­gnę­ła go z sobą do sto­łu.

Tego wie­czo­ra d'Aigu­il­lon uwa­żał się za naj­szczę­śliw­sze­go pod słoń­cem męż­czy­znę, za­brał urząd stry­jo­wi i zjadł to, co się na­le­ża­ło kró­lo­wi.ROZ­DZIAŁ LXXXIX PRZED­PO­KO­JE KSIĘ­CIA RI­CHE­LIEU

Jak przy­sta­ło na dwo­rza­ni­na, Ri­che­lieu po­sia­dał pa­łac w Wer­sa­lu i Pa­ry­żu, dom w Mar­ly i Lu­cien­nes, sło­wem wszę­dzie tam, gdzie miał re­zy­den­cje król.

Lu­dwik XIV zwięk­sza­jąc ilość miejsc swe­go po­by­tu, na­kła­dał nie­ja­ko na każ­de­go uprzy­wi­le­jo­wa­ne­go do udzia­łu w wiel­kich czy ma­łych przy­ję­ciach obo­wią­zek bo­gac­twa, któ­re umoż­li­wia­ło do­rów­na­nie w pew­nym stop­niu kró­lew­skie­mu try­bo­wi ży­cia i kró­lew­skim ka­pry­som.

W cza­sie, kie­dy na­stą­pi­ło usu­nię­cie Cho­iseu­la i Pra­sli­na, Ri­che­lieu miesz­kał w swo­im pa­ła­cu w Wer­sa­lu. Tu ka­zał się przy­wieźć po­przed­nie­go dnia po­wró­ciw­szy z Lu­cien­nes po przed­sta­wie­niu swe­go sy­now­ca pani Du­bar­ry.

Wi­dzia­no księ­cia de Ri­che­lieu z hra­bi­ną w la­sku Mar­ły, wi­dzia­no go po­tem, jak wpadł w nie­ła­skę mi­ni­stra, ca­łe­mu dwo­ro­wi zna­ne było jego dłu­gie i ta­jem­ni­cze po­słu­cha­nie w Lu­cien­nes. To wy­star­czy­ło, aby cały dwór, zwłasz­cza po kil­ku nie­dy­skret­nych uwa­gach Jana Du­bar­ry, czuł się w obo­wiąz­ku zło­żyć wy­ra­zy usza­no­wa­nia księ­ciu de Ri­che­lieu.

Sta­ry mar­sza­łek mógł więc de­lek­to­wać się sma­kiem po­chwał, po­chlebstw i uni­żo­no­ści, któ­re wszy­scy śpie­szy­li oka­zać no­we­mu bó­stwu.

Ri­che­lieu nie prze­czu­wał jed­nak tego, co mia­ło spo­tkać go póź­niej. Wstał tego dnia rano z moc­nym po­sta­no­wie­niem uod­por­nie­nia się na ule­ga­nie tego ro­dza­ju po­ku­som, po­dob­nie jak Ulis­ses za­ty­kał uszy wo­skiem, aby nie sły­szeć śpie­wu sy­ren.

Waż­ne dla nie­go wy­da­rze­nie mia­ło na­stą­pić do­pie­ro na­za­jutrz, to jest, kie­dy prze­wi­dzia­ne było po­wo­ła­nie przez kró­la no­wych mi­ni­strów.

Wiel­kie prze­to było zdzi­wie­nie mar­szał­ka, kie­dy prze­bu­dziw­szy się, a ra­czej bę­dąc prze­bu­dzo­ny tur­ko­tem po­wo­zów, do­wie­dział się od ka­mer­dy­ne­ra, że na dzie­dziń­cach pa­ła­co­wych, w przed­po­ko­jach i sa­lo­nach pa­nu­je nie­opi­sa­ny tłok.

– Ho, ho, wi­dać, że na­ro­bi­łem nie­ma­ło ha­ła­su – rzekł ksią­żę zrzu­ca­jąc żwa­wo szlaf­my­cę.

– Jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, pa­nie mar­szał­ku – po­wie­dział ka­mer­dy­ner wi­dząc tę skwa­pli­wość.

– Od­tąd – od­parł ksią­żę – nie bę­dzie dla mnie wcze­snej go­dzi­ny, pa­mię­taj o tym.

– Do­brze, ja­śnie pa­nie.

– Co po­wie­dzia­no go­ściom?

– Że ja­śnie oświe­co­ny ksią­żę jesz­cze nie wstał.

– I nic wię­cej? To głu­pio. Trze­ba było do­dać, że pra­co­wa­łem do póź­nej nocy albo że… Zresz­tą, gdzie jest Ra­fté?

– Pan Ra­fté śpi jesz­cze.

– Jak to śpi! Ależ bu­dzić go, bu­dzić na­tych­miast, nie­szczę­śni­ka!

Na, pro­gu uka­zał się w tej sa­mej chwi­li rześ­ki i uśmie­cha­ją­cy się do­bro­dusz­nie sta­ru­szek.

– Oto jest iRa­fté – po­wie­dział. – Cze­go chcesz ode mnie, pa­nie?

Całe znie­cier­pli­wie­nie księ­cia zni­kło jak za do­tknię­ciem ręki.

– Za­raz my­śla­łem, że już nie śpisz.

– A gdy­bym na­wet spał, cóż w tym dziw­ne­go? Toż to świt le­d­wie.

– Ależ, ko­cha­ny Ra­fté, wi­dzisz prze­cież, że ja nie śpię!

– To co in­ne­go, je­steś mi­ni­strem… Jak­że­byś mógł spać?

– O, wi­dzi­cie go, bę­dzie mi tu bur­czeć – rzekł mar­sza­łek stro­jąc miny przed zwier­cia­dłem. – Może nie je­steś za­do­wo­lo­ny?

– Ja? Cóż to mnie ob­cho­dzi? Na­mę­czysz się, a po­tem roz­cho­ru­jesz. A z tego wy­ni­ka, że to na mnie spad­nie kie­ro­wa­nie kra­jem, a to wca­le nie jest przy­jem­ne, mo­ści ksią­żę.

– O, ze­sta­rza­łeś się, Ra­fté, i zrzę­dzisz.

– Je­stem jed­nak o czte­ry lata młod­szy od cie­bie, mo­ści ksią­żę. Ale je­stem sta­ry, o, tak, tak…

Mar­sza­łek z nie­cier­pli­wo­ścią tup­nął nogą.

– Czy ktoś prze­cho­dził przez po­kój?

– Tak.

– Któż tam jest?

– Wszy­scy.

– Co mó­wią?

– Każ­dy po­wta­rza, o co cię ma pro­sić.

– To zro­zu­mia­łe. Ale czy nie sły­sza­łeś, co mó­wią o mo­jej no­mi­na­cji?

– Wo­lał­bym o tym nie wspo­mi­nać.

– A! Już kry­ty­ku­ją?

– I to ci, któ­rzy cie­bie po­trze­bu­ją. Cóż do­pie­ro bę­dzie z tymi, któ­rych ty bę­dziesz po­trze­bo­wał.

– Ach, Ra­fté – rzekł ksią­żę z wy­mu­szo­nym uśmie­chem – ci, któ­rzy po­wie­dzą, że ty mi schle­biasz…

– Mo­ści ksią­żę – prze­rwał Ra­fté – po cóż za­przę­gać dia­bła do tego płu­ga, któ­ry na­zy­wa­ją mi­ni­ster­stwem. Sprzy­krzy­ło ci się już spo­koj­ne, szczę­śli­we ży­cie?

– Mój ko­cha­ny, wszyst­kie­go już za­kosz­to­wa­łem, prócz szczę­ścia…

– Do li­cha! Nie kosz­to­wa­łeś na przy­kład nig­dy ar­sze­ni­ku, dla­cze­go nie wy­pi­jesz go więc w cze­ko­la­dzie, tak, przez cie­ka­wość…

– Ra­fté, je­steś próż­niak! Prze­wi­du­jesz, że bę­dziesz miał jako mój se­kre­tarz huk ro­bo­ty i dla­te­go je­steś temu nie­chęt­ny.

Mar­sza­łek ka­zał się ubie­rać z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią.

– Na­daj mi wy­gląd woj­sko­wy – po­le­cił ka­mer­dy­ne­ro­wi – i przy­pnij or­de­ry za za­słu­gi wo­jen­ne.

– Zda­je się, że cho­dzi o spra­wy woj­sko­we?

– Zda­je się.

– Ale – cią­gnął Ra­fté – nie wi­dzia­łem jesz­cze no­mi­na­cji kró­lew­skiej i to nie jest w po­rząd­ku.

– Na­dej­dzie bez wąt­pie­nia.

– A więc „bez wąt­pie­nia” sta­no­wi dziś sło­wo urzę­do­we?

– Ach, zro­bi­łeś się strasz­nie nud­ny, Ra­fté, sta­rze­jesz się za­stra­sza­ją­co. Sta­łeś się pe­dan­tycz­ny i ma­łost­ko­wy. Gdy­bym mógł to prze­wi­dzieć, nie ka­zał­bym ci nig­dy pi­sać dla mnie mowy na przy­ję­cie do Aka­de­mii. To ona z cie­bie zro­bi­ła pe­dan­ta.

– Po­słu­chaj mnie, mo­ści ksią­żę, je­śli ła­ska. Rzą­dy są w na­szych rę­kach, bę­dzie­my do­kład­ni… A to wszyst­ko jest bar­dzo dziw­ne…

– Cóż jest w tym dziw­ne­go?

– Pan hra­bia de la Vau­draye, roz­ma­wia­jąc ze mną na uli­cy, po­wie­dział mi, że z tym mi­ni­ster­stwem to nie jest nic jesz­cze pew­ne­go.

Ri­che­lieu uśmiech­nął się.

– Pan de la Vau­draye ma słusz­ność – rzekł. – Ale ty już wy­cho­dzi­łeś dzi­siaj na uli­cę?

– Ten prze­klę­ty tur­kot ka­ret nie po­zwo­lił mi spać, ubra­łem się więc, przy­cze­pi­łem or­de­ry woj­sko­we i prze­sze­dłem się po mie­ście.

– Pan Ra­fté żar­tu­je so­bie ze mnie…

– Niech mnie Bóg strze­że, mo­ści ksią­żę! Prze­cha­dza­jąc się tak, spo­tka­łem jesz­cze ko­goś.

– Ko­góż to?

– Se­kre­ta­rza księ­cia Ter­ray.

– No i co?

– No cóż, po­wie­dział mi, że jego pan zo­stał mi­ni­strem woj­ny.

– O, ho, ho… – mruk­nął Ri­che­lieu z za­gad­ko­wym uśmie­chem.

– Co z tego wno­sisz, ksią­żę?

– Że je­że­li Ter­ray jest mi­ni­strem woj­ny, to ja nim nie je­stem. Je­że­li na­to­miast on nim nie jest, to może ja nim je­stem.

Ra­fté uznał, że zro­bił dość, aby mieć spo­koj­ne su­mie­nie. Był to czło­wiek śmia­ły, nie­zmor­do­wa­ny w dzia­ła­niu, am­bit­ny i jak jego pan dow­cip­ny, ale o wie­le le­piej za­pra­wio­ny do wal­ki, gdyż był świa­do­my skut­ków przy­na­leż­no­ści do sta­nu chłop­skie­go i wy­ni­ka­ją­cej stąd za­leż­no­ści. Czter­dzie­ści lat służ­by wy­ćwi­czy­ło go w prze­bie­gło­ści, zręcz­no­ści umy­słu i twar­do­ści po­stę­po­wa­nia. Pew­ność księ­cia Ri­che­lieu zro­dzi­ła w panu Ra­fté prze­ko­na­nie, że i on nie ma cze­go się oba­wiać.

– Mo­ści ksią­żę – rzekł – nie każ na sie­bie zbyt dłu­go cze­kać, by­ła­by to zła wróż­ba.

– Je­stem go­tów. Ale kto przy­był, py­tam raz jesz­cze?

– Oto li­sta.

I Ra­fté po­dał ją księ­ciu, któ­ry zna­lazł na niej naj­przed­niej­sze na­zwi­ska szlach­ty, są­dow­ni­ków i fi­nan­si­stów.

– A gdy­bym tak stał się po­pu­lar­ny, co byś po­wie­dział Ra­fté, hę?

– Ży­je­my w wie­ku cu­dów – od­parł se­kre­tarz. Mar­sza­łek czy­tał da­lej li­stę.

– Patrz! – za­wo­łał w pew­nej chwi­li. – De Ta­ver­ney! A ten cze­go chce?

– Nie wiem, mo­ści ksią­żę. Naj­wyż­szy czas już wyjść.

I se­kre­tarz pra­wie wy­pchnął swe­go pana do wiel­kie­go sa­lo­nu.

Ri­che­lieu był z sie­bie bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Przy­ję­cie, ja­kie go spo­tka­ło, zro­bi­ło­by wra­że­nie na­wet na księ­ciu krwi.

Ale cała ta grzecz­ność – peł­na wy­ra­fi­no­wa­nia, po­chlebstw, zręcz­no­ści i ob­łu­dy, tak bar­dzo wła­ści­wa dla owej epo­ki i tego śro­do­wi­ska, sta­ła się czyn­ni­kiem, któ­ry przy­czy­nił się do bez­względ­ne­go i do­tkli­we­go roz­wia­nia wszel­kich złu­dzeń.

Za­sa­dy do­bre­go za­cho­wa­nia i sza­cu­nek dla ety­kie­ty nie po­zwo­li­ły tłu­mo­wi go­ści wy­mó­wić sło­wa „mi­ni­ster­stwo”. Od­waż­niej­si, wi­dząc, że Ri­che­lieu od­po­wie­dział z za­kło­po­ta­niem, po­zwo­li­li so­bie na zło­że­nie ogól­ni­ko­wych po­win­szo­wań, uni­ka­jąc jed­nak sta­ran­nie wy­mie­nie­nia tego sło­wa.

Wszyst­kim było wia­do­mo, że te od­wie­dzi­ny o wscho­dzie słoń­ca sta­no­wi­ły pew­ną ma­ni­fe­sta­cję uczuć, po­łą­czo­ną tak­że z ży­cze­nia­mi.

W owej epo­ce zda­rza­ło się dość czę­sto, że pew­ne zja­wi­ska o nie­uchwyt­nych nie­mal od­cie­niach były tak samo przez wszyst­kich przyj­mo­wa­ne i jed­na­ko­wo oce­nia­ne.

Nie­któ­rzy dwo­rza­nie ośmie­la­li się w roz­mo­wach wy­ra­żać swo­je ży­cze­nia, na­dzie­je, a na­wet żą­da­nia.

Ktoś wo­lał­by, aby rząd znaj­do­wał się bli­żej Wer­sa­lu. Spra­wi­ło­by mu przy­jem­ność po­roz­ma­wiać o tym z mę­żem ob­da­rzo­nym ta­kim za­ufa­niem, jak pan de Ri­che­lieu.

Ktoś inny twier­dził, że zo­stał trzy­krot­nie po­mi­nię­ty przez pana Cho­iseu­la w od­zna­cze­niu or­de­rem. Li­czył na pana de Ri­che­lieu, któ­ry przy­po­mni o tym za­nie­dba­niu Naj­ja­śniej­sze­mu Panu, sko­ro nic już te­raz nie stoi na prze­szko­dzie w do­peł­nie­niu spra­wie­dli­wo­ści i oka­za­niu do­brej woli kró­la.

Ze sto róż­nych próśb, mniej lub wię­cej na­tar­czy­wych, ale kunsz­tow­nie osło­nię­tych nie­do­mó­wie­nia­mi, do­tar­ło do uszu ura­do­wa­ne­go tym mar­szał­ka.

Wresz­cie po­wo­li go­ście ro­ze­szli się. Nie na­le­ża­ło bo­wiem, jak mó­wio­no, prze­szka­dzać dłu­żej panu mar­szał­ko­wi w peł­nie­niu „jego waż­nych czyn­no­ści.”

Je­den tyl­ko czło­wiek po­zo­stał w sa­lo­nie.

Nie pod­cho­dził przed­tem z in­ny­mi do księ­cia, o nic nie pro­sił, na­wet się nie przed­sta­wił.

Kie­dy go­ście wy­szli, czło­wiek ten zbli­żył się do księ­cia z uśmie­chem na ustach.

– A, pan de Ta­ver­ney – rzekł mar­sza­łek. – Nie­zmier­nie się cie­szę.

– Cze­ka­łem na cie­bie, ksią­żę, aby móc ci zło­żyć praw­dzi­we ży­cze­nia.

– Ach tak, ży­cze­nia cze­go? – za­py­tał Ri­che­lieu.

– Chcia­łem po­win­szo­wać ci, ksią­żę, no­wej god­no­ści.

– Nie, nie – za­opo­no­wał mar­sza­łek – nie mów­my o tym, nic jesz­cze nie wia­do­mo, to są tyl­ko po­gło­ski.

– Jed­nak­że, mój ko­cha­ny mar­szał­ku, wie­le osób jest tego sa­me­go zda­nia co i ja, świad­czył o tym ścisk w two­ich sa­lo­nach.

– Do­praw­dy, nie wiem, cze­mu to przy­pi­sać.

– O, ja za to wiem do­brze!

– Więc, dla­cze­go?

– Po­wiem krót­ko. Wczo­raj mia­łem za­szczyt przed­sta­wić się kró­lo­wi w Tria­non. Naj­ja­śniej­szy Pan mó­wił o mo­ich dzie­ciach, a na za­koń­cze­nie do­dał: „Zna pan za­pew­ne księ­cia Ri­che­lieu. Jemu pro­szę zło­żyć ży­cze­nia.”

– Naj­ja­śniej­szy Pan to po­wie­dział? – rzekł Ri­che­lieu pe­łen dumy, jak­by te sło­wa były urzę­do­wą no­mi­na­cją, w któ­rej ist­nie­nie Ra­fté tak wąt­pił, nie­cier­pli­wiąc się, że ogło­sze­nie jej opóź­nia się nie­po­ko­ją­co.

– Nic więc dziw­ne­go, że się do­my­śli­łem, o co cho­dzi. Nie było to zresz­tą trud­ne, sko­ro cały Wer­sal zja­wił się tak skwa­pli­wie, aby oka­zać ci swo­je uczu­cia. Oczy­wi­ście i ja chcia­łem za­dość­uczy­nić woli kró­la, skła­da­jąc ci ży­cze­nia, oraz być po­słusz­nym szcze­gól­ne­mu uczu­ciu, ja­kie ży­wię do cie­bie ze wzglę­du na na­szą daw­ną przy­jaźń.

Ksią­żę wpadł w upo­je­nie. Jest to wro­dzo­na sła­bość ludz­ka, któ­rej na­wet naj­tęż­sze gło­wy nie po­tra­fią się ustrzec. W Ta-ver­neyu wi­dział ksią­żę jed­ne­go z pro­szą­cych ostat­nie­go rzę­du, nie­bo­ra­ka opóź­nio­ne­go w zdo­by­wa­niu wzglę­dów, na­le­żą­ce­go do lu­dzi, któ­rych nie war­to po­pie­rać, któ­rzy są bez wąt­pie­nia bez­u­ży­tecz­ni wła­śnie przez to, że wy­nu­rzy­li się po dwu­dzie­stu la­tach z ciem­no­ści na świa­tło dzien­ne, aby ogrzać się w słoń­cu po­myśl­no­ści u boku tych, któ­rym się le­piej wie­dzie.

– Wiem do­brze, co to zna­czy – po­wie­dział mar­sza­łek dość ostro. – Cho­dzi o udzie­le­nie po­mo­cy.

– Wła­śnie, traf­nie to okre­śli­łeś, ksią­żę.

– Ach tak! – rzekł Ri­che­lieu sia­da­jąc, a ra­czej za­głę­bia­jąc się w fo­te­lu.

– Mó­wi­łem już, że mam dwo­je dzie­ci – pod­jął zno­wu Ta­ver­ney, zwięk­sza­jąc swą prze­bie­głość, bo do­strzegł ozię­błość w za­cho­wa­niu swe­go przy­ja­cie­la i uznał za sto­sow­ne na­trzeć ze zdwo­jo­ną siłą. – Mam cór­kę, któ­rą bar­dzo ko­cham i któ­ra jest wzo­rem cno­ty i uoso­bie­niem pięk­no­ści. Znaj­du­je się pod opie­ką mał­żon­ki del­fi­na, któ­ra ra­czy­ła przy­jąć ją do swo­ich łask. Nie o niej też chcę mó­wić, jej los już uło­żo­ny i za­pew­nio­ny, kie­ru­nek wy­zna­czo­ny, dro­ga otwar­ta. Może wi­dzia­łeś kie­dy moją cór­kę? Czy ci jej nie przed­sta­wia­łem? Może coś o niej sły­sza­łeś na­wet?

– Hm… nie wiem, – rzekł nie­dba­le Ri­che­lieu – może.

– A więc z cór­ką jest już wszyst­ko do­brze – cią­gnął da­lej. – Ja rów­nież nie po­trze­bu­ję ni­cze­go, król dał mi nie­naj­gor­szą pen­sję, z któ­rej się utrzy­mu­ję. Chciał­bym co praw­da, przy­zna­ję, mieć ja­kiś po­kaź­niej­szy fun­dusz na od­bu­do­wa­nie Ma­ison-Ro­uge, gdzie pra­gnął­bym urzą­dzić swo­ją re­zy­den­cję. Przy two­im zna­cze­niu, wo­bec wzglę­dów, ja­ki­mi cie­szy się moja cór­ka…

– Ech! – mruk­nął Ri­che­lieu po­grą­żo­ny w roz­my­śla­niach o swo­jej wiel­ko­ści słu­cha­jąc z roz­tar­gnie­niem wy­wo­dów pana de Ta­ver­ney. Gdy jed­nak usły­szał sło­wa: moja cór­ka, ock­nął się na­tych­miast.

– Ta two­ja cór­ka – po­wie­dział do sie­bie – wzbu­dza wła­śnie swą mło­do­ścią i pięk­no­ścią po­dej­rze­nia u do­brej hra­bi­ny. To mały skor­pion, któ­ry ogrze­wa się pod skrzy­dła­mi mał­żon­ki del­fi­na, aby uką­sić ko­goś w Lu­cien­nes. Nie, nie bę­dzie­my zły­mi przy­ja­ciół­mi i ko­cha­na hra­bi­na, któ­ra uczy­ni­ła mnie mi­ni­strem, prze­ko­na się, że umiem być wdzięcz­ny i oka­zać to w po­trze­bie.

A gło­śno rzekł dum­nie do ba­ro­na de Ta­ver­ney:

– Pro­szę mó­wić da­lej.

– Już zbli­żam się do koń­ca – za­czął ba­ron, śmie­jąc się w du­chu z mar­szał­ka i go­tów do wszyst­kie­go, byle otrzy­mał od nie­go to, cze­go chciał. – My­ślę więc je­dy­nie o lo­sie mo­je­go syna Fi­li­pa, któ­ry nosi bar­dzo pięk­ne imię, ale któ­re­mu nig­dy nie nada­rzy się spo­sob­ność pod­pi­sa­nia się tym imie­niem, je­że­li mu nikt nie do­po­mo­że. Fi­lip to chło­piec dziel­ny i roz­sąd­ny, może na­wet tro­chę za roz­sąd­ny. Ale to jest sku­tek jego opła­ka­ne­go po­ło­że­nia. Jak wia­do­mo, koń trzy­ma­ny za krót­ko, pręd­ko zwie­sza gło­wę.

– Co mnie to ob­cho­dzi? – po­my­ślał mar­sza­łek, nie­dwu­znacz­nie oka­zu­jąc znu­dze­nie i nie­cier­pli­wość.

– Trze­ba by – cią­gnął da­lej bez­li­to­śnie Ta­ver­ney – ko­goś wy­so­ko po­sta­wio­ne­go, jak ty, aby po­wie­rzo­no mu do­wódz­two kom­pa­nii… Mał­żon­ka del­fi­na, wjeż­dża­jąc do Stras­bur­ga, nada­ła mu sto­pień ka­pi­ta­na. Tak, ale na to, żeby mieć pod roz­ka­za­mi pięk­ną kom­pa­nię w któ­rymś z uprzy­wi­le­jo­wa­nych puł­ków ka­wa­le­rii… Wy­jed­naj mi to, mój wiel­ki przy­ja­cie­lu.

– Twój syn – rzekł Ri­che­lieu – to ten mło­dy czło­wiek, któ­ry wy­świad­czył przy­słu­gę mał­żon­ce del­fi­na, praw­da?

– Wiel­ką przy­słu­gę! – za­wo­łał Ta­ver­ney. – On za­trzy­mał ko­nie dla Jej Kró­lew­skiej Wy­so­ko­ści, któ­re chciał za­brać prze­mo­cą na ostat­niej sta­cji Du­bar­ry.

– Ach! – rzekł do sie­bie Ri­che­lieu. – Aku­rat wła­śnie to! Oprzeć się na kimś, kogo hra­bi­na uwa­ża za swe­go naj­za­ja­dlej­sze­go wro­ga… Do­brze się wy­brał ten Ta­ver­ney, nie ma co! Bie­rze za ty­tuł do za­sług to, co jest ty­tu­łem do po­tę­pie­nia…

– Nie od­po­wia­dasz mi, ksią­żę – ode­zwał się Ta­ver­ney, roz­gnie­wa­ny nie­co upar­tym mil­cze­niem mar­szał­ka.

– To, cze­go żą­dasz, jest nie­po­do­bień­stwem, mój ko­cha­ny Ta­ver­ney – od­parł mar­sza­łek i wstał, da­jąc tym do zro­zu­mie­nia, że po­słu­cha­nie skoń­czo­ne.

– Nie­po­do­bień­stwem? Taka drob­nost­ka nie­po­do­bień­stwem? I to mi mówi sta­ry przy­ja­ciel?

– A dla­cze­go by nie? Czy to, że je­steś przy­ja­cie­lem, sta­no­wi do­sta­tecz­ną przy­czy­nę, aby je­den z nas do­pu­ścił się nie­spra­wie­dli­wo­ści, a dru­gi nad­użył sło­wa przy­jaźń? Nie zna­łeś mnie przez dwa­dzie­ścia lat, gdy by­łem ni­czym. Te­raz do­pie­ro przy­po­mnia­łeś mnie so­bie.

– Pa­nie Ri­che­lieu, pan jest nie­spra­wie­dli­wy…

– Nie, mój ko­cha­ny, nie chcę tyl­ko, że­byś prze­sia­dy­wał w przed­po­ko­jach. Je­stem praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem i dla­te­go…

– Masz na pew­no ja­kiś ukry­ty po­wód, dla któ­re­go od­ma­wiasz.

– Ja?! – za­wo­łał Ri­che­lieu za­nie­po­ko­jo­ny po­dej­rze­niem, ja­kie mo­gło po­wstać w panu de Ta­ver­ney. – Ja­kiż ja mógł­bym mieć po­wód?

– Mam nie­przy­ja­ciół…

Ksią­żę mógł­by po pro­stu ujaw­nić swo­je my­śli, ale wte­dy od­krył­by przed ba­ro­nem, że z wdzięcz­no­ści oszczę­dza pa­nią Du­bar­ry, mu­siał­by wy­znać, że jest mi­ni­strem dzię­ki fa­wo­ry­cie kró­lew­skiej, a do tego mar­sza­łek nie przy­znał­by się za żad­ne skar­by świa­ta.

– Żad­nych nie masz nie­przy­ja­ciół, mój dro­gi przy­ja­cie­lu. Na­to­miast ja ich mam. Udzie­lić tej ła­ski, o któ­rą pro­sisz, bez za­sta­no­wie­nia, zna­czy­ło­by, że idę w śla­dy Cho­iseu­la. A ja, mój ko­cha­ny, nie chcę po­peł­niać błę­dów mego po­przed­ni­ka w za­rzą­dza­niu kra­jem. Od dwu­dzie­stu lat za­sta­na­wiam się nad wpro­wa­dze­niem re­form, nad po­stę­pem. Mam na­dzie­ję je urze­czy­wist­nić. Ob­da­rza­nie ła­ska­mi gubi Fran­cję. Ja zaj­mę się za­słu­ga­mi. Pi­sma na­szych fi­lo­zo­fów to po­chod­nie, któ­re nie na próż­no do­strze­gły moje oczy. Ciem­no­ści mi­nio­nych dni roz­pro­szy­ły się, a była to już naj­wyż­sza pora, aby po­my­śleć o szczę­ściu na­sze­go kra­ju… Dla­te­go po­my­ślę też o two­im synu i roz­pa­trzę jego spra­wę tak, jak każ­de­go in­ne­go oby­wa­te­la, któ­ry by przy­szedł do mnie, zgod­nie z jego za­słu­ga­mi. Czy­nię nie­wąt­pli­wie bo­le­sną ofia­rę z mo­ich uczuć, ale co zna­czy ofia­ra jed­ne­go czło­wie­ka wo­bec ko­rzy­ści, ja­kie to może przy­nieść trzy­stu ty­siąc­om in­nych… Je­że­li syn twój, pan Fi­lip de Ta­ver­ney, oka­że się god­nym wzglę­dów, otrzy­ma to, o co pro­sisz, ale nie dla­te­go, że jest sy­nem mo­je­go przy­ja­cie­la, tyl­ko dla­te­go, że na to sam za­słu­żył. Oto mój obo­wią­zek, oto mój plan dzia­ła­nia.

– To jest wy­kład fi­lo­zo­ficz­ny – od­po­wie­dział sta­ry ba­ron gry­ząc ze zło­ści pa­znok­cie i tłu­miąc gniew cięż­kim uczu­ciem przy­gnę­bie­nia, któ­re wy­wo­ła­ła świa­do­mość bez­ce­lo­wo­ści ca­łej roz­mo­wy, kosz­tu­ją­cej go ty!e upo­ko­rze­nia i ma­łych pod­ło­stek.

– Mó­wisz, że to był wy­kład fi­lo­zo­fii? Niech i tak bę­dzie, cóż chcesz, pięk­ne sło­wo.

– Któ­re uwal­nia od do­brych czy­nów, praw­da, pa­nie mar­szał­ku?

– Złym je­steś dwo­rza­ni­nem – rzekł Ri­che­lieu z zim­nym uśmie­chem.

– Lu­dzie o tym zna­cze­niu, co ja, są tyl­ko dwo­rza­na­mi kró­la!

– Ech, lu­dzi o ta­kim zna­cze­niu przyj­mu­je w mo­ich przed­po­ko­jach pan Ra­fté, mój se­kre­tarz. Przy­by­wa­ją z nie wie­dzieć ja­kich dziur pro­win­cjo­nal­nych, gdzie na­uczy­li się grzecz­no­ści oka­zy­wa­nej do­mnie­ma­nym przy­ja­cio­łom, roz­po­wia­da­jąc przy tym o swo­ich przy­ja­znych uczu­ciach i skłon­no­ści do har­mo­nii we współ­ży­ciu.

– Na­tu­ral­nie, to zro­zu­mia­łe, że Ma­ison-Ro­uge, któ­re­go szla­chec­two się­ga wy­praw krzy­żo­wych, nie może znać się tak do­brze na har­mo­nii jak skrzy­pek Vi­gne­rot.

Mar­sza­łek oka­zał wię­cej roz­wa­gi niż Ta­ver­ney, Mógł prze­cież roz­ka­zać, aby wy­rzu­co­no ba­ro­na przez okno. Nie uczy­nił tego. Po­prze­stał na wzru­sze­niu ra­mion i za­do­wo­lił się taką oto od­po­wie­dzią:

– Bar­dzo je­steś za­póź­nio­ny, mój pa­nie krzy­żow­cu. Znasz pasz­kwi­le par­la­men­tu z roku 1720, nie za­po­zna­łeś się z od­pra­wą, jaką im dali ksią­żę­ta i pa­ro­wie. Przejdź się, pro­szę ko­cha­ny pa­nie, do mo­jej bi­blio­te­ki, tam Ra­fté da ci do prze­czy­ta­nia róż­ne rze­czy, któ­re cię nie­wąt­pli­wie za­in­te­re­su­ją.

I w ten spo­sób, ucie­kł­szy się do zręcz­ne­go kon­cep­tu, wy­pro­wa­dzał swe­go prze­ciw­ni­ka. Wte­dy drzwi otwo­rzy­ły się nie­spo­dzia­nie i do po­ko­ju wszedł z ha­ła­sem męż­czy­zna z czer­wo­ną twa­rzą, oczy­ma roz­sze­rzo­ny­mi z za­do­wo­le­nia i za­wo­łał:

– Gdzie też może być ten nasz ko­cha­ny ksią­żę?

Był to Jan Du­bar­ry.

Na ten wi­dok de Ta­ver­ney cof­nął się ze zdu­mie­nia, gnie­wu i od­ra­zy.

Jan do­strzegł to za­cho­wa­nie, po­znał tę twarz i ob­ró­cił się ty­łem.

– Zda­je się, że zro­zu­mia­łem – rzekł ba­ron spo­koj­nie. – Od­cho­dzą. Zo­sta­wiam pana mi­ni­stra w wy­bor­nym to­wa­rzy­stwie.

I od­da­lił się z god­no­ścią.ROZ­DZIAŁ XC ROZ­CZA­RO­WA­NIE

Jan, roz­gnie­wa­ny tym wy­zy­wa­ją­cym za­cho­wa­niem ba­ro­na, zro­bił za nim kil­ka kro­ków, ale po­tem jak­by się roz­my­ślił, wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i wró­cił do mar­szał­ka.

– Przyj­mu­jesz u sie­bie ta­kie in­dy­wi­dua? – za­py­tał.

– Skąd­że, wy­pę­dzam!

– A czy wiesz, kto to jest?

– Nie­ste­ty, tak.

– Nie, ale czy wiesz do­kład­nie?

– To jest Ta­ver­ney.

– To jest czło­wiek, któ­ry chce pod­su­nąć swą cór­kę kró­lo­wi…

– No, no!

– Ten pan chciał­by po­zbyć się nas i nie prze­bie­ra w środ­kach pro­wa­dzą­cych do tego celu… O, ale na szczę­ście jest tu­taj Jan, Jan czu­wa, Jan wszyst­ko do­brze wi­dzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: