Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Józef Balsamo, T.V - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Józef Balsamo, T.V - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 420 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ CXXIV SZKA­TUŁ­KA

Pan de Sar­ti­nes oglą­dał szka­tuł­kę ze wszyst­kich stron, jak czło­wiek do­ce­nia­ją­cy waż­ne od­kry­cie.

Pod­niósł klu­cze, któ­re upu­ści­ła Lo­ren­za i pró­bo­wał otwo­rzyć szka­tuł­kę, ża­den jed­nak nie pa­so­wał. Tak samo da­rem­ne były pró­by otwar­cia szka­tuł­ki przy po­mo­cy in­nych klu­czy, wy­do­by­tych przez mi­ni­stra ze schow­ków w biur­ku.

Wów­czas pan de Sar­ti­nes wy­jął dłu­to i mło­tek. Ostroż­nie pod­wa­żył wiecz­ko szka­tuł­ki, ale za­miast ma­szy­ny pie­kiel­nej lub tru­ci­zny, któ­rej sam za­pa­chy mógł po­zba­wić Fran­cję jak naj­bar­dziej po­trzeb­ne­go i po­ży­tecz­ne­go urzęd­ni­ka, we­wnątrz znaj­do­wał się tyl­ko plik pa­pie­rów.

Za­raz na wierz­chu mi­ni­ster za­uwa­żył kart­kę, za­pi­sa­ną fo­rem­nym cha­rak­te­rem pi­sma. Pierw­sze zda­nie brzmia­ło: „Wiel­ki już czas po­rzu­cić na­zwi­sko Bal­sa­mo! L.P.D.”

– Hm… – mruk­nął pan de Sar­ti­nes. – Cho­ciaż nie znam… pi­sma, na­zwi­sko wy­da­je mi się zna­jo­me. Po­szu­kaj­my pod li­te­rą B.

Otwo­rzył jed­ną z dwu­dzie­stu czte­rech szu­flad i wy­do­był mały re­jestr, obej­mu­ją­cy prze­szło czte­ry­sta na­zwisk we­dług al­fa­be­tu.

– Ho, ho! Jest co czy­tać o tym panu Bal­sa­mo! – ucie­szył się czy­ta­jąc.

Na­stęp­nie za­czął szpe­rać w szka­tuł­ce i prze­czy­taw­szy kil­ka pa­pie­rów zda­wał się być po­ru­szo­ny. Naj­cie­kaw­szy wy­dał mu się pa­pier za­pi­sa­ny do­kład­nie na­zwi­ska­mi i cy­fra­mi, na­wet na mar­gi­ne­sach. Pan de Sar­ti­nes za­dzwo­nił na słu­żą­ce­go i ka­zał mu we­zwać ad­iunk­ta z kan­ce­la­rii.

W dwie mi­nu­ty urzęd­nik zja­wił się. Miał w ręku duży re­gestr. Mi­ni­ster po­pa­trzył nań w lu­strze i po­dał przez ra­mię pa­pier.

– Od­szy­fruj mi to – na­ka­zał. – Tak jest, pa­nie – od­parł urzęd­nik.

Był to czło­wie­czek chu­dy, bla­dy, z ostrym pod­bród­kiem i od­chy­lo­nym do tyłu czo­łem, pod któ­rym lśni­ły głę­bo­ko wpa­dłe i dziw­nie mar­twe oczy. De Sar­ti­nes na­zy­wał go Kuną.

Ad­iunkt siadł skrom­nie na ta­bo­re­cie i z obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy za­czął czy­tać, wer­tu­jąc trzy­ma­ny na ko­la­nach słow­nik szy­frów lub po­słu­gu­jąc się pa­mię­cią.

W cią­gu pię­ciu mi­nut od­czy­tał i za­pi­sał w punk­tach:

§

„Roz­kaz o zgro­ma­dze­niu w Pa­ry­żu trzech ty­się­cy za­przy­się­żo­nych”.

§

„Roz­kaz o wy­ty­po­wa­niu trzech okrę­gów i sze­ściu świą­tyń”.

§

„Roz­kaz o usta­no­wie­niu stra­ży wiel­kich ta­jem­nic egip­skich i przy­go­to­wa­niu dla głów­ne­go prze­wod­ni­czą­ce­go czte­rech lo­ka­li, w tym jed­ne­go w pa­ła­cu kró­lew­skim”.

§

„Roz­kaz o wrę­cze­niu prze­wod­ni­czą­ce­mu pię­ciu­set ty­się­cy fran­ków na wy­po­sa­że­nie jego po­li­cji”.

§

„Roz­kaz o zwer­bo­wa­niu do pierw­sze­go okrę­gu pa­ry­skie­go I głów­nych przed­sta­wi­cie­li li­te­ra­tu­ry i fi­lo­zo­fii”.

§

„Roz­kaz o prze­ku­pie­niu władz są­do­wych i wy­ko­naw­czych oraz o in­wi­gi­lo­wa­niu mi­ni­stra po­li­cji, któ­ry w ra­zie wy­pad­ku ma być po­rwa­ny siłą, za po­mo­cą prze­kup­stwa lub pod­stę­pem”.

Ad­iunkt skoń­czył stro­nę i pan de Sar­ti­nes wy­rwał mu z nie­cier­pli­wo­ścią pa­pier. Za­czął szyb­ko czy­tać i gdy do­szedł do ostat­nie­go pa­ra­gra­fu, twarz jego po­kry­ła się bla­do­ścią.

Za­trzy­mał pa­pier i po­dał urzęd­ni­ko­wi nowy ar­kusz, ten zaś za­brał się zno­wu do ro­bo­ty. Pan de Sar­ti­nes nie cze­kał, aż skoń­czy i czy­tał przez ra­mię:

– „W Pa­ry­żu zmie­nić na­zwi­sko Bal­sa­mo, któ­re za­czy­na być gło­śne i przy­brać na­zwi­sko hra­bie­go de Foe…”

Głos dzwon­ka prze­rwał mi­ni­stro­wi czy­ta­nie. Wszedł lo­kaj i za­mel­do­wał:

– Hra­bia de Fo­enix.

De Sar­ti­nes ode­słał czym prę­dzej ad­iunk­ta bocz­nym wyj­ściem i ka­zał lo­ka­jo­wi po­pro­sić hra­bie­go.

W chwi­lę po­lem mi­ni­ster uj­rzał w lu­strze re­gu­lar­nie za­ry­so­wa­ny pro­fil hra­bie­go, któ­re­go zresz­tą już raz wi­dział w dniu pre­zen­ta­cji hra­bi­ny Du­bar­ry. Bal­sa­mo wszedł śmia­ło, bez wa­ha­nia.

Mi­ni­ster wstał, ukło­nił się chłod­no i od razu od­gadł przy­czy­nę i cel wi­zy­ty, wi­dząc, że oczy hra­bie­go utkwio­ne są w otwar­tą i na pół opróż­nio­ną szka­tuł­kę.

– Cze­mu mam przy­pi­sać od­wie­dzi­ny pana hra­bie­go? – za­py­tał de Sar­ti­nes.

– Mia­łem za­szczyt przed­sta­wić się wszyst­kim mo­nar­chom eu­ro­pej­skim, mi­ni­strom i po­słom – od­po­wie­dział Bal­sa­mo – ale nie zna­la­złem ni­ko­go, kto by mnie przed­sta­wił panu. Przy­cho­dzę więc sam się przed­sta­wić.

– W porę pan przy­cho­dzi – po­wie­dział straż­nik po­rząd­ku. – Gdy­by pan nie przy­był, miał­bym za­szczyt pro­sić pana do sie­bie.

– A za­tem rad je­stem, że uprze­dzi­łem pań­skie ży­cze­nie. Mi­ni­ster skło­nił się w od­po­wie­dzi z szy­der­czym uśmie­chem.

– Czy będę miał szczę­ście być w czym­kol­wiek panu uży­tecz­ny? – za­py­tał Bal­sa­mo. Po­wie­dział to tak na­tu­ral­nie, bez cie­nia nie­po­ko­ju i z uśmie­chem, że de Sar­ti­nes z tru­dem ukrył zdzi­wie­nie.

– Pan wie­le po­dró­żo­wał, czy tak? – za­gad­nął.

– Bar­dzo dużo. A może panu po­trzeb­ne ja­kie wy­ja­śnie­nia geo­gra­ficz­ne? Czło­wiek z pań­ski­mi ho­ry­zon­ta­mi nie ogra­ni­cza się za­pew­ne do Fran­cji, ale ogar­nia Eu­ro­pę i cały świat…

– Po­trze­ba mi wy­ja­śnień nie geo­gra­ficz­nych, ale na­tu­ry po­li­cyj­nej, hra­bio.

– Za­wsze je­stem go­to­wy na usłu­gi.

– A więc szu­kam czło­wie­ka bar­dzo nie­bez­piecz­ne­go i szko­dli­we­go dla spo­łe­czeń­stwa.

– Do­praw­dy?

– Czło­wie­ka spi­sku­ją­ce­go i fał­szu­ją­ce­go pie­nią­dze.

– Ho, ho!

– Krzy­wo­przy­sięż­cę, zdraj­cę, czar­no­księż­ni­ka, szar­la­ta­na, przy­wód­cę po­dej­rza­nej sek­ty. Jego hi­sto­ria znaj­du­je się w tej oto szka­tuł­ce.

– Ro­zu­miem – rzekł Bal­sa­mo – zna pan jego hi­sto­rię, ale nie może go pan od­na­leźć, co jest oczy­wi­ście waż­niej­sze.

– Bez wąt­pie­nia, ale zo­ba­czy pan, że za­raz go schwy­ta­my. Pew­ny je­stem, że na­wet Pro­te­usz nie zmie­niał tak czę­sto kształ­tów, Jo­wisz na­zwisk, jak ten ta­jem­ni­czy po­dróż­ny. W Egip­cie na­zy­wał się Acha­rat, we Wło­szech Bal­sa­mo, na Sar­dy­nii So­mi­ni, na Mal­cie mar­gra­bia d'Anna, na Kor­sy­ce mar­gra­bia Pel­le­gri­ni, na ko­niec hra­bia de…

– Hra­bia de…? – za­py­tał Bal­sa­mo.

– Na­zwi­ska tego nie mo­głem wła­śnie od­czy­tać, ale pew­ny je­stem, że mi pan po­mo­że. Na pew­no go pan spo­tkał w licz­nych po­dró­żach.

– Niech mi pan udzie­li ja­kichś ob­ja­śnień – za­pro­po­no­wał spo­koj­nie Bal­sa­mo.

– Do­brze, po­dam panu jego ry­so­pis – od­parł de Sar­ti­nes spo­glą­da­jąc na hra­bie­go wzro­kiem in­kwi­zy­tor­skim. – Otóż jest on pań­skie­go wie­ku, ma pana wzrost i pana bu­do­wę. Nie­kie­dy bywa wiel­kim pa­nem i sy­pie zło­tem, nie­kie­dy zaś jest szar­la­ta­nem, tro­pią­cym ta­jem­ni­ce przy­ro­dze­nia. Cza­sa­mi tak­że dy­ry­gu­je ja­kimś ta­jem­ni­czym sprzy­się­że­niem, któ­re ma wy­wo­łać strasz­li­we wstrzą­sy, bun­ty i inne okrop­no­ści.

– Nie­zbyt pre­cy­zyj­nie – – rzekł Bal­sa­mo. – Spo­ty­ka­łem wie­lu po­dob­nych i dla­te­go po­trzeb­niej­szy mi wi­ze­ru­nek bar­dziej do­kład­ny. Przede wszyst­kim czy pan wie, gdzie on zwy­kle prze­by­wa?

– Wszę­dzie, a te­raz we Fran­cji.

– I co robi we Fran­cji?

– Kie­ru­je wiel­kim spi­skiem prze­ciw­ko ludz­ko­ści.

– A, to co in­ne­go. Te­raz go bę­dzie ła­twiej od­na­leźć. Ale je­że­li pan wie o nim tak dużo, po co mnie pan pyta o radę?

– Bo nie mogę się zde­cy­do­wać, czy go aresz­to­wać.

– Nie poj­mu­ję. Jak­że moż­na na pana sta­no­wi­sku wa­hać się z aresz­to­wa­niem?

– A je­śli on nosi zna­ko­mi­te na­zwi­sko, po­sia­da ty­tu­ły, któ­re go osła­nia­ją przed spra­wie­dli­wo­ścią?

– Ro­zu­miem. A pan nie zna jego na­zwi­ska…

– Gdy­bym znał, ka­zał­bym go aresz­to­wać na­tych­miast.

– A więc, dro­gi pa­nie de Sar­ti­nes, po­wie­dział pan traf­nie, że przy­by­łem w porę, gdyż spo­dzie­wam się wy­świad­czyć panu usłu­gę.

– Po­wie mi pan jego na­zwi­sko?

– Tak. Znam go do­sko­na­le. Na­zy­wa się hra­bia de Fo­enix. – Jak to? Na­zwi­sko, pod któ­rym pan zo­stał za­mel­do­wa­ny?

– Tak jest. To moje na­zwi­sko i tam­te, któ­re pan bez po­mył­ki wy­li­czył, to tak­że moje.

De Sar­ti­nes osłu­piał. Po­dob­na bez­czel­ność prze­cho­dzi­ła jego wy­obra­że­nie.

– A więc od­ga­dłem, że Bal­sa­mo i hra­bia de Fo­enix to jed­na i ta sama oso­ba – po­wie­dział jak­by do sie­bie.

– Och, przy­zna­ję, że pan jest wiel­kim mi­ni­strem.

– A pan czło­wie­kiem nie­ostroż­nym – od­parł mi­ni­ster pod­cho­dząc do dzwon­ka.

– Dla­cze­go je­stem nie­ostroż­ny?

– Po­wiem po­tem, a te­raz każę pana aresz­to­wać.

– Ależ to dzie­ci­na­da! – rzekł Bal­sa­mo, za­gra­dza­jąc mi­ni­stro­wi dro­gę. – Czyż moż­na mnie aresz­to­wać?

– Dla­cze­go nie? Za­raz się pan prze­ko­na.

– Chy­ba się nie prze­ko­nam – od­po­wie­dział Bal­sa­mo i szep­nął mi­ni­stro­wi na ucho kil­ka słów, wśród któ­rych zna­la­zły; się ta­kie, jak „spe­ku­la­cja” i „zbo­że”

De Sar­ti­nes ze­sztyw­niał i zbladł.

– No i co? Chce pan ze mną wal­czyć? – za­py­tał go Bal­sa­mo.ROZ­DZIAŁ CXXV ROZ­MO­WA

Mi­ni­ster otarł pot z czo­ła i po­wie­dział z de­ter­mi­na­cją:

– Do­brze, bę­dzie­my wal­czyć… To mi nie prze­szko­dzi wy­peł­nić obo­wiąz­ku mi­ni­stra po­li­cji. Pan ma do­wo­dy prze­ciw­ko mnie, a ja prze­ciw­ko panu. Niech pan za­cho­wa swo­ją ta­jem­ni­cę, a ja za­cho­wam pana szka­tuł­kę.

– Do­praw­dy, dzi­wię się, jak pan może się tak my­lić, Szka­tuł­ka ta nie może prze­cież zo­stać w pana ręku.

– Ho, ho! – za­wo­łał de Sar­ti­nes z szy­der­czym uśmie­chem. – Za­po­mnia­łem, że pan hra­bia de Fo­enix na­le­ży do sto­wa­rzy­sze­nia ry­ce­rzy-ban­dy­tów, któ­rzy nie oszczę­dza­ją sta­rych ani mło­dych…

– Dość! Nie my­śli pan chy­ba, że za­mie­rzam ode­brać szka­tuł­kę po­gróż­ka­mi czy siłą? Nie spo­dzie­wam się też, abym po wyj­ściu stąd miał być schwy­ta­ny jak zło­dziej. Nie je­stem źle wy­cho­wa­ny, ani nie­roz­sąd­ny. Kie­dy mó­wię, że mi pan odda szka­tuł­kę, to zna­czy, że mi ją pan sam wrę­czy z grzecz­nym, uśmie­chem.

– Ja?! – za­wo­łał de Sar­ti­nes, kła­dąc na szka­tuł­ce rękę. – Może się pan śmiać, ale szka­tuł­ki mi pan nie od­bie­rze, chy­ba ra­zem z ży­ciem, któ­re nie raz już ry­zy­ko­wa­łem. Nie po­mo­gą panu na­wet po­tę­gi pie­kiel­ne!

– Wca­le ich nie będę pro­sił o po­moc. Wy­star­czy mi po­moc oso­by, któ­ra wła­śnie wcho­dzi do pań­skie­go pa­ła­cu.

W se­kun­dę póź­niej dało się sły­szeć na dzie­dziń­cu ko­ła­ta­nie.

– Któ­ra w tej chwi­li wjeż­dża na dzie­dzi­niec – cią­gnął Bal­sa­mo.

– Za­pew­ne to ja­kiś pana sprzy­mie­rze­niec. Czy my­śli pan, że od­dam szka­tuł­kę?

– Je­stem tego pew­ny, dro­gi pa­nie de Sar­ti­nes.

Na twa­rzy mi­ni­stra po­ja­wił się wy­raz dum­nej wzgar­dy, ale w tej sa­mej chwi­li lo­kaj spiesz­nie otwo­rzył drzwi i za­mel­do­wał pa­nią Du­bar­ry.

De Sar­ti­nes za­drżał i spoj­rzał na Bal­sa­mo z prze­stra­chem. Ten zaś miał minę, jak­by po­wstrzy­my­wał się od śmie­chu.

Pani Du­bar­ry we­szła do ga­bi­ne­tu lek­ka jak waż­ka i pach­ną­ca per­fu­ma­mi. Mi­ni­ster skło­nił się, ści­ska­jąc szka­tuł­kę obu­rącz.

– Jak się masz, pa­nie de Sar­ti­nes – po­wi­ta­ła go hra­bi­na z we­so­łym uśmie­chem i zwró­ci­ła się do hra­bie­go; – Dzień do­bry panu.

Bal­sa­mo po­ca­ło­wał jej rękę ze swo­bo­dą i szep­nął jej do ucha coś, cze­go mi­ni­ster nie do­sły­szał,

– Ach, moja szka­tuł­ka – za­wo­ła­ła hra­bi­na.

– Pani szka­tuł­ka! – wy­ją­kał de Sar­ti­nes.

– Oczy­wi­ście, że moja! Ale wi­dzą, że jest otwo­rzo­na. Po­stę­pu­je pan bez ce­re­mo­nii z moją wła­sno­ścią!

– Ależ, hra­bi­no…

– Wła­śnie mia­łam prze­czu­cie… Skra­dzio­no mi szka­tuł­kę, ka­za­łam więc za­prząc do ka­re­ty i po­wie­dzia­łam so­bie, że po­ja­dę do pana de Sar­ti­nes, któ­ry mi od­naj­dzie szka­tuł­kę. Uprze­dził pan moją proś­bę, dzię­ku­ję panu.

– Mam dla pani wiel­ki sza­cu­nek – rzekł mi­ni­ster po­li­cji – ale oba­wiam się, że pani pa­dła ofia­rą mi­sty­fi­ka­cji…

– Czy to przy­pad­kiem nie sto­su­je się do mnie? – spy­tał Bal­sa­mo.

– Ja wiem swo­je – od­po­wie­dział de Sar­ti­nes.

– Ale ja nic nie wiem – rze­kła hra­bi­na do Bal­sa­mo po ci­chu. – Co się sta­ło? Sta­wi­łam się, bo umiem do­trzy­my­wać sło­wa, ale cze­go pan chce ode mnie?

– Pani hra­bi­no – od­po­wie­dział gło­śno Bal­sa­mo – przed kil­ku dnia­mi po­wie­rzy­ła mi pani szka­tuł­kę ze wszyst­kim, co się w niej znaj­do­wa­ło.

– Ależ oczy­wi­ście – po­twier­dzi­ła hra­bi­na.

– Jak to? Pani mówi: oczy­wi­ście? – za­wo­łał de Sar­ti­nes.

– Zda­je mi się, że hra­bi­na po­wie­dzia­ła to wy­raź­nie i żąda zwro­tu szka­tuł­ki. Niech więc ją pan odda.

– Ale przy­najm­niej niech się pani do­wie… Bal­sa­mo spoj­rzał na hra­bi­nę.

– Nie mam się cze­go do­wia­dy­wać – rze­kła pani Du­bar­ry. – Wszyst­ko wiem i pro­szę o zwrot szka­tuł­ki.

– W imie­niu Jego Kró­lew­skiej Mo­ści bła­gam cię, hra­bi­no…

– Pro­szę mi od­dać szka­tuł­kę albo nie, ale ra­dzę się panu za­sta­no­wić.

– Jak pani chce – rzekł z re­zy­gna­cją mi­ni­ster i po­dał hra­bi­nie szka­tuł­kę, do któ­rej Bal­sa­mo wło­żył część pa­pie­rów po­roz­rzu­ca­nych na biur­ku.

Pani Du­bar­ry zwró­ci­ła się do nie­go:

– Bądź ła­skaw, hra­bio, od­nieść tę szka­tuł­kę do mo­jej ka­re­ty i prze­pro­wadź mnie przez te po­ko­je, wy­peł­nio­ne tak szka­rad­ny­mi po­sta­cia­mi. Dzię­ku­ję panu, de Sar­ti­nes.

Bal­sa­mo wziął szka­tuł­kę i pod­szedł z hra­bi­ną do drzwi, gdy wtem spo­strzegł, że mi­ni­ster się­ga do dzwon­ka.

– Hra­bi­no – rzekł Bal­sa­mo przy­sta­jąc – bądź tak do­bra i racz po­wie­dzieć panu de Sar­ti­nes, któ­ry się na mnie gnie­wa, żeby nie pró­bo­wał mi ro­bić wstrę­tów, bo mu tego nie prze­ba­czysz.

– Czy pan sły­szy, pa­nie de Sar­ti­nes? – po­wie­dzia­ła hra­bi­na z uśmie­chem. – Po­gnie­wam się śmier­tel­nie, je­że­li pan wy­rzą­dzi mo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi przy­krość. Że­gnam.

Wy­szli. Bal­sa­mo spo­dzie­wał się, że mi­ni­ster wpad­nie w gniew, ten jed­nak po­pa­trzył za od­cho­dzą­cy­mi z miną obo­jęt­ną.

– Do­sko­na­le! Idź so­bie – mruk­nął. – Ty masz swo­ją szka­tuł­kę, a ja mam two­ją żonę.

Żeby na kim­kol­wiek wy­wrzeć swój gniew, tak sil­nie tar­gnął sznur dzwon­ka, że mało go nie urwał.ROZ­DZIAŁ CXXVI DE SAR­TI­NES ZA­CZY­NA WIE­RZYĆ, ŻE BAL­SA­MO JEST CZAR­NO­KSIĘŻ­NI­KIEM

Na od­głos dzwon­ka do ga­bi­ne­tu pana de Sar­ti­nes wszedł woź­ny.

– No i co? Czy le­piej tej pani? – spy­tał mi­ni­ster.

– Ja­kiej pani, tej, co omdla­ła? Już zu­peł­nie zdro­wa.

– Przy­pro­wadź ją tu­taj do mnie.

– Do­kąd mam pójść po nią, pro­szę pana?

– Jak to? Do po­ko­ju, w któ­rym ją cu­ci­li­ście.

– Ale jej tam nie ma.

– Gdzież więc się po­dzia­ła? – Nie wiem. Wy­szła.

– Ależ ona le­d­wie sta­ła na no­gach!

– Tak, ale kie­dy hra­bia de Fo­enix wszedł do ga­bi­ne­tu, wró­ci­ła do sie­bie, wsta­ła i po­nie­waż pan nie ka­zał jej za­trzy­my­wać, wy­szła.

– O, by­dla­ki! – krzyk­nął de Sar­ti­nes. – Wszyst­kich was wsa­dzę do Bi­cêtre! Bie­gnij do mo­je­go asy­sten­ta!

Woź­ny wy­padł z ga­bi­ne­tu, mi­ni­ster zaś wes­tchnął z re­zy­gna­cją:

– Nie ma co z nim wo­jo­wać. Z pew­no­ścią to cza­row­nik. Ja je­stem mi­ni­strem po­li­cji, a on mi­ni­strem dia­bła.

Jak się ła­two do­my­ślić, wyj­ście Lo­ren­zy było za­słu­gą Bal­sa­mo, któ­ry na­ka­zał jej wy­sił­kiem woli, aby wró­ci­ła do domu.

De Sar­ti­nes nie­mal od­cho­ro­wał całe zda­rze­nie i le­karz mu­siał mu wie­czo­rem pusz­czać krew.

Tym­cza­sem Bal­sa­mo wra­cał z hra­bi­ną jej ka­re­tą, Dże­rid zaś szedł obok uwią­za­ny.

– Wi­dzisz, hra­bio, jaka je­stem rze­tel­na – mó­wi­ła pani Du­bar­ry. – Wy­bie­ra­łam się do Lu­cien­nes, gdzie miał przy­je­chać król, ale kie­dy otrzy­ma­łam od cie­bie list, rzu­ci­łam wszyst­ko i przy­bie­głam na ra­tu­nek.

– Dro­ga hra­bi­no – od­po­wie­dział Bal­sa­mo – od­pła­ci­łaś – mi so­wi­cie drob­ną przy­słu­gę, jaką ci oka­za­łem. Umiem być wdzięcz­ny, ale nie sądź, że je­stem spi­sko­wiec i zbrod­niarz, jak mó­wił de Sar­ti­nes. Mi­ni­ster otrzy­mał moją szka­tuł­kę z za­pi­ska­mi che­micz­ny­mi i ta­jem­ni­ca­mi, któ­ry­mi się pra­gnę po­dzie­lić z tobą, hra­bi­no, abyś za­cho­wa­ła swo­ją uro­dę i nie­śmier­tel­ną mło­dość. Mi­ni­ster we­zwał spe­cja­li­stów, któ­rzy od­czy­ty­wa­li for­muł­ki i cy­fry po swo­je­mu, a jak pani wia­do­mo che­mia kry­je dla nich nie­bez­pie­czeń­stwa, bo to umy­sły śre­dnio­wiecz­ne. Jed­nym sło­wem, wy­ba­wi­łaś mnie, hra­bi­no, wo­bec tego dzię­ku­ję ci, obie­cu­jąc wdzięcz­ność.

– A co by zro­bił de Sar­ti­nes, gdy­bym w porę nie na­de­szła?

– Osa­dził­by mnie w wię­zie­niu. Oczy­wi­ście, wy­szedł­bym stam­tąd, bo umiem tchnie­niem roz­pusz­czać ka­mie­nie, ale stra­cił­bym szka­tuł­kę, w któ­rej, jak mó­wi­łem, znaj­du­je się wie­le cie­ka­wych for­muł, wy­dar­tych przez na­ukę przy­ro­dzie.

– Uspo­ko­iłeś mnie, hra­bio. A czy przy­rze­kasz mi elik­sir mło­do­ści? – po­wie­dzia­ła hra­bi­na.

– Przy­rze­kam, ale jesz­cze nie za­raz. Po­trzeb­ny ci bę­dzie, hra­bi­no, za lat dwa­dzie­ścia. Nie są­dzę, abyś chcia­ła te­raz zo­stać dziec­kiem. – Dziw­ny z cie­bie czło­wiek, hra­bio. Ale jesz­cze jed­no; mó­wił pan, że ktoś do­star­czył szka­tuł­kę mi­ni­stro­wi; to na­tu­ral­nie nie pan, a więc ja­kiś zdraj­ca. Któż to taki?

– Ko­bie­ta. Ko­bie­ta pod­że­ga­na za­zdro­ścią.

W chwi­lę po­tem hra­bi­na ka­za­ła za­trzy­mać ka­re­tę i za­py­ta­ła:

– Czy pan chce tu­taj wy­siąść, czy mam pana od­wieźć do domu?

– Tu­taj wy­sią­dę. Mam prze­cież Dże­ri­da.

– Ach, to ten ślicz­ny koń, o któ­rym mó­wią, że jest szyb­szy niż wiatr?

– Wi­dzę, że się pani po­do­ba, hra­bi­no, a więc po­zwól mi go so­bie ofia­ro­wać.

– Dzię­ku­ję, ale nie mogę przy­jąć ta­kie­go po­da­run­ku. Wiem, że je­steś, hra­bio, do nie­go przy­wią­za­ny, a sama nie Jeż­dżę kon­no. Wiedz też, że do­ce­niam war­tość two­je­go po – da­run­ku. A te­raz że­gnam pana i przy­po­mi­nam o obiet­ni­cy do­star­cze­nia mi elik­si­ru za dzie­sięć lat.

– Po­wie­dzia­łem, że za dwa­dzie­ścia lat.

– Nie moż­na wie­dzieć, co się przy­tra­fi, a le­piej dziś niż ju­tro. Nie sprze­ci­wię się, je­że­li otrzy­mam elik­sir za pięć lat…

– Jak ze­chcesz, hra­bi­no, je­stem na two­je roz­ka­zy.

– I jesz­cze jed­no, dro­gi hra­bio. Mam do cie­bie za­ufa­nie i… Po­dob­no kró­lo­wi po­do­ba się ta mała de Ta­ver­ney…

– Czy to moż­li­we?

– Tak wszy­scy mó­wią. Pro­szę mi po­wie­dzieć, czy to praw­da, bła­gam cię, hra­bio.

– Zro­bię dla pani wię­cej, hra­bi­no – od­parł Bal­sa­mo – bo mogę pa­nią za­pew­nić, że An­drea de Ta­ver­ney nig­dy nie bę­dzie ko­chan­ką kró­la.

– Dla­cze­go? – zdzi­wi­ła się pani Du­bar­ry.

– Dla­te­go, że ja tak chcę. Czy pani wąt­pi?

– Prze­cież trud­no mi tego za­bro­nić.

– Niech pani nie wąt­pi w na­ukę, nig­dy, hra­bi­no.

– Czy za­tem może pan zni­we­czyć wolę… kró­la? Bal­sa­mo uśmiech­nął się.

– Mogę wzbu­dzić sym­pa­tię, co ozna­cza, że po­tra­fię tak­że wzbu­dzić wstręt. Uspo­kój się więc, hra­bi­no, ja czu­wam.

– Dzia­łaj­my więc wspól­nie, hra­bio. Pro­po­nu­ję ci przy­mie­rze.

– Zgo­da – rzekł Bal­sa­mo ca­łu­jąc ją w rękę.

W pięć mi­nut póź­niej Bal­sa­mo zja­wił się w swo­im domu.

– Po­wró­ci­ła? – za­py­tał Frit­za.

– Tak. Jest zmę­czo­na, bie­gła tak pręd­ko, że nie mo­głem za nią na­dą­żyć. Leży na skó­rze lwa.

Bal­sa­mo spiesz­nie po­biegł na górę. Nie wy­zwo­lo­na jesz­cze z hip­no­zy, Lo­ren­za le­ża­ła osła­bła i ję­czą­ca, jak­by na jej pier­siach spo­czy­wa­ła góra cier­pie­nia.

Po­pa­trzył na nią przez chwi­lę i wzrok jego za­bły­snął gnie­wem. Po­rwał Lo­ren­zę w ra­mio­na i za­niósł ją do jej po­ko­ju, za­mknąw­szy za sobą ta­jem­ne przej­ście.ROZ­DZIAŁ CXXVII ELIK­SIR ŻY­CIA

Bal­sa­mo za­mie­rzał obu­dzić Lo­ren­zę, aby ją ob­sy­pać wy­rzu­ta­mi i uka­rać. Kie­dy jed­nak po­ło­żył ją na so­fie, roz­le­gło się ko­ła­ta­nie od stro­ny su­fi­tu, znak, że Al­tho­tas chce z nim mó­wić.

W oba­wie, aby Lo­ren­za się sama nie obu­dzi­ła, Bal­sa­mo na­ka­zał jej jesz­cze głęb­szy sen i po­szedł do swe­go mi­strza.

Al­tho­tas w ocze­ki­wa­niu na nie­go wyj­rzał ze swo­je­go po­miesz­cze­nia. Jego twarz była strasz­na i od­ra­ża­ją­ca. Chu­de i ko­ści­ste ręce przy­po­mi­na­ły szkie­let, za­pa­dłe oczy pa­ła­ły dzi­kim pło­mie­niem. Drżał i w nie­zna­nym ję­zy­ku mio­tał okrop­ne prze­kleń­stwa.

Kie­dy wszedł Bal­sa­mo, sta­rzec za­wo­łał:

– Na­resz­cie je­steś, próż­nia­ku i nie­wdzięcz­ni­ku! Bal­sa­mo za­wsze oka­zy­wał wo­bec swo­je­go na­uczy­cie­la cier­pli­wość i ła­god­ność, to­też od­po­wie­dział spo­koj­nie:

– Zda­je mi się, że za­raz przy­sze­dłem na two­je wo­ła­nie.

– Ty wy­rod­ku, opu­ści­łeś mnie, gło­dem mo­rzysz, za­bi­jasz… – Uspo­kój się, mi­strzu, gniew ci może za­szko­dzić.

– Sta­le mam wra­że­nie, że drwisz ze mnie. Czy ja kie­dy cho­ro­wa­łem? Czy za­po­mnia­łeś, że ja, Al­tho­tas, le­czę in­nych?

– Przy­sze­dłem na two­je we­zwa­nie, nie trać­my więc cza­su…

– Wła­śnie! Ra­dzę ci przy­po­mnieć so­bie o cza­sie, któ­ry ula­ta i gi­nie. Ta­kim się sta­je też i mój czas, któ­ry po­wi­nien być wiecz­ny.

– Prze­stań na­rze­kać, mi­strzu – po­wie­dział z nie­za­chwia­nym spo­ko­jem Bal­sa­mo. – Po­wiedz, cze­go po­trze­bu­jesz? Po­wie­dzia­łeś, że mo­rzę cię gło­dem, ale to ty sam prze­cież na­ka­za­łeś so­bie czter­dzie­sto­dnio­wy post.

– Oczy­wi­ście. Już trzy­dzie­ści dwa dni, jak się za­czę­ło dzie­ło od­ro­dze­nia.

– Cze­mu więc się uża­lasz?

– Czy my­ślisz, że mogę sam je­den do­ko­nać dzie­ła od­mło­dze­nia i prze­obra­że­nia? Nie mam sił stwo­rzyć elik­si­ru ży­cia, pi­jąc tyl­ko ocu­krzo­ną wodę. Po­trzeb­na mi jest rześ­kość cia­ła i du­szy, a nade wszyst­ko po­moc przy­ja­cie­la.

– Tak, wiem o tym – rzekł Bal­sa­mo. – Ale nie wi­dzę, żeby ci tu cze­go bra­ko­wa­ło. Jest woda de­sty­lo­wa­na, su­char­ki jęcz­mien­ne i z se­za­mu, bia­łe kro­ple…

– Ale elik­sir jesz­cze nie przy­go­to­wa­ny! – krzyk­nął Al­tho­tas. – Ty tego nie pa­mię­tasz, ale kie­dyś przy­go­to­wy­wa­łem elik­sir i uda­łem się na górę Ara­rat. Ku­pi­łem od jed­ne­go Żyda chrze­ści­jań­skie nie­mow­lę i wy­pu­ściw­szy z nie­go we­dług prze­pi­su krew wzią­łem ostat­nie trzy kro­ple i w cią­gu go­dzi­ny elik­sir był go­tów. Dla­te­go też moje ostat­nie pięć­dzie­się­cio­let­nie od­ro­dze­nie prze­ży­łem jak naj­le­piej. Praw­da, że mi po­wy­pa­da­ły zęby i wło­sy, ale po­tem od­ro­sły. Te­raz zaś po­sta­rza­łem się zno­wu i je­że­li elik­sir nie bę­dzie go­tów, na­uka ca­łych stu lat zgi­nie wraz ze mną. Och, strzeż się mnie wte­dy, Acha­ra­cie! Gniew mój bę­dzie strasz­ny!

I sta­rzec do­stał ze wzbu­rze­nia kon­wul­sji, któ­re na­stęp­nie prze­szły w gwał­tow­ny ka­szel. Bal­sa­mo po­ma­gał mu przyjść do sie­bie i gdy to na­stą­pi­ło, za­py­tał:

– Po­wiedz te­raz, mi­strzu, cze­go żą­dasz?

– Bra­ku­je mi ostat­nich trzech kro­pel krwi… Bal­sa­mo za­trząsł się ze wstrę­tu.

– Nie bę­dzie­my mó­wić o dziec­ku, bo to dla cie­bie za trud­ne – mó­wił da­lej Al­tho­tas. – Przy­jem­niej sie­dzieć ci z ko­chan­ką w za­mknię­ciu.

– Wiesz do­brze, że Lo­ren­za nie jest moją ko­chan­ką.

– Och, mó­wisz tak i my­ślisz, że mnie oszu­kasz. Chcesz, że­bym wie­rzył w czy­stość męż­czy­zny.

– Przy­się­gam, że Lo­ren­za jest nie po­ka­la­na jak anioł. Przy­się­gam, że po­świę­ci­łem mi­łość, żą­dze i roz­ko­sze ziem­skie, aby się od­ro­dzić. Mię­dzy nami jest tyl­ko ta róż­ni­ca, że ty my­ślisz je­dy­nie o so­bie, a ja o ca­łej ludz­ko­ści, po­nie­waż ja tak­że chcę od­ro­dzić ród ludz­ki.

– Bied­ny głup­cze! – za­wo­łał Al­tho­tas. – Zno­wu za­czy­nasz o swo­ich mo­zol­nych prze­mia­nach, kie­dy ja mó­wię o ży­ciu wiecz­nym, wiecz­nej mło­do­ści, wiecz­nym szczę­ściu…

– Któ­re osią­gnąć moż­na przy po­mo­cy okrop­nej zbrod­ni… Je­że­li zrze­kasz się nie­mow­lę­cia, po­wiedz mi, cze­go po­trze­bu­jesz?

– Trze­ba mi isto­ty nie­win­nej, naj­le­piej dzie­wi­cy. Po­spiesz się, gdyż mam tyl­ko jesz­cze je­den dzień cza­su.

– Do­brze, mi­strzu, po­szu­kam – od­parł Bal­sa­mo. W oczach star­ca bły­snę­ła krwa­wa iskra.

– Po­szu­kasz! – za­wo­łał. – To two­ja od­po­wiedź… W oczach two­ich wi­dzę za­kło­po­ta­nie, chcesz kła­mać przede mną, ale nic się przed Al­tho­ta­sem nie ukry­je! Czy­ta on w ser­cu Acha­ra­ta i go­tów jest są­dzić go i ści­gać.

– Ja za­wsze mó­wię praw­dę. Po­sta­ram się i może będę mógł ci do­star­czyć tego, cze­go chcesz, ale nie bio­rę od­po­wie­dzial­no­ści za po­dob­ną zbrod­nię. Oto wszyst­ko, co ci mogę po­wie­dzieć.

– O, ja­kie masz czu­łe ser­ce! – za­wo­łał Al­tho­tas i pod­niósł się z tru­dem. – Tak, czy nie? – za­py­tał ostro.

– Tak, je­że­li znaj­dę, nie, je­że­li nie znaj­dę, mi­strzu.

– A więc gu­bisz mnie, nik­czem­ni­ku. Ale po­słu­chaj: będę cze­kał i je­że­li nie speł­nisz mej woli, sam ją speł­nię! Idź te­raz.

Bal­sa­mo po­wo­li od­szedł, nie do­strze­ga­jąc zło­śli­we­go uśmie­chu star­ca, któ­ry wy­krzy­wiał swo­ją ohyd­ną twarz jesz­cze wów­czas, gdy jego uczeń zna­lazł się w po­ko­ju Lo­ren­zy.ROZ­DZIAŁ CXXVIII WAL­KA

Bal­sa­mo stał przed ka­na­pą, na któ­rej spo­czy­wa­ła Lo­ren­za i roz­my­ślał.

– Oto po­zo­sta­łem sam je­den – mó­wił sam do sie­bie. – Lo­ren­za nie­na­wi­dzi mnie: od­gra­ża­ła się, że zdra­dzi i zdra­dzi­ła. Ta­jem­ni­ca moja nie na­le­ży już do mnie, zo­sta­wi­łem ją w ręku tej ko­bie­ty. Walą się w gru­zy na­dzie­je moje w tym kra­ju, a za­tem na ca­łym świe­cie, któ­re­go du­szą jest Fran­cja. I po­my­śleć, że za­wdzię­czam to tej pięk­nej, słod­ko uśmiech­nię­tej pani… Oto zło zwy­cię­ży­ło do­bro… Lo­ren­za już nie­po­trzeb­na… Spij, żmi­jo, a gdy się obu­dzisz będę cię mu­siał za­bić…

I uśmie­cha­jąc się po­nu­ro, Bal­sa­ma zbli­żył się do Lo­ren­zy, któ­ra pa­trzy­ła na nie­go wzro­kiem peł­nym tę­sk­no­ty.

– Oto zmu­szo­ny je­stem za­mknąć na za­wsze te czu­łe i te gniew­ne za­ra­zem dla mnie oczy! – za­wo­łał Bal­sa­mo. – Ale… za­bi­ja­jąc tę, któ­ra mnie nie­na­wi­dzi, za­bi­ję tak­że tę, któ­ra mnie ko­cha…

Ser­ce jego na­peł­ni­ło się bó­lem, cia­ło prze­nik­nął stru­mień po­żą­da­nia.

– Nie, nie mogę jej za­bić – mo­no­lo­go­wał da­lej. – Nie za­bi­ję jej, ale i nie obu­dzę. Niech żyje tym sztucz­nym ży­ciem, sko­ro praw­dzi­we jest dla niej mę­czar­nią. Cze­mu nie umia­łem uczy­nić ją szczę­śli­wą! Ale… już za póź­no…

Na­po­ty­ka­jąc na tkli­we spoj­rze­nie Lo­ren­zy, do­tknął dłoń­mi jej gło­wy. Mło­da ko­bie­ta wes­tchnę­ła i pod­no­sząc się le­ni­wie po­ło­ży­ła mu na ra­mio­nach bia­łe, dłu­gie ręce i zbli­ży­ła swo­ją twarz do ust Bal­sa­mo.

– O, nie! Nie mogę dłu­żej wal­czyć z tą ku­si­ciel­ką. Że­gnaj sła­wo, po­tę­go, nie­śmier­tel­no­ści! Nie, nie, ona musi się obu­dzić, ja tak chcę…

Miał jesz­cze tyle siły, aby ją ode­pchnąć. Lo­ren­za opu­ści­ła ręce i osu­nę­ła się na ka­na­pę w po­zie, któ­rej nie mo­gła­by wy­my­ślić naj­bar­dziej wy­uz­da­na ko­chan­ka.

Na pół przy­tom­ny, Bal­sa­mo zdo­był się na wy­si­łek i od­szedł kil­ka kro­ków; na nie­szczę­ście od­wró­cił się i to go zgu­bi­ło.

– Je­że­li ją prze­bu­dzę – roz­my­ślał – wal­ka za­cznie się na nowo: ona za­bi­je sie­bie albo mnie, lub zmu­si mnie, abym ją za­bił. O, bia­da mi!

Mi­łość i śmierć, ży­cie i mi­łość! Po­ję­cia te prze­wa­la­ły się w jego ser­cu i do­pro­wa­dza­ły go do sza­leń­stwa.

Lo­ren­za tym­cza­sem pod­nio­sła się zno­wu, wsta­ła, po­de­szła do nie­go i pa­da­jąc na ko­la­na spoj­rza­ła pro­mien­nym wzro­kiem. Chwy­ci­ła jego rękę, przy­ci­snę­ła do ser­ca i błysz­czą­cy­mi war­ga­mi wy­szep­ta­ła go­rą­co:

– Mi­łość i śmierć!

Bal­sa­mo od­rzu­cił gło­wę do tyłu, za­krył oczy i cof­nął się. Ale Lo­ren­za po­wlo­kła się za nim, ku­sząc po­wta­rza­niem tych sa­mych słów. Bal­sa­mo nie mógł się opie­rać dłu­żej. Go­rą­cy ob­łok ogar­nął całą jego isto­tę.

– Och, dość tej wal­ki! – za­wo­łał. – Je­stem czło­wie­kiem, a nie anio­łem. Zbyt dłu­go tłu­mi­łem na­mięt­no­ści, aby na­cie­szyć ego­izm i dumę. Nie mam pra­wa wal­czyć prze­ciw­ko mi­ło­ści! Ko­cham ją i mi­łość moja za­drę­cza ją bar­dziej niż nie­na­wiść. Dość okru­cień­stwa i fał­szy­wej py­chy, za któ­rą trze­ba bę­dzie od­po­wie­dzieć przed Bo­giem… Lo­ren­zo, wiem, że ko­cha­jąc się, uni­ce­stwiam swo­ją przy­szłość, ale… czy chcesz tego, uko­cha­na?

– O, uko­cha­ny! – wes­tchnę­ła. – Bła­gam cię o to! Ta­kie ży­cie jest dla mnie szczę­ściem!

– A czy po­prze­sta­niesz na tym ży­ciu? Ja cię tak ko­cham!

– Wiem, bo wi­dzę, co jest w two­im ser­cu.

– Boję się, Lo­ren­zo, że­byś mnie po­tem nie ob­wi­nia­ła wo­bec lu­dzi i Boga, że­byś nie mó­wi­ła, że cię przy­mu­si­łem.

– Bę­dzie to je­dy­ne szczę­ście w moim ży­ciu!

– A więc nig­dy nie unie­siesz się w ja­sną prze­strzeń, nig­dy nie po­wiesz mi o przy­szło­ści. Nie będę mógł za two­im po­śred­nic­twem roz­ka­zy­wać lu­dziom, nie usły­szę wię­cej two­je­go gło­su od­po­wia­da­ją­ce­go na moje we­zwa­nia. By­łaś mi po­śred­nicz­ką mię­dzy nie­bem a mną, te­raz po­zo­sta­jesz mi tyl­ko jako uko­cha­na ko­bie­ta…

– Będę cię ko­chać za­wsze, je­dy­ny!

– Niech więc się sta­nie – po­wie­dział Bal­sa­mo, ocie­ra­jąc czo­ło. – Czyż zresz­tą ona jed­na po­sia­da dar ja­sno­wi­dze­nia? Nie i do­pó­ki sy­cić się będę w jej ra­mio­nach, moim po­śred­ni­kiem bę­dzie An­drea. Nie ko­cham jej, a prze­cież jest mi ule­gła. Ona bę­dzie moją ofia­rą, słu­żyć mi bę­dzie w dzia­ła­niu moim. Ona bę­dzie słu­gą, a ty, Lo­ren­zo, ko­chan­ką. Od tej chwi­li moje ży­cie sta­nie się peł­nią, po­sią­dę szczę­ście i za­brak­nie mi tyl­ko nie­śmier­tel­no­ści, aby stać się bo­gom rów­ny. Lo­ren­zo, pójdź!

Po­chy­lił się nad Lo­ren­zą, któ­ra przy­tu­li­ła się do nie­go, a po­tem, ogar­nia­jąc go wzro­kiem peł­nym mi­ło­ści i od­da­nia, owi­nę­ła się wo­kół nie­go jak bluszcz wo­kół pnia dębu.ROZ­DZIAŁ CXXIX MI­ŁOŚĆ

Bal­sa­mo roz­po­czął nowe ży­cie.

Już od trzech dni gło­wy jego nie za­przą­ta­ły spra­wy po­li­tycz­ne ani pu­blicz­ne, nie od­czu­wał gnie­wu, obaw ni za­zdro­ści. Jego burz­li­wy, nie­spo­koj­ny cha­rak­ter do­znał uci­sze­nia, owład­nę­ła nim cał­ko­wi­cie mi­łość. Za­po­mniał o ca­łym świe­cie i ani na chwi­lę nie od­stę­po­wał Lo­ren­zy. Za­nu­rzył się w unie­sie­nia mi­ło­sne, nie­po­mny na wszyst­ko, co było poza mi­ło­ścią.

Upo­je­nie nie ode­bra­ło mu tyl­ko świa­do­mo­ści, że sta­ny mi­ło­sne, ja­kich do­świad­czał, ob­ra­ca­ły się w sfe­rze jak­by wid­mo­wej. Ko­chał Lo­ren­zę nor­mal­ną i uśpio­ną, ale był ko­cha­ny wy­łącz­nie przez Lo­ren­zę uśpio­ną. Wie­dział, że jed­no sło­wo może prze­kształ­cić ją w nie­ubła­ga­ne­go wro­ga.

W cią­gu trzech dni, rzad­ko przy­tom­nie­jąc w swo­im le­tar­gu mi­ło­snym, Bal­sa­mo pa­trzył na uśmiech­nię­tą ko­chan­kę, szczę­śli­wą i ro­ją­cą o swo­im ta­jem­ni­czym szczę­ściu. W chwi­lach ta­kich za­sta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem Bóg się na nie­go nie po­gnie­wał i nie pod­po­wie­dział ko­chan­ce, aby go oszu­ka­ła, aby jego ta­jem­ni­cy nie po­chwy­ci­ła i nie wy­stą­pi­ła jako mści­wa Eu­me­ni­da.

Ta­kie na­wro­ty czuj­no­ści szyb­ko się jed­nak wy­czer­py­wa­ły i Bal­sa­mo na nowo za­pa­dał w ot­chłań na­mięt­no­ści.

– Gdy­by Lo­ren­za uda­wa­ła – my­ślał – zna­la­zła­by oka­zję, aby mnie po­zo­sta­wić sa­me­go. Tym­cza­sem jej ra­mio­na są jak nie­ro­ze­rwal­ne łań­cu­chy, spoj­rze­nie jej mówi: nie od­chodź…

I zno­wu za­czy­nał Bal­sa­mo wie­rzyć w na­ukę i w sie­bie sa­me­go. Zno­wu na­bie­rał pew­no­ści, że jego po­tę­ga nie jest chi­me­rą, uśpio­ną w mi­ło­snym le­tar­gu.

Lo­ren­za od­ga­dy­wa­ła na­tych­miast wszyst­kie jego my­śli i uczu­cia. Na­le­ża­ło tyl­ko jesz­cze prze­ko­nać się, czy jej zdol­ność ja­sno­wi­dze­nia trwa, czy też zwol­na za­ni­ka pod wpły­wem mi­ło­sne­go szczę­ścia. Bal­sa­mo nie śmiał jed­nak wy­sta­wiać tej jej zdol­no­ści na wy­czer­pu­ją­cą pró­bę.

Nie­kie­dy Lo­ren­za mó­wi­ła doń ze słod­ką me­lan­cho­lią:

– Acha­ra­cie, ty my­ślisz o in­nej ko­bie­cie, blon­dyn­ce z błę­kit­ny­mi ocza­mi. Wi­dzę to wy­raź­nie, jak w zwier­cia­dle.

– Po­win­naś więc wie­dzieć, czy ją ko­cham.

– Wiem, że jej nie ko­chasz, ale my­ślisz o niej…

– Ach, nie, my­ślę tyl­ko o to­bie, uko­cha­na – za­pew­niał ją Bal­sa­mo. – Prze­cież wi­dzisz, że od dnia, w któ­rym roz­po­czę­ło się na­sze szczę­ście, o wszyst­kim za­po­mnia­łem, po­rzu­ci­łem po­li­ty­kę, na­ukę i pra­cę…

– To źle, bo ja mo­gła­bym ci być we wszyst­kim uży­tecz­na. Cze­mu nie mo­gła­bym wes­przeć two­jej po­tę­gi, jak usto­krot­niam twe szczę­ście?

– Bo cho­ciaż je­steś pięk­na, nie po­zna­łaś na­uki. Nie­bo ob­da­rza nas pięk­nem i mi­ło­ścią, ale wie­dzy do­star­cza tyl­ko na­uka.

– Du­sza do­świad­cza wszyst­kie­go i wszyst­ko wie.

– Wi­dzisz więc wszyst­ko ocza­mi du­szy?

– Wi­dzę i po­tra­fię ci po­móc.

– I mo­żesz do­pro­wa­dzić mnie do od­kry­cia ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go, uko­cha­na?

– Tak, wie­rzę w to.

Wów­czas Bal­sa­mo za­pro­wa­dził ją do swe­go la­bo­ra­to­rium, nie­czyn­ne­go od wie­lu dni.

Lo­ren­za pa­trzy­ła bez zdzi­wie­nia na prze­dziw­ne przy­rzą­dy i urzą­dze­nia do­go­ry­wa­ją­cej już al­che­mii i czy­ni­ła wra­że­nie, że zna­ła wszyst­ko.

– Chcesz wy­twa­rzać zło­to? – za­py­ta­ła z uśmie­chem.

– Tak, ale za­prze­sta­łem do­świad­czeń i nie ża­łu­ję tego.

– I masz słusz­ność, po­nie­waż nie moż­na wy­two­rzyć zło­ta.

– A jed­nak Da­niel z Sied­mio­gro­du sprze­dał Ko­smie I re­cep­tę na za­mia­nę me­ta­li.

– To było oszu­stwo.

– A Sas Pay­ken, al­che­mik, któ­ry za­mie­nił szta­bę oło­wiu w zło­to, z któ­re­go wy­ku­to mo­ne­ty i me­dal ku jego czci?

– I ten był tyl­ko zręcz­nym szar­la­ta­nem, któ­ry użył do swo­jej sztucz­ki praw­dzi­we­go zło­ta. Ty, Acha­ra­cie, masz pew­niej­szy spo­sób wy­twa­rza­nia zło­ta: prze­ta­piać na szta­by bo­gac­two, któ­re ci zno­szą nie­wol­ni­cy z ca­łe­go świa­ta.

Bal­sa­mo za­my­ślił się.

– A więc prze­mia­na me­ta­li jest nie­po­do­bień­stwem? A wy­twa­rza­nie dia­men­tów?

– To co in­ne­go, bo wy­twa­rza­jąc dia­ment nie zmie­nia się jed­ne­go two­rzy­wa w dru­gie. Zmie­nia się tyl­ko jego wła­ści­wo­ści.

– Czy wiesz, czym jest dia­ment?

– Wiem: skry­sta­li­zo­wa­nym czy­stym wę­glem. Bal­sa­mo osłu­piał. Nie­ocze­ki­wa­ne świa­tło olśni­ło go.

– O Boże! – za­wo­łał. – Za­nad­to je­steś do­bry! Do­syć! Czy nie za­gra­ża mi ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Je­stem two­ja, uko­cha­ny, roz­ka­zuj mi – pod­po­wia­da­ła Lo­ren­za.

Bal­sa­mo wy­pro­wa­dził ją z la­bo­ra­to­rium, nie sły­sząc skrzy­pie­nia do­cho­dzą­ce­go od stro­ny su­fi­tu.

– Czy za­do­wo­lo­ny je­steś ze mnie? – spy­ta­ła Lo­ren­za, gdy zna­leź­li się w jej po­ko­ju.

Bal­sa­mo od­po­wie­dział twier­dzą­co i po­pa­trzył na Lo­ren­zę z pew­ną oba­wą.

– O Boże! Omal nie za­mor­do­wa­łem tego anio­ła! – po­my­ślał. – Nie wie­rzy­łem, że moż­na być szczę­śli­wym i jed­no­cze­śnie po­tęż­nym. Za­po­mnia­łem, że gra­ni­ce praw­do­po­do­bień­stwa prze­kra­cza­ją ho­ry­zon­ty wy­ty­czo­ne sta­ne­ra obec­nej na­uki. My­śla­łem, że to chi­me­ra, że nic nie umiem, gdy tym­cza­sem nic nie umia­łem…

Lo­ren­za pa­trzy­ła na nie­go i uśmie­cha­ła się po­god­nie.

– Lo­ren­zo! – po­wie­dział Bal­sa­mo. – Speł­ni­ło się więc ta­jem­ni­cze prze­zna­cze­nie i oto sta­no­wi­my je­dwo. Boże, ugi­nam się pod cię­ża­rem Two­ich do­bro­dziejstw!

Upadł na ko­la­na przed Lo­ren­za, ob­jął ją i mó­wił da­lej:

– Nie roz­sta­nie­my się już nig­dy. Bę­dziesz mi po­ma­ga­ła w mo­ich pra­cach. Z two­ją po­mo­cą uj­rzę nie od­kry­te jesz­cze ta­jem­ni­ce przy­ro­dy i na­uki. O, jaki je­stem szczę­śli­wy!

Lo­ren­za cią­gle uśmie­cha­ła się i od­po­wia­da­ła na sło­wa ko­chan­ka pło­mien­ny­mi piesz­czo­ta­mi.

– A jed­nak jesz­cze wąt­pisz – mó­wi­ła ci­cho. – Wąt­pisz, abym mo­gła wyjść poza krąg na­szej mi­ło­ści i abym mo­gła wi­dzieć po­przez prze­strze­nie. Po­cie­szasz się my­ślą, że je­że­li nie będę wi­dzieć, za­stą­pi mnie ta blon­dyn­ka, An­drea.

– Zga­dłaś, je­dy­na – ustą­pił Bal­sa­mo. – Czy­tasz moje my­śli… Ale mam jesz­cze jed­ną wąt­pli­wość… Chciał­bym wie­dzieć, czy wi­dzisz po­przez prze­szko­dy ma­te­rial­ne?

– Spró­buj, naj­droż­szy.

– Daj mi więc rękę i chodź­my.

Wy­pro­wa­dził ją w my­śli poza miesz­ka­nie i za­py­tał:

– Gdzie te­raz je­ste­śmy?

– Na gó­rze. Przed nami sze­ro­ka do­li­na prze­cię­ta rze­ką, któ­ra pły­nie u pod­nó­ża zam­ku.

– Tak – po­twier­dził z ra­do­ścią Bal­sa­mo – tak, Lo­ren­zo. To za­mek des Ma­isons. Wejdź­my te­raz do pa­wi­lo­nu, któ­ry zo­sta­wi­li­śmy po dro­dze. Co tam wi­dzisz?

– W przed­po­ko­ju sie­dzi Mu­rzy­nek dziw­nie ubra­ny i za­ja­da sło­dy­cze, obok sa­lon. Nie ma w nim ni­ko­go.

– Tak, to był Za­mo­ra. Chodź­my do bu­du­aru.

– Bu­du­ar obi­ty jest błę­kit­nym atła­sem w kwia­ty… Leży tu na so­fie ko­bie­ta.

– Czy znasz ją?

– Tak, to hra­bi­na Du­bar­ry.

– Ach, Lo­ren­zo! Ro­zum tra­cę, to do­praw­dy ona. Co robi?

– My­śli o to­bie. Coś jej obie­ca­łeś…

– Co obie­ca­łem?

– Elik­sir pięk­no­ści, któ­rą Afro­dy­ta dała Fa­ono­wi msz­cząc się nad Sa­fo­ną.

– To praw­da. I co ona za­mie­rza?

– Cze­kaj… Dzwo­ni… Wcho­dzi nie­wy­so­ka bru­net­ka. Hra­bi­na każe jej za­przę­gać do ka­re­ty.

– To jej sio­stra. Do­kąd wy­bie­ra się hra­bi­na?

– Do cie­bie. Za dwie go­dzi­ny bę­dzie tu­taj. Bal­sa­mo upadł na ko­la­na i za­wo­łał:

– O, je­śli to się spraw­dzi, nie będę miał już o co pro­sić Boga! Chy­ba tyl­ko o utrwa­le­nie mo­je­go szczę­ścia.

– Lę­ka­łeś się więc, uko­cha­ny… Nie­po­trzeb­nie. Mi­łość obej­mu­je nie tyl­ko byt fi­zycz­ny, ale i du­cho­wy, zbli­ża nas ku Bogu, jak każ­da szla­chet­na na­mięt­ność.

Bal­sa­mo był jak odu­rzo­ny. Po­zo­sta­wa­ło mu tyl­ko cze­kać, aby po­znać osta­tecz­ny do­wód ja­sno­wi­dze­nia Lo­ren­zy.

Dwie go­dzi­ny mi­nę­ły szyb­ko. Lo­ren­za po­da­wa­ła mu co ja­kiś czas, gdzie w da­nym mo­men­cie znaj­du­je się ka­re­ta z pa­nią Du­bar­ry i wresz­cie dał się sły­szeć głos dzwon­ka. Lo­ren­za pod­pro­wa­dzi­ła ko­chan­ka do drzwi.

– Nie wyj­dziesz z tego po­ko­ju? – za­py­tał Bal­sa­mo.

– Będę tu na cie­bie cze­kać. Idź już. Bal­sa­mo jesz­cze się wa­hał.

– Czyż nie wi­dzisz mo­jej du­szy, jak ja wi­dzę two­ją? – spy­ta­ła Lo­ren­za.

– Nie­ste­ty, nie.

– Je­że­li jesz­cze wąt­pisz, każ mi nie ru­szać się z ka­na­py.

– Do­brze więc, Lo­ren­zo. Cze­kaj na mnie i śpij. Lo­ren­za od razu po­czu­ła się sen­na. Po­de­szła do Bal­sa­mo, przy­lgnę­ła doń ca­łym cia­łem i wpi­ła się w jego usta ostat­nim, po­ca­łun­kiem. Po­tem po­ło­ży­ła się na ka­na­pie i szep­nę­ła:

– Do wi­dze­nia, naj­droż­szy. Do wi­dze­nia, nie­praw­daż? Bal­sa­mo po­słał jej ręką po­ca­łu­nek i gdy za­snę­ła, pod­szedł jesz­cze do niej i ca­ło­wał ją. Dal­sze dzwon­ki przy­wró­ci­ły go do rze­czy­wi­sto­ści, wstał więc i wy­szedł.

W chwi­lę po­tem wśród mro­ków snu Lo­ren­za uj­rza­ła, jak dę­bo­wy su­fit otwie­ra się i w otwo­rze uka­zu­je się ja­kaś masz­ka­ra. Po­twór zbli­żał się do mło­dej ko­bie­ty, pa­trząc na nią okrop­ny­mi oczy­ma i wy­cią­ga­jąc ko­ści­ste ręce.

Lo­ren­zę ogar­nął du­szą­cy strach. Da­rem­nie pró­bo­wa­ła wstać i ucie­kać. Nie poj­mo­wa­ła, ja­kie jej za­gra­ża nie­bez­pie­czeń­stwo. Uj­rza­ła dwa ru­cho­me, strasz­li­we klesz­cze, któ­rych koń­ce uczę – piły się jej bia­łej suk­ni i unio­sły ją całą. Mło­da ko­bie­ta po­czu­ła, że uno­si się do góry ku su­fi­to­wi. Ma­ka­brycz­ny, trzesz­czą­cy w jej uszach śmiech masz­ka­ry to­wa­rzy­szył jej w po­wol­nym uno­sze­niu się do góry, aż do wszech­ogar­nia­ją­cej ciem­no­ści.ROZ­DZIAŁ CXXX NA­PÓJ MI­ŁO­SNY

Bal­sa­mo wszedł do sa­lo­nu, w któ­rym cze­ka­ła pani Du­bar­ry, z twa­rzą ja­śnie­ją­cą szczę­ściem. Ukło­nił się jej z uśmie­chem i po­wie­dział:

– Prze­pra­szam cię, hra­bi­no, że cze­ka­łaś na mnie, ale nie wzią­łem pod uwa­gę szyb­ko­ści two­ich koni. Są­dzi­łem, że jesz­cze je­dziesz pla­cem Lu­dwi­ka XV.

– Jak to? – zdzi­wi­ła się pani Du­bar­ry. – Pan wie­dział, że przy­ja­dę?

– Tak, hra­bi­no. Przed dwie­ma go­dzi­na­mi wi­dzia­łem pa­nią w jej błę­kit­nym bu­du­arze w kwia­ty. Le­ża­ła pani na so­fie i my­śla­ła, żeby po­je­chać do hra­bie­go de Fo­enix. Za­dzwo­ni­ła pani i…

– I kto wszedł? – spy­ta­ła zdu­mio­na wciąż hra­bi­na.

– We­szła sio­stra two­ja, hra­bi­no.

– Do­praw­dy, hra­bio, je­steś cza­row­ni­kiem. Czy pan czę­sto pa­trzy, co się dzie­je w moim bu­du­arze? Na przy­szłość do­brze by­ło­by uprze­dzić mnie o tym…

– Och, hra­bi­no! Ja pa­trzę tyl­ko przez drzwi otwar­te.

– Trud­ne do uwie­rze­nia… A te­raz, hra­bio, po­zwól, że ci po­wiem, co dla cie­bie zro­bi­łam.

– O nie, pro­szę naj­pierw mó­wić o so­bie.

– Do­brze, ale za­cznij­my od tego, że kie­dy tu je­cha­łam, po­zna­łam jed­ne­go ze sług mar­szał­ka, któ­ry je­chał za moją ka­re­tą.

– Jak pani są­dzi, w ja­kim celu ksią­żę pa­nią śle­dzi?

– Aby mi za­szko­dzić. Wie, że na­sze wza­jem­ne sto­sun­ki nie mogą się po­do­bać kró­lo­wi…

– Ksią­żę nie może pani za­szko­dzić

– On już za­szko­dził – od­par­ła hra­bi­na. – Mało co prze­cież nie pa­dłam ofia­rą jego in­try­gi, w któ­rej i pan był tro­chę za­mie­sza­ny.

– Ja prze­ciw­ko pani?

– Czy nie da­wał pan księ­ciu elik­si­ru?

– Nie, elik­sir ma ksią­żę swój, we­dług wła­snych re­cept. Ode mnie brał tyl­ko kro­ple na sen.

– Któ­re­go dnia przy­jeż­dżał po te kro­ple? – Ubie­głej so­bo­ty.

– Ach, te­raz ro­zu­miem! Król był wte­dy u pan­ny de Ta-ver­ney.

– Je­że­li więc pani ro­zu­mie, tedy wie pani, że da­łem tyl­ko te usy­pia­ją­ce kro­ple.

– One nas oca­li­ły, za co panu dzię­ku­ję. Och, hra­bio, mó­wiąc prze­no­śnie, by­łam bar­dzo cho­ra i te­raz wprost nie mogę uwie­rzyć, że wy­zdro­wia­łam. Do­sko­na­ły z pana dok­tor.

– Może mi pani ra­czy po­dać symp­to­my tej cho­ro­by?

– Z chę­cią. Otóż w wi­gi­lię od­wie­dzin kró­la u pan­ny de Ta­ver­ney, ksią­żę i ba­ron de Ta­ver­ney byli na wie­cze­rzy u kró­la. An­drea za­czę­ła się po­do­bać kró­lo­wi, więc mar­sza­łek i ba­ron wla­li jej do wody na­po­ju mi­ło­sne­go…

– No i co?

– Na­pój po­skut­ko­wał i to wszyst­ko. Byli tacy, co wi­dzie­li, że król szedł do miesz­ka­nia pan­ny An­drei. A po­tem, w cza­sie bu­rzy, wró­cił roz­go­rącz­ko­wa­ny…

– My­śli pani, że nie od sa­mej bu­rzy do­stał go­rącz­ki?

– Nie, bo ka­mer­dy­ner sły­szał, jak król wo­łał: „Umar­ła!”

– Och! – zdzi­wił się Bal­sa­mo.

– Były to jed­nak kro­ple usy­pia­ją­ce…

– Tak, tak – rzekł Bal­sa­mo, te­raz do­pie­ro przy­po­mniaw­szy so­bie, że tego wie­czo­ra nie obu­dził An­drei. – A co było po­tem?

– Po­tem król w cią­gu dnia przy­szedł do sie­bie, a wie­czo­rem był u mnie w Lu­cien­nes, gdzie prze­ko­na­łam się, że mar­sza­łek jest pra­wie tak samo wiel­kim cza­row­ni­kiem, jak pan.

Trium­fu­ją­ca i uśmiech­nię­ta twarz hra­bi­ny upew­ni­ła Bal­sa­mo, że fa­wo­ry­ta po­sia­da jesz­cze nad kró­lem wła­dzę.

– A te­raz ko­lej na cie­bie, hra­bio – po­wie­dzia­ła pani Du­bar­ry. – Oca­li­łeś mnie od nie­bez­pie­czeń­stwa, ale i ja wy­ba­wi­łam cię od wiel­kiej bie­dy.

– Mnie? Po­wiedz, hra­bi­no, w ja­kiej spra­wie?

– W spra­wie szka­tuł­ki. Były, tam pa­pie­ry z szy­fra­mi. Zo­sta­ły one prze­tłu­ma­czo­ne i dziś rano de Sar­ti­nes był u kró­la i przy­wiózł prze­tłu­ma­czo­ne tek­sty.

– I co po­wie­dział król?

– Z po­cząt­ku dzi­wił się, po­tem prze­stra­szył. Pan de Sar­ti­nes chciał, że­bym wy­szła, ale ja po­zo­sta­łam przy roz­mo­wie, cze­go zresz­tą chciał też król. A po­tem de Sar­ti­nes oskar­żał pana, za­czął na­pa­dać na Pru­sy i mó­wić o spi­skach wie­lu osób i o tym, że są win­ni…

– Win­ni cze­go?

– Nie wiem, czy po­win­nam o tym mó­wić, bo to jest ta­jem­ni­ca sta­nu…

– A więc i na­sza. Nie masz się cze­go lę­kać, hra­bi­no. Prze­cież po­wi­nie­nem, mil­czeć we wła­snym in­te­re­sie.

– Tak, hra­bio… Więc de Sar­ti­nes chciał do­wieść, że licz­na i po­tęż­na sek­ta pod­ko­pu­je ustrój i za­gra­ża Fran­cji.

– I co król na to od­po­wie­dział?

– Jak zwy­kłe żar­ci­kiem: żeby nie pod­ko­py­wa­li ustro­ju, trze­ba ich za­mknąć w Ba­sty­lii.

Bal­sa­mo za­drżał, ale nie dał tego znać po so­bie. – I co po­tem? – za­py­tał z uśmie­chem.

– Po­tem król spoj­rzał na mnie, a ja po­wie­dzia­łam, że ta­kie małe, czar­ne cy­fer­ki nie mogą mnie prze­ko­nać, że we Fran­cji jest zły mo­nar­cha. De Sar­ti­nes na to po­wie­dział, że nie mam ra­cji, a król, że oby­dwo­je mamy ra­cję. A po­tem mi­ni­ster pod­su­nął róż­ne pa­pie­ry do pod­pi­su, wśród nich je­den prze­ciw­ko panu, ale ja za­pro­te­sto­wa­łam. De Sar­ti­nes prze­ko­ny­wał kró­la i po­wie­dział na­wet, że ja żą­dam ła­ski dla zło­czyń­ców – wów­czas, kie­dy ży­cie kró­la jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Król zde­ner­wo­wał się, zbladł i już my­śla­łam, że prze­gra­li­śmy. Wte­dy po­wie­dzia­łam do nie­go, że je­że­li wie­rzy w to, co prze­czy­ta­li urzęd­ni­cy, to i ja wo­bec tego na­le­żę do spi­sku. I wy­szłam do dru­gie­go po­ko­ju, ale król po­biegł za mną prze­pra­sza­jąc i na moje ży­cze­nie prze­pę­dził mi­ni­stra. Ka­zał mu iść precz i de Sar­ti­nes stra­cił zu­peł­nie gło­wę. Pod­szedł do mnie, prze­pro­sił mnie i po­wie­dział, że gu­bię kraj i że ja będę ża­ło­wać wsta­wien­nic­twa w two­jej, hra­bio, spra­wie. Bal­sa­mo za­my­ślił się.

– Jak to, hra­bio? Nie dzię­ku­jesz mi, że uwol­ni­łam cię od prze­jażdż­ki do Ba­sty­lii? – zdzi­wi­ła się hra­bi­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: