- W empik go
Józki, Jaśki i Franki - ebook
Józki, Jaśki i Franki - ebook
Książka Janusza Korczaka z 1911 roku. Wcześniej ukazywała się na łamach „Promyka” jako powieść w odcinkach. Powstała na bazie obserwacji i wydarzeń z życia chłopców na kolonii letniej w Wilhelmówce w 1908 roku. Janusz Korczak, właśc. Henryk Goldszmit (1878–1942), polsko-żydowski lekarz i pedagog, zajmował się teorią i praktyką wychowania. Pisał utwory literackie oraz publicystyczne, w których propagował prawa dziecka oraz nowoczesne metody wychowawcze.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-807-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bardzo krótki wstęp
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Wstęp
I. Pierwszy na kolonii szałas
II. Pozwolenie na budowanie szałasów
III. Miłosna
IV. Szałas Jelińskiego
V. Miłosna otrzymuje samorząd
VI. Szpital w szałasie nr 4
VII. Pozostałe szałasy
VIII. Towarzystwo Przyjaciół Czytania
IX. Szałas Bartyzka na Łysej Górze
X. Szałas, gdzie się ciągle wyrzucali
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
DodatekBardzo krótki wstęp
Niedawno ukończyłem opowieść o Mośkach, Joskach i Srulach.
Wszystko, co robili chłopcy żydowscy w Michałówce, było tam dokładnie opowiedziane. Książka się podobała.
I jakże mogły się nie podobać ciekawe przygody aż stu pięćdziesięciu chłopców na wsi?
Opowieść o Józkach, Jaśkach i Frankach zapewne będzie jeszcze ciekawsza.
Po pierwsze: las w Wilhelmówce jest wielki, więc chłopcy zbierają jagody i grzyby, a z gałęzi budują szałasy. Z szałasów tych dwie powstały osady: Miłosna i Łysa Góra.
Po drugie: obok Wilhelmówki jest kolonia dla dziewcząt, Zofiówka; a stąd wiele ciekawych zdarzeń, jak na przykład napad na domek Paulinki. Bo i w Wilhelmówce jest stu pięćdziesięciu chłopców, a między nimi, jak się łatwo domyślić, nie brak porządnych łobuzów.Rozdział pierwszy
Podróż. Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. Ot, jutro będzie wesoło.
Pierwszy rozdział _Mośków_ poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawili w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.
Tam dozorca wywołuje z kajetu:
– Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.
A tu:
– Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.
Poza tym wszystko tak samo.
W wilię podróży zbierają się chłopcy w biurze na Świętokrzyskiej: bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzjer strzyże, gdy kto ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.
Dozorca i tu zapytuje:
– Czy kto z was worka nie zgubił? Nie wychylajcie się z okien.
A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:
– Odsuń się, to moje okno.
– Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.
Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
– Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.
I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:
– A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.
Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina i chustka mu wyfrunęła.
– O wrony, wrony...
– Ooo, bocian...
I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem – bocianem.
– O, ule, ule!
I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja, i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.
W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicjuszów:
– Do Warszawy jedziemy!
– O, nazad wracamy!
A im bliżej Goworowa, tym częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:
– Czy jeszcze daleko?
Bo ciekawi są zobaczyć kolonię i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.
Leon Kopeć, którego Achcyk później nazwał Kopiejką, poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:
– Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.
– A przyjemnie jechać koleją?
– Przyjemnie – mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.
Mały Sulejewski – nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu – popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!
– O, patrzcie, jaki owies.
– To żyto, ośle, nie owies.
– A ty co?
Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża – i zaraz ktoś zapytuje:
– Jak się ta Wisła nazywa?
Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila ma siedem, czy czternaście wiorst – i co by się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.
– Stacja Goworów!
Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.
Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje.
Dalej w drogę.
Kto ma w Zofiówce siostrę albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.
– Czy dziś dostaniemy kolonijne ubrania?
– Czy jutro listy będziemy pisali?
– Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?
Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu.
Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.
– Proszę pana, czy na kolonii są zmory?
– Zmory? Cóż to ma być takiego?
– Ano złe duchy... Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.
– Nie, na kolonii nie ma złych duchów; są tylko dobre duchy, wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody – nie zmory.
Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.
– Już?
– Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.
Wybiegły przed las i z daleka powiewają chustkami.
– Wiwat! – krzyczą chłopcy.
Chętnie by się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacją.
Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.
– Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali, a myśmy pieszo przywędrowali.
Kolacja, modlitwa – umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.
Spiesznie się myją i raz w raz któryś daje nurka do łóżka – bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie się kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.
Wprost nie wypada pierwszego zaraz wieczora wleźć pod łóżko i przechodzących łapać za nogi albo ukryć się w szatni i udawać stracha, albo schować Tomkowi poduszkę, niby że mu ją skradziono.
– Czy wszyscy już leżą?
– Wszyscy.
– A więc zaczynam.
I zaczął pan opowiadać, co będzie jutro.
– Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem: dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.
Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:
– Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i po cóż – czyż nie lepiej dobrze się sprawować?
Ale że to, co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą, więc coraz mniej tych, co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.
Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki przypadek zostawił okienko na salę otwarte.
A sosny już wiedzą, że nowa partia dzieci przyjechała, i mówią:
– Ot, jutro będzie wesoło.Rozdział drugi
Minister w niebieskiej koszuli. Już znają Boćka. Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.
Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega – niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.
– Ty gdzie mieszkasz?
– Ty jak się nazywasz?
– Ty który raz na kolonii?
Odbywa się ważna praca w tym szepcie przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą – na złe czy na dobre?
Dylu-dylu na badylu,
Nie potrzeba smyczka.
Czarne oczy u dziewczyny,
Czerwona spódniczka.
Snadź piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.
– Chłopaki, cicho, pana obudzicie.
– No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?
– Kukuryku, wstawajta, chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!
Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.
– Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.
– Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.
– Minister poczty.
– Lizuch!
– Skarżypyta!
Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą – tylko czy w dobrym, czy w złym?
– No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.
– Cicho, bąki wilanowskie.
– Ty sam bąk.
– Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?
Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.
– Patrzcie, chłopaki, na dole jest karuzela.
Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.
– Idź, głupi! To kierat od studni; konia się wprzęga i wodę się kręci.
– A jakże: konia.
– Może nie?
– Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga.
– To się nie ośka wcale nazywa.
– A jak?
– Ja sam nie wiem.
– Jak nie wiesz, to nie gadaj.
– A wiem, bo ośka jest przy kołach.
– Chłopcy, wróćcie do łóżek – ostrzega ktoś przezornie. – Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie: dzień dobry.
– Dziś pierwszy dzień, to wolno.
Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.
– Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.
Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?
Złudne nadzieje – znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:
– Dzień dobry, chłopcy, wstawajcie.
A inny, zapewne minister poczty:
– Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.
Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.
– Dzień dobry, chłopcy.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.