J.R.R. Tolkien. Biografia - ebook
J.R.R. Tolkien. Biografia - ebook
Jedyna „autoryzowana” biografia twórcy Śródziemia, która przybliża czytelnikom
niezwykłą osobowość oraz przedstawia bogactwo informacji o życiu i pracy pisarza
Niewielu pisarzy w historii wywarło taki wpływ na czytelników jak J.R.R. Tolkien, którego
imponująca powieść Władca Pierścieni przekroczyła ograniczenia czasu, wieku i narodowości,
stając się lekturą obowiązkową dla milionów ludzi. Nawet obecnie, wiele lat po śmierci Tolkiena,
przychodzą na adres wydawcy listy do niego, pełne pytań o jego życie, o to, jak to się stało, że
zaczął pisać o hobbitach, czarodziejach, krasnoludach i elfach. Dla wielu czytelników Tolkien nie
umarł. Niniejsza biografia przynosi odpowiedzi na ich pytania oraz podsuwa możliwe rozwiązania
innych kwestii.
Humphrey Carpenter był przyjacielem synów i córki Tolkiena, którzy udzielili mu zgody na
napisanie biografii ojca oraz udostępnili mu dokumenty, listy i fotografie, a także podzielili się z
nim swoimi wspomnieniami. Carpenter przedstawia życie Tolkiena od jego wczesnego
dzieciństwa w Afryce Południowej poprzez samotne lata po śmierci obojga rodziców zakończone
jego małżeństwem, spokojne lata sukcesów akademickich w roli wybitnego oksfordzkiego
profesora i czasy niespodziewanego powszechnego uznania, które zmieniło jego życie.
„Chociaż biografia ta ukazała się przed większością pośmiertnie wydanych tekstów Tolkiena
zredagowanych przez jego syna Christophera, zupełnie nie straciła na aktualności, pasjonująco
opowiadając o życiu pisarza”.
T.A. Shippey, autor książki J.R.R. Tolkien. Pisarz stulecia
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-095-0 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta jest oparta na listach, pamiętnikach i innych pismach zmarłego profesora Johna Ronalda Reuela Tolkiena oraz na wspomnieniach jego rodziny i znajomych.
Sam Tolkien niezbyt lubił biografie, a mówiąc ściślej, nie pochwalał posługiwania się nimi jako formą krytyki literackiej. Napisał kiedyś: „Jednym z moich najgłębszych przekonań jest to, że badanie biografii autora stanowi całkowicie czcze i fałszywe podejście do jego dzieł”. Niewątpliwie jednak zdawał sobie sprawę, że w związku z niezwykłą popularnością książek, które napisał, istnieje duże prawdopodobieństwo powstania takiej biografii po jego śmierci. Najwyraźniej poczynił też z myślą o tym pewne przygotowania, ponieważ w ostatnich latach życia opatrzył komentarzami niektóre stare listy oraz inne dokumenty. Napisał również kilkustronicowe wspomnienia z dzieciństwa. Mam zatem nadzieję, że książka ta nie byłaby całkiem nie po jego myśli.
Pisząc ją, próbowałem opowiedzieć historię życia Tolkiena. Nie starałem się formułować jakichkolwiek sądów na temat jego pisarstwa. Zrobiłem tak częściowo z szacunku dla wyznawanych przez niego poglądów; poza tym wydaje mi się, że pierwsza biografia nie jest najlepszym miejscem do formułowania ocen literackich, które przecież w takim samym stopniu odzwierciedlają charakter krytyka, co będącego przedmiotem krytyki pisarza. Starałem się natomiast określić wybrane czynniki literackie i pozaliterackie, które miały wpływ na wyobraźnię Tolkiena, w nadziei, że może to rzucić nieco światła na jego utwory.
H.C.
Oksford, 1976CZĘŚĆ I. ODWIEDZINY
Jest wiosenny ranek w 1967 roku. Jadę z centrum Oksfordu przez Magdalen Bridge, a potem drogą na Londyn i pod górkę do szacownego, lecz nudnego przedmieścia Headington. Obok prywatnej szkoły dla dziewcząt skręcam w lewo w Sandfield Road, ulicę dwupiętrowych ceglanych domów ze schludnymi ogródkami od frontu.
Numer 76 znajduje się dość daleko. Dom jest pomalowany na biało i częściowo zasłonięty wysokim ogrodzeniem, żywopłotem i zwieszającymi się gałęziami drzew. Parkuję samochód, otwieram furtkę, idę krótką ścieżką między krzewami róż i naciskam dzwonek przy drzwiach.
Przez długi czas panuje cisza, zakłócana tylko odległym pomrukiem pojazdów na głównej drodze. Zaczynam się zastanawiać, czy zadzwonić ponownie, czy może odejść, gdy drzwi otwiera profesor Tolkien.
Jest nieco niższy, niż się spodziewałem. W swoich książkach przywiązuje dużą wagę do wzrostu, więc z pewnym zaskoczeniem widzę, że sam nie jest nawet średnio wysoki — niewiele poniżej przeciętnej, ale tyle, że daje się to zauważyć. Przedstawiam się, a ponieważ umówiłem się wcześniej i jestem oczekiwany, pytające czy nawet nieco niechętne spojrzenie, którym mnie przywitał, zostaje zastąpione uśmiechem. Profesor energicznie potrząsa moją ręką.
Za nim widzę hol — mały, schludny i niezawierający niczego, czego nie można by się spodziewać w domu starszego małżeństwa należącego do klasy średniej. Wystan Hugh Auden wypowiedział kiedyś niefortunną uwagę cytowaną później w gazetach, że wnętrze domu jest „ohydne”, ale to bzdura. Jest to po prostu zwykły podmiejski dom.
Na chwilę pojawia się pani Tolkien, żeby się ze mną przywitać. To starsza pani, niższa od męża, starannie ubrana, z ciemnymi brwiami i ciasno zebranymi siwymi włosami. Po wymianie uprzejmości profesor wychodzi na dwór i prowadzi mnie do swojego „gabinetu” z boku domu.
Gabinet okazuje się garażem, w którym od dawna już nie stał żaden pojazd. Gospodarz wyjaśnia, że nie ma samochodu od momentu wybuchu drugiej wojny światowej. Z chwilą przejścia profesora na emeryturę garaż przerobiono na pomieszczenie mieszkalne, wykorzystywane do przechowywania książek i papierów, które pisarz wcześniej trzymał w swoim pokoju w kolegium. Półki są zastawione słownikami, pracami z dziedziny etymologii i filologii oraz tekstami w wielu językach, wśród których dominują staro- i średnioangielski oraz staronordyjski. Jest też półka poświęcona przekładom Władcy Pierścieni — na polski, holenderski, duński, szwedzki i japoński. Do okiennego parapetu została pinezkami przymocowana mapa Śródziemia wymyślonego przez profesora. Na podłodze leży bardzo stara walizka pełna listów, a biurko zajmują buteleczki atramentu, stalówki, obsadki i dwie maszyny do pisania. W pokoju pachnie książkami i dymem tytoniowym.
Pomieszczenie nie jest zbyt wygodne i profesor przeprasza, że mnie w nim przyjmuje, ale — jak wyjaśnia — w sypialni w domu, gdzie pisze, nie ma miejsca. Mówi, że to wszystko jest rozwiązaniem tymczasowym; ma nadzieję, że wkrótce uda mu się skończyć przynajmniej większą część pracy obiecanej wydawcy i wtedy wraz z żoną przeprowadzą się może do wygodniejszego domu w przyjemniejszej okolicy, gdzie nie będą im przeszkadzali nieproszeni goście. Po tej ostatniej uwadze sprawia wrażenie nieco zakłopotanego.
Przeciskam się obok elektrycznego grzejnika i siadam na wskazanym przez gospodarza krześle. Z kieszeni tweedowej marynarki Tolkien wyciąga fajkę i zaczyna wyjaśniać, dlaczego może mi poświęcić zaledwie kilka minut. Jakby na podkreślenie jego słów w drugim końcu pomieszczenia głośno tyka lśniący niebieski budzik. Profesor tłumaczy, że musi w jednym z fragmentów Władcy Pierścieni zlikwidować sprzeczność, którą wytknął mu w liście czytelnik — sprawa jest pilna, ponieważ niedługo ma być oddane do druku poprawione wydanie książki. Opisuje to wszystko bardzo szczegółowo, mówiąc o swojej książce nie jak o fikcji literackiej, lecz jak o kronice rzeczywistych wydarzeń. Sprawia wrażenie, jakby nie uważał się za autora, który popełnił drobny błąd wymagający poprawki lub wyjaśnienia, ale za badacza, który musi rzucić światło na niejasność w dokumencie historycznym.
Niepokojące jest to, że Tolkien myśli, iż znam tę książkę równie dobrze jak on. Czytałem ją wiele razy, ale on mówi o drobiazgach, które znaczą dla mnie niewiele lub nic. Zaczynam się bać, że zada mi jakieś wnikliwe pytanie, które ujawni moją ignorancję — i pytanie rzeczywiście pada, ale na szczęście jest retoryczne i wymaga tylko potaknięcia w odpowiedzi.
Ciągle się denerwuję, że pojawią się inne, trudniejsze pytania, tym bardziej że nie słyszę wszystkiego, co mówi profesor. Ma dziwny głos, głęboki, lecz nie dźwięczny, typowo angielski, ale z pobrzmiewającą w nim jakąś nieokreśloną nutą, jakby jego właściciel pochodził z innej epoki lub cywilizacji. Mimo to mówi raczej niewyraźnie. Pośpiesznie wypowiadane słowa zlewają się w jedną całość, a chęć zaakcentowania niektórych fragmentów powoduje, że przepadają lub są skracane całe wyrażenia. Profesor często unosi rękę do ust, co jeszcze bardziej utrudnia usłyszenie jego słów. Wypowiada się rozbudowanymi zdaniami, prawie bez wahania, po czym następuje długa przerwa, w której na pewno mam coś odpowiedzieć. Ale co? Jeśli padło jakieś pytanie, to ja go nie zrozumiałem. Nagle profesor podejmuje wątek (nie skończywszy przedtem zdania) i z mocą kończy wywód. Stanowczym ruchem wkłada fajkę między zęby, mówi z zaciśniętymi szczękami i dotarłszy do kropki, zapala zapałkę.
Znów staram się wymyślić jakąś inteligentną uwagę i profesor znów zaczyna mówić, zanim mi się to udaje. Rozwijając jakąś poboczną myśl, opowiada o wzmiance w prasie, która go rozzłościła. Teraz czuję, że mogę coś dorzucić od siebie, i wypowiadam uwagę z nadzieją, że brzmi inteligentnie. Profesor słucha z uprzejmym zainteresowaniem i obszernie odpowiada, wspaniale wykorzystując moje spostrzeżenie (które w rzeczywistości było dość trywialne) i dając mi poznać, że powiedziałem coś wartego powiedzenia. Następnie zagłębia się w jakiś poboczny temat, a ja znów czuję się nie na miejscu, będąc w stanie zaledwie wtrącić tu i ówdzie pomruk zgody. Przychodzi mi do głowy, że być może jestem równie ceniony jako słuchacz co uczestnik rozmowy.
Profesor jest w bezustannym ruchu, chodzi po ciemnym pomieszczeniu z taką energią, jakby nie mógł usiedzieć w miejscu. Wymachuje fajką, wystukuje popiół do popielniczki, nabija fajkę, zapala zapałkę, ale nie pociąga więcej niż kilka razy. Ma drobne, zgrabne, pomarszczone dłonie. Prostą obrączkę nosi na środkowym palcu lewej ręki. Ma na sobie nieco wymięte ubranie, które jednak bardzo dobrze na nim leży, a kolorowa kamizelka — mimo jego siedemdziesięciu pięciu lat — skrywa zaledwie cień zaokrąglenia w okolicy talii. Nie mogę się powstrzymać, by nie patrzeć mu w oczy, które to wędrują po pomieszczeniu, to patrzą przez okno, lecz co pewien czas zerkają na mnie lub na chwilę nieruchomieją, gdy mówiący chce podkreślić wagę swoich słów. Oczy są otoczone zmarszczkami, których układ zmienia się zależnie od nastroju wypowiedzi.
Potok słów na moment wysechł i znowu jest zapalana fajka. Dostrzegam sposobność dla siebie i mówię, z czym przyszedłem, choć teraz wydaje się to zupełną błahostką. Profesor jednak natychmiast entuzjastycznie podejmuje temat i uważnie mnie słucha.
Kiedy kończy się ta część rozmowy, wstaję, żeby się pożegnać, lecz najwyraźniej moje odejście nie leży w jego planach, ponieważ znów zaczyna mówić. Jeszcze raz nawiązuje do swojej mitologii. Jego oczy wypatrują jakiegoś odległego widoku, a on sam, sprawiając wrażenie, jakby zapomniał o mojej obecności, opowiada, ściskając cybuch fajki zębami. Przychodzi mi na myśl, że z wyglądu przypomina archetypicznego oksfordzkiego wykładowcę, a czasami nawet jego teatralną karykaturę. W istocie Tolkien jest jednak całkowitym przeciwieństwem tego archetypu — zupełnie jakby jakiś dziwny duch przybrał postać starszego profesora. Ciało być może spaceruje po tym zagraconym podmiejskim pokoiku, ale dusza jest daleko stąd, błądzi po równinach i górach Śródziemia.
A potem rozmowa się kończy i zostaję odprowadzony do małej furtki ogrodowej naprzeciwko drzwi frontowych. Profesor wyjaśnia, że bramę na drodze prowadzącej do garażu musi trzymać zamkniętą na kłódkę, żeby kibice, którzy przychodzą na mecze piłki nożnej odbywające się na pobliskim boisku, nie parkowali samochodów na jego podjeździe. Ku mojemu zaskoczeniu zaprasza mnie, bym go jeszcze kiedyś odwiedził. Nie teraz, bo oboje z żoną nie czują się dobrze i wyjeżdżają na urlop do Bournemouth, a on sam ma wieloletnie zaległości w pracy i rośnie sterta listów czekających na odpowiedź, ale kiedyś niedługo. Potrząsa moją ręką i nieco przygnębiony wraca do domu.CZĘŚĆ II. 1892–1916: WCZESNE LATA
1. Bloemfontein
Pewnego marcowego dnia 1891 roku w rejs do Przylądka Dobrej Nadziei wypłynął z Anglii parowiec Roslin Castle. Z tylnego pokładu machała do rodziny, której miała nie zobaczyć przez dłuższy czas, szczupła, ładna, dwudziestojednoletnia dziewczyna. Mabel Suffield jechała do Afryki Południowej, by poślubić Arthura Tolkiena.
Był to pod każdym względem punkt zwrotny w jej życiu. Za nią leżały Birmingham, mgliste dni i rodzinne podwieczorki. Przed nią były nieznany kraj, nieustannie skąpany w promieniach słońca, i małżeństwo z mężczyzną starszym od niej o trzynaście lat.
Chociaż Mabel była młoda, miała za sobą długi okres narzeczeństwa, ponieważ oświadczyny Arthura Tolkiena przyjęła trzy lata wcześniej, wkrótce po swoich osiemnastych urodzinach. Z powodu młodego wieku Mabel jej ojciec nie zezwalał jednak na formalne zaręczyny przez dwa lata, tak więc mogli z Arthurem tylko wymieniać sekretne listy i spotykać się na wieczornych przyjęciach, podczas których rodzina miała na nich oko. Mabel powierzała listy swojej młodszej siostrze Jane, a ta przekazywała je Arthurowi na peronie dworca New Street w Birmingham, skąd jeździła pociągiem ze szkoły do domu na przedmieściach, gdzie mieszkali Suffieldowie. Owe wieczorne przyjęcia były zasadniczo spotkaniami muzycznymi, w trakcie których Arthur i Mabel mogli tylko zerknąć na siebie ukradkiem lub najwyżej musnąć się rękami, podczas gdy jego siostry grały na pianinie.
Było to oczywiście pianino firmy Tolkien, jeden z modeli wytwarzanych przez rodzinne przedsiębiorstwo, niegdyś przynoszące Tolkienom dochody. Na klapie widniał napis: „Zniewalające piano-forte, wytwarzane specjalnie dla ekstremalnych klimatów”. Firma znajdowała się obecnie w innych rękach. Ojciec Arthura zbankrutował i nie mógł już zapewnić zatrudnienia synom. Arthur usiłował zrobić karierę w Banku Lloyda, lecz na awans w filii w Birmingham czekało się długo i młody człowiek zdawał sobie sprawę, że skoro wkrótce będzie miał na utrzymaniu żonę i rodzinę, musi poszukać pracy gdzie indziej. Zainteresował się Afryką Południową, gdzie odkrycie złóż złota i diamentów otwierało przed bankami perspektywy rozwoju. Po niecałym roku od oświadczyn Arthur dostał posadę w Banku Afrykańskim i popłynął na Przylądek Dobrej Nadziei.
Wkrótce okazało się, że decyzja Arthura była słuszna. Przez pierwszy rok musiał dużo podróżować, ponieważ wysyłano go na tymczasowe posady do największych miast leżących między Przylądkiem a Johannesburgiem. Sprawiał się dobrze i pod koniec 1890 roku został kierownikiem ważnej filii w Bloemfontein, stolicy Wolnego Państwa Orania. Dostał tam dom, miał odpowiednie dochody, dlatego ślub stał się możliwy. Mabel obchodziła dwudzieste pierwsze urodziny pod koniec stycznia 1891 roku i już kilka tygodni później znalazła się na pokładzie Roslin Castle. Płynęła do Afryki Południowej i do Arthura — teraz już z błogosławieństwem ojca.
Być może lepszym słowem byłaby tu „tolerancja”, John Suffield był bowiem człowiekiem dumnym, szczególnie jeśli chodzi o kwestię pochodzenia, które z wielu względów pozostało jedynym źródłem jego dumy. Niegdyś posiadał dobrze prosperujący sklep tekstylny w Birmingham, lecz teraz, podobnie jak ojciec Arthura Tolkiena, był bankrutem. Musiał zarabiać na życie jako komiwojażer, sprzedając środek odkażający firmy Jeyes, lecz odmiana losu na gorsze umocniła tylko jego dumę z tego, że pochodzi ze starej i szanowanej rodziny ze środkowej Anglii. Kimże byli Tolkienowie w porównaniu z nimi? Jakimiś tam niemieckimi imigrantami, Anglikami zaledwie od kilku pokoleń. Nie uważał, aby ktoś z takim pochodzeniem nadawał się na męża dla jego córki.
Jeśli nawet Mabel wracała myślą do tych spraw podczas swojej trzytygodniowej podróży, to bez wątpienia nie rozpamiętywała ich pewnego dnia na początku kwietnia, kiedy statek wpłynął do portu w Kapsztadzie, a ona zobaczyła na kei postać odzianą w biały garnitur. Mężczyzna był przystojny, miał sumiaste wąsy i wcale nie wyglądał na trzydzieści cztery lata. Z niepokojem wypatrywał ponad głowami tłumu swojej ukochanej Mab.
Arthur Reuel Tolkien i Mabel Suffield pobrali się w kapsztadzkiej katedrze 16 kwietnia 1891 roku i spędzili miesiąc miodowy w hotelu w pobliskim Sea Point. Następnie odbyli blisko tysiącdwustukilometrową wyczerpującą podróż koleją do stolicy Wolnego Państwa Orania, do domu, który miał być pierwszym — i jedynym — jaki Mabel dzieliła z Arthurem.
Bloemfontein powstało czterdzieści pięć lat wcześniej jako niewielka osada. Jeszcze w 1891 roku nie było duże. Z całą pewnością, kiedy Mabel wysiadała z pociągu na nowo wybudowanym dworcu, nie wywarło na niej imponującego wrażenia. W centrum miasta znajdowało się targowisko, na które zajeżdżali na ciężkich wozach ciągnionych przez woły mówiący po holendersku rolnicy z veldu, by rozładowywać tam i sprzedawać bele wełny, stanowiące podstawę miejscowej gospodarki. Wokół targowiska skupiły się szacowne symbole cywilizacji: budynek lokalnego parlamentu z kolumnadą, holenderski kościół protestancki z dwiema wieżami, katedra anglikańska, szpital, biblioteka publiczna i siedziba prezydenta. Był też klub dla Europejczyków (Niemców, Holendrów i Anglików), klub tenisowy, sąd i wystarczająca liczba sklepów. Drzewa posadzone przez pierwszych osadników rosły jednak rzadko, a na park miejski, jak zauważyła Mabel, składało się jakieś dziesięć wierzb i oczko wodne. Kilkaset metrów za domami zaczynał się otwarty veld, po którym wędrowały zagrażające stadom wilki, dzikie psy i szakale i gdzie po zapadnięciu zmroku konnego pocztyliona mógł zaatakować lew. Z tych nagich równin wiał wiatr, pędząc kurz po szerokich, nieutwardzonych ulicach Bloemfontein. Pisząc do rodziny, Mabel podsumowała wrażenia, jakie wywarło na niej miasto: „Dzikie pustkowie! Okropna głusza!”.
Ze względu na Arthura musiała jednak je polubić, a życie, jakie zaczęła prowadzić, wcale nie było niewygodne. Na należącym do Banku Afrykańskiego terenie, położonym przy Maitland Street w pobliżu targowiska, znajdowała się też porządnie wybudowana rezydencja z dużym ogrodem. Do domu przynależała służba — czarni i mieszani Afrykanie oraz biali imigranci — a liczni anglojęzyczni mieszkańcy Bloemfontein, stanowiący tamtejsze towarzystwo, organizowali kolejno wieczorki taneczne i przyjęcia. Mabel miała wiele czasu dla siebie, bo kiedy Arthur nie był zajęty w banku, chodził na lekcje holenderskiego — języka, w którym formułowano wszystkie dokumenty rządowe i prawne — albo zawierał korzystne znajomości w klubie. Nie mógł sobie pozwolić na beztroskę, bo chociaż w Bloemfontein znajdował się tylko jeszcze jeden bank, był to jednak Bank Narodowy, założony przez Wolne Państwo Orania, podczas gdy Bank Afrykański, którego filią kierował Arthur, funkcjonował tu jako instytucja obca, uitlander, tolerowana jedynie na mocy specjalnego dekretu parlamentu. Co gorsza, poprzednik Arthura przeszedł do Banku Narodowego i Arthur musiał zdwoić wysiłki, żeby tego samego nie zrobili zamożni klienci. Istniały też lokalne plany, które mogły się obrócić na korzyść jego banku, związane z diamentami z Kimberley na zachodzie i ze złotem z Witwatersrand na północy. Był to przełomowy moment w karierze Arthura i Mabel widziała, że jej mąż jest bardzo szczęśliwy. Od czasu przyjazdu do Afryki Południowej zdrowie nie zawsze mu dopisywało, lecz klimat chyba odpowiadał jego temperamentowi. Mabel zauważyła z lekkim niepokojem, że bardzo mu się ten klimat podoba, podczas gdy ona serdecznie go znienawidziła po zaledwie kilku miesiącach. Męczące upały w lecie i zimna, sucha, wietrzna zima działały jej na nerwy o wiele bardziej, niż chciała się do tego przyznać Arthurowi. Urlop w ojczyźnie wydawał się niezwykle odległy, ponieważ aby dostać pozwolenie na wyjazd do Anglii, musieli spędzić w Bloemfontein jeszcze trzy lata.
Mabel uwielbiała jednak Arthura i była szczęśliwa, kiedy udawało jej się odciągnąć go od biurka i namówić, by poszedł z nią na spacer albo udał się na przejażdżkę, zagrał w tenisa, rozegrał partię golfa czy też by poczytali sobie nawzajem na głos. Wkrótce jej myśli zaczęło też zaprzątać coś innego: świadomość, że jest w ciąży.
4 stycznia 1892 roku Arthur Tolkien napisał do domu do Birmingham:
Kochana Matko,
mam dla Ciebie w tym tygodniu dobre wiadomości. Zeszłej nocy (3 stycznia) Mabel obdarzyła mnie ślicznym synkiem. Poród był przedwczesny, lecz dziecko jest silne i czuje się dobrze, a Mabel przeszła to wspaniale. Dziecko jest (oczywiście) śliczne. Ma piękne uszy i rączki (bardzo długie palce), bardzo jasne włosy, „Tolkienowskie” oczy i zdecydowanie „Suffieldowskie” usta. Ogólnie wygląda zupełnie jak bardzo ładna wersja swojej ciotki Mabel Mitton. Kiedy sprowadziliśmy wczoraj doktora Stollreithera, powiedział, że to fałszywy alarm, i kazał położnej wrócić do domu jeszcze na dwa tygodnie, ale mylił się. Ponownie sprowadziłem go około ósmej, po czym został do 12.40, kiedy to napiliśmy się whisky za szczęście chłopca. Jego pierwszym imieniem będzie John na cześć jego dziadka, a w całości będzie się chyba nazywał John Ronald Reuel. Mab chce go nazwać Ronaldem, a ja chcę zachować Johna i Reuela…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki