- promocja
Juliusz Słowacki - ebook
Juliusz Słowacki - ebook
Czytanie całej lektury Cię męczy? (SŁOWACKI W ORYGINALE TO DRAMAT!)
Bryk to za mało treści, by cokolwiek z niego zapamiętać? (NIC Z TEGO NIE ROZUMIEM?!?)
Mamy dla Ciebie rozwiązanie!
Przeczytaj nasz retelling najważniejszych dzieł Słowackiego i zalicz wszystko na pięć! 😎
Nie zwlekaj! Sięgnij po tę książkę i wyrusz w romantyczną podróż przez świat Juliusza Słowackiego. Balladyna, Lilla Weneda i Kordian – odkryj klasykę w autorskich wersjach napisanych prozą, czyli tak, jak współczesną książkę, a nie żadnym tam wierszem!
Balladyna – mroczny labirynt intryg, brutalne dążenie do władzy i zakazana miłość
Kordian – bunt i spiski,podążanie za własnymi marzeniami i poszukiwanie wolności
Lilla Weneda – walka z okrutnym przeznaczeniem, mity, słowiańska magia i symbolika
To zupełnie nowe podejście, które znacznie ułatwi zrozumienie lektur, pomoże w przygotowaniu do egzaminów i sprawi, że nauka stanie się przyjemnością.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-261-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowacki wielkim poetą był. Tak pisał Gombrowicz w Ferdydurke, prowokacyjnie dodając, że Słowacki zachwyca, nawet jeśli nie zachwyca. Więc jak to w końcu jest?
Kiedy pisałem Bryk bardzo niekonwencjonalny — Adam Mickiewicz, moim celem było przybliżenie utworów wieszcza uczniom, którzy mieli problem ze zrozumieniem bardziej skomplikowanych tekstów literackich. Nie oszukujmy się, nikt nie rodzi się z uwielbieniem do Inwokacji, więc zrobiłem, co mogłem, żeby autor Pana Tadeusza stał się bardziej przystępny dla współczesnego odbiorcy. Już wtedy wiedziałem, że na Mickiewiczu się nie skończy, wciąż uczę w szkole, gdzie uczniowie na co dzień zmagają się z lekturami nie zawsze dostosowanymi do ich percepcji, a rolą nauczyciela jest ową percepcję poszerzać. Nie ukrywam, że duże znaczenie miał fakt, jak pozytywnie została odebrana moja książka dotycząca Mickiewicza zarówno przez uczniów, jak i nauczycieli. I że właśnie oni prosili, bym w swoich najbliższych planach uwzględnił książkę o Słowackim.
Naturalną koleją rzeczy było więc poświęcenie kolejnego niekonwencjonalnego bryka Juliuszowi Słowackiemu, autorowi wybitnemu i wymykającemu się schematom. Był to twórca niezwykle utalentowany, pełen emocji i niezgody na zastany świat, niestrudzony buntownik, który swoją wrażliwością chciał walczyć z otaczającą go rzeczywistością. Nic dziwnego, że tych, którzy zgłębili życiorys i twórczość urodzonego w Krzemieńcu poety, Słowacki fascynuje. Darzą większą estymą jego niż statecznego bądź co bądź Adama Mickiewicza (którego główną słabością były mężatki — doczekał się szóstki dzieci z różnych związków). Autor Balladyny był genialny. Myślał w sposób nieoczywisty, jego utwory skrzyły się od nawiązań i zmyślnych odniesień. Wyprzedzał swoją epokę i choć czerpał z tradycji, śmiało szukał nowych dróg wyrażania samego siebie. Pisał przesycone nostalgią i pięknem wiersze, jednocześnie tworzył dramaty tak ponure, krwawe i drastyczne, że próżno szukać podobnych w polskiej literaturze. Chciałbym przybliżyć tutaj wszystkie utwory autora, ale zgodnie z przyjętą konwencją skupiam się tylko na trzech dramatach — utworach będących lekturami w szkole podstawowej i liceum.
To nie jest klasyczny bryk, to nie jest tradycyjne streszczenie. Nie chcę Słowackiego wyłożyć, chcę Was do niego przekonać. Zarazem jednak wiernie i dokładnie starałem się odwzorować warstwę fabularną, byście mogli poradzić sobie z klasówkami, sprawdzianami czy wypracowaniami dotyczącymi jego dzieł. Dlatego nie zmieniałem niektórych sformułowań (często szable, miecze i rapiery używane przez Słowackiego na zasadzie synonimów), pozostawiłem niezmienione nazwy i zdarzenia historyczne, które autor potraktował z dużą swobodą. Czasem tylko coś dopisałem w komentarzach. Wierzę, że skłoni Was to do własnych poszukiwań, że sięgniecie po utwory Słowackiego i odnajdziecie przyjemność w ich zgłębianiu — by w pełni docenić geniusz i niezrównany talent romantycznego wieszcza.
Łukasz Radecki
Krzyżanowo, luty 2023
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiBALLADYNA
Akt I
Scena 1
W lesie blisko jeziora Gopło stała chata pustelnika, zapuszczona i porośnięta bluszczem. Przedzierał się do niej Kirkor, bogato ubrany rycerz, wystrojony w łuskowaną zbroję z orlimi skrzydłami huzara. Skierował się tutaj, żeby zasięgnąć rady pobożnego starca, który uchodził za szalonego, ale lud szanował go za jego mądrość. Zastukał do drzwi, a gdy pustelnik zapytał, kto przybył, przedstawił się.
— Witaj, synu… — rzekł starzec, wychodząc na zewnątrz. — Czego chcesz?
— Rady — odparł Kirkor.
— Zostań pustelnikiem — skwitował mężczyzna.
— Gdybym miał prawie dziewięćdziesiąt lat, może bym tak zrobił — odparł młodzieniec. — Ale jestem panem na czterowieżowym zamku i zamierzam się żenić. Doradź mi, starcze!
— Żyję dwadzieścia lat w tej puszczy, więc nie znam się na ludziach. — Starzec wzruszył ramionami. — Tym bardziej nie mogę ci wskazać, jaką dziewczynę masz wziąć za żonę.
— Te, co rozkwitały z dzieciństwa pączków, gdy żyłeś wśród ludzi, dziś są pannami. — Kirkor nie ustępował. — Mawiają, że jaki będzie pączek, taka będzie róża. Przypomnij sobie najpiękniejsze dziecię, dziewicę niewinną z przepięknym głosem… Wskaż mi, starcze! Mówią, że królewny słyną z wdzięków…
— To ród węża! — zakrzyknął Pustelnik. — Żona zbrodniarka jak mąż, córki jak ojciec, matki jak synowie. Wszystko jak gady skłębione w jednym gnieździe. Niech je piorun!…
— Nie przeklinaj — wtrącił Kirkor.
— Młody — zwrócił się do niego Pustelnik — przeklinaj ich razem ze mną, oni na klątwę zasługują. Niech poznają, co to głód i śmierć. Niech piorunem porażeni padną w ziemię! Też kiedyś byłem wielkim panem, rządziłem stutysięcznym narodem, stroiłem się w purpurowe szaty, dziś noszę łachmany. Muszę ich przeklinać — powiedział, jakby do siebie. — Miałem troje dzieci, nocą weszli zabójcy od mego brata i w kołyskach aniołki moje, dzieciątka moje zarżnięto!
— Kim jesteś, starcze? — zapytał Kirkor z niepokojem.
— Ja… Król Popiel trzeci…
— Królu mój! — Młody rycerz padł na kolano, wyraźnie poruszony słowami mężczyzny. — Uzbroję chłopów i jadę na Gniezno mścić się za ciebie!
— Młodzieńcze, więcej rozsądku! Kto mnie rozpozna w tym żebraku?
— Bezprawie gorsze niż plagi Mojżesza kala te ziemie — tłumaczył Kirkor. — Popiel, skażony krwią niewinnych dzieci, nie może rządzić rycerzami. Niech się stanie według woli Bożej to, co stać się powinno!
— Czy ty zleciałeś z nieba na skrzydłach anioła? — Zaskoczony starzec zmarszczył czoło.
— Te skrzydła wyrosły z ramion orlicy. — Młodzieniec promieniał. — Czy rycerz uskrzydlony takimi piórami ma przepuszczać gadom?
— Ty jesteś z tych, co obalają trony! — dodał z zachwytem Pustelnik.
— Ty wiesz, jaką zbrodnią jest skalana nasza ziemia — wygłaszał w zapale dalsze słowa Kirkor. — Wiesz, z jakim okrucieństwem znęca się Popiel nad ludem. Widziałem stawy czerwone od krwi, karpie karmione przez króla ciałami niewolników. Mówią, że czasem wybiera co dziesiątego, tnie go w kawałki dla ulubionych ryb, a resztę ciała rzuca na dworskie pola jako nawóz. Sąsiedzi na pośmiewisko nazywają te ziemie Rusią Czerwoną. Bóg dbał o te ziemie, gdy rządził nimi Lech, teraz zsyła zarazy i głód. Kiedyś Polska była bogata, dziś jest spichlerzem szarańczy. Kiedyś słynęła z boju, dziś tutaj sami wystraszeni rycerze, walczący z zarazą i głodem.
— Jestem przeklęty! — Starzec złapał się za głowę. — Po trzykroć przeklęty! Ja jestem winien nieszczęść ludu!
— Jak to?
— Korona Lecha słynęła z rozlicznych cudów, zapewniając szczęście ludzi i siłę dla tej krainy. Ja, wygnany, pozbawiłem lud tej korony — wyznał starzec. — Zabrałem ją ze sobą i zakopałem w lesie. Ta, którą ma mój brat, jest fałszywa.
— Skąd taka moc w tej koronie?
— Kiedyś wracali od żłobu w Betlejem święci królowie, dwóch magów i jeden Scyta, Słowianin1 mieszkający między Karpatami a Donem, zbłądził w tych ziemiach, w zbożu wysokim jak las — tłumaczył Pustelnik. — Błagał Boga o pomoc, a Bóg zaprowadził go do królewskiej chaty Lecha. Ten ugościł go, a gdy dowiedział się, że Scyta wędruje z Betlejem, był gotów podzielić się władzą w swym królestwie. Scyta jednak odmówił, wiedział bowiem, że podzielone ziemie zawsze spływają krwią wojny domowej. Ale został jako przyjaciel Lecha, a później dał mu w darze koronę, której dotykał sam Zbawiciel po narodzinach.
— Że też został na krzyżu przybity! Czemu mnie nie było na Golgocie, na czarnym koniu, z ludźmi przy boku? — Kirkor się zapieklił. — Zbawiłbym Zbawcę albo wyrąbał zbójców w zemście…
— Synu! — zakrzyknął starzec. — Bóg weźmie twe słowa za czyn spełniony. Ale teraz wróćmy do naszych czasów. Gdy brat mnie wygnał, zabrałem do lasu świętą koronę…
— Wróci ona do nas, wróci. Przysięgam ci — obiecał młodzieniec, potem jednak przypomniał sobie, po co tu przybył. — Ale zanim rzucę się w przepaść zemsty, powiedz mi, na jakim pieńku mam zaszczepić swoje drzewo rodowe? Plemię rycerzy strzegące twego tronu?
— Tylu ludzi biegało ze ślubnym pierścionkiem za wielkością i wspaniałością, a znaleźli tylko kość niezgody. Zrób inaczej — poradził Pustelnik. — Niech pierwsza jaskółka ci wskaże, pod jaką belką ulepiła gniazdo, tam, pod słomianym dachem, znajdziesz swoją ukochaną. Weź pannę ubogą, prostą, będzie ci z nią lepiej niż z królewną.
— Tak radzisz, starcze? — Młodzieniec wydawał się nieprzekonany.
— Idź, synu, na pewno, do biednej chaty!
Kirkor zgodnie z zaleceniem ruszył za jaskółką, a Pustelnik jeszcze chwilę stał na progu, mamrocząc coś do siebie. Już chciał wejść do chaty, gdy zobaczył, że nadchodzi Filon — ustrojony we wstążki i kwiaty pasterz. Wzdychał i narzekał, że na świecie nie ma żadnej bogini, która rozpaliłaby jego serce. Marzył mu się los Endymiona, pasterza, w którym zakochała się bogini Artemida.
— Co ty wygadujesz, młody szaleńcze? — skarcił go Pustelnik. — Szukaj kochanki na ziemi.
— Chodziłem po całym świecie, przeglądając na darmo śmiertelne dziewice — wyjaśnił szalony pasterz. — Szukałem na polach wśród żniwiarek i na dworach patrzyłem na królewny, co serca nie mają.
— Głupcze! — Starzec się zirytował. — Precz ode mnie. Jesteś bezużyteczny jak pobity dzbanek. Jeśli kiedyś na tron wrócę, zamknę cię w szpitalu dla szaleńców.
— Dobry ojcze, niech ci Bóg pomoże. — Filon pokręcił głową. — Musisz być chory, gadasz jak potłuczony.
— Zlatują się do mnie wszyscy szaleńcy, marzą o królewskich dworach, myślą o królach, a chowają się w lesie. I jęczą, jęczą jak ślepe sowy. — Pustelnik wzniósł ręce do góry.
— Wsadź, starcze, głowę do strumienia. Może ochłonie — poradził pasterz.
— Woda nie zmyje czerwonego pasa na moim czole, który został po koronie. Od dwudziestu lat mnie męczy! — Złapał się za głowę. — Drugi taki pas oplata i ściska moje serce!
— Nudzi mnie ten starzec. — Filon wzruszył ramionami z uśmiechem. — Pewnie oszalał od postów i samotności…
Narzekając, Pustelnik wszedł do chaty, a Filon odszedł w las, wzdychając do wyimaginowanego obrazu swojej nieistniejącej ukochanej.
Scena 2
Nad pięknym jeziorem Gopło pojawili się nagle Skierka i Chochlik, dwa diabliki, fantastyczne stwory leśne, służące władczyni jeziora i przyrody — Goplanie.
— Gdzie jest Goplana, nasza królowa? — spytał Skierka, rozglądając się z zaciekawieniem.
— Śpi jeszcze w Gople — burknął Chochlik.
— I nie obudziła jej woń sosnowa, woń wiosenna? — Diablik się zdziwił. — Czy nie słyszy, jak jaskółki biją skrzydełkami w jezioro?
— Zaraz jędza się zbudzi i zagoni nas do pracy — rzucił z westchnieniem drugi. — Będzie kazała wkładać w żołędzie jaja motylic albo pomagać mrówkom budować stolice, zwiedzać pszczele ule, i tak dalej, i tak dalej… Mam pracować jak koń pogański, przez całe lato, a zimą w zamian za to spać u chłopa za brudnym przypieckiem, między dzieckiem, garnkami i szczerbatą babą.
— Bo ty jesteś leniwy, Chochliku.
W tym momencie z jeziora wytrysnęła Goplana, wśród lśniących kropel wody, śnieżnobiała jak łabędź, z wiankiem śpiących jaskółek na złotowłosej głowie.
— Radzę ci, uciekajmy, Skierko kochany — szepnął Chochlik. — Wiedźma zaraz zada nam pracę. Każe młyny obracać, szerszenie spowiadać albo pawie malować.
— Uciekaj — odparł Skierka. — Ja się bawię.
Goplana stała przez chwilę jakby zdziwiona, jaskółki w jej włosach obudziły się i odleciały.
— Chochliku! — krzyknęła władczo. — Narwij mi róż. Odleciał mój wianek.
— Zaczyna się. — Chochlik westchnął i odszedł.
— Czy to jeszcze rano? — Goplana zwróciła się do Skierki.
— Pierwsza wiosny godzina.
— Gdzie mój ukochany?
— Co mi rozkażesz, królowo? — Diablik jakby nie zrozumiał pytania, przyzwyczajony do rozkazów swej pani, próbował się jej przypodobać. — Jaką piękną pracę zadasz? Mam napleść tęczę, budować pałace i powojami wiązać dachy? Kwiatów gmachy na kolumnach malw?
Skierka wymieniał różne pomysły, ale Goplana zdawała się go w ogóle nie słuchać, wyraźnie zamyślona. Wreszcie odpowiedziała twardo:
— Nie!
Skierka niezrażony wymyślał kolejne pomysły, ale Goplana znów ucięła:
— Miły Skierko, jestem zakochana.
— W czym? W róży bezcierniowej? W kalinie? W czterolistnej koniczynie? — Skierka zaczął wymieniać różne kwiaty i rośliny.
— Zakochałam się w człowieku — oznajmiła i zaczęła opowiadać: — Tej zimy, gdy spałam w mym kryształowym łożu, obudziło mnie jakieś światło. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przez lód przebijający płomień czerwony, jak łuna pożaru. To rybacy wyrąbali przełomkę i w tę przełomkę wpadł człowiek, prosto na moje łoże. Był tak piękny, że chciałam zatrzymać go w mym pałacu na wieki, ale zaczął konać. Musiałam go wypuścić! Życie wlać w jego ostygłe piersi. Wiesz, jaka to męka dla nas, że musimy czekać wiosny w głębinach jeziora, jak białe kamienie. Byłam wyczerpana, ale wyrzuciłam go przez otwór wybity w lodzie. Rybacy krzyczeli z radości, ja z żalu i czekałam tej wiosny, czekałam. I teraz budzę się z miłością w sercu. Kwiaty to nic w porównaniu z nim. Gwiazdy gasną w jego oczach. Kocham! Kocham!
— Ktoś tu idzie — zauważył Skierka.
Rzeczywiście, ktoś się zbliżał, przedzierając się przez leśną gęstwinę.
— To on! To on! — krzyknęła podekscytowana Goplana. — To mój ukochany. Znikaj, Skierko!
Skierka zniknął, a tymczasem z lasu wyszedł przystojny, rumiany wieśniak. Zatrzymał się zaskoczony i zaciekawiony jednocześnie. Zmierzył wzrokiem dziewczynę. Panna miała ładną twarz, zgrabne nogi i całkiem niezły żołądek, którego jednak nie powinno być widać. Wydawała się szklana, stworzona z mgły i galarety. „Są pewnie tacy, którzy gustują w takich kobietach, dla mnie jest nazbyt… rybia” — pomyślał z lekkim obrzydzeniem.
— Jak się nazywasz, piękny młodzieńcze? — spytała Goplana.
— Nic sobie… — zaczął wieśniak.
— Drogi Nic Sobie!
— Aleś głupia… — Zaśmiał się. — Nic sobie to znaczy, że nic sobie nie mam do zarzucenia. Wiem, że jestem piękny — odparł śmiało. — A nazywam się Grabiec.
— Cóż za anioł cię tu sprowadził?
— Co za ciekawość w tym zwiędłym schabiku! — zauważył nazbyt głośno.
— Proszę, panie Grabiec! — Królowa poczuła się urażona, ale nie potrafiła się gniewać na ukochanego. Ten natomiast, dumny, że może o sobie opowiedzieć, zaczął:
— Kto jestem? To długa historia… W naszym kościółku były organy i mój tata na nich grał. Ale grał pięknie tylko jak był pijany, na trzeźwo rzępolił okropnie. Do tego był balwierzem i wszystkich ludzi we wsi golił. W soboty. Bo w niedzielę grał na organach. I miał taką zasadę, że jak golił, to nie pił, a pił, jak grał. I wszystko było idealnie. I potem mój ojciec się ożenił. Panna młoda miała wąs, a ojciec swój wąs zgolił2. I znów było idealnie, bo żona rządziła tatusiem, jakby na nim grała, robił wszystko, co kazała. Tak na nim grała, że go na cmentarzysku wiejskim pogrzebała. A ja jestem pośmiertne dzieło pana organisty, czysty wizerunek tatusia, bo lubię miód pitny, kocham gorzałkę i uciekam od matki…
— Cudne słowa wiatr wiosenny niesie do mego ucha… — Goplana westchnęła. — Ja cię kocham…
Grabiec się skrzywił, dziewczyna wydała mu się nagle zbyt bezpośrednia. Wprawdzie był przyzwyczajony, że dziewczyny się za nim uganiały i często prosiły, by pomógł im w grabieniu siana, ale na tym sianie robili już inne rzeczy…
— Czy ty mnie kochasz, mój miły? — kontynuowała królowa.
— Hę? — Zdziwił się. — Muszę najpierw sprawdzić… Daj całusa…
— Stój! Pocałunek to ślub dla czystych dziewic. Na dziewiczym wianie z każdym pocałunkiem jeden listek spada. Nieraz dziewczyna czysta idzie do grobu niekochana, bo nie śmie kochać, gdyż spadł liść z jej serca kwiatu.
— Gadasz jak mniszka.
— Raz pocałowana, będę twoja na wieki. I ty mój na wieki.
Grabiec uznał to za głupotę, ale ostatecznie pocałował Goplanę. Ta westchnęła zachwycona, jednak wieśniak nie podzielał tej radości.
— Tfu! Jakbym pachnącą różę całował. Tfu! Niesmacznie! — Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
— Teraz co wieczór musisz do mnie przychodzić na leśne rozstaje — zakomunikowała Goplana. — Będziemy razem błądzić pod księżycem, nad falą szklistych jezior, pod wielkim modrzewiem. Będziemy razem marzyć przy księżycu.
Grabiec wyraźnie się zmieszał, a gdy Goplana zauważyła jego smutek, zaczęła dopytywać, co się stało.
— Będziemy, ale nie wieczorem. I nie przy jeziorze — odparł mężczyzna.
— Dlaczego? — naciskała.
— Bo ja nienawidzę wody.
— Będę rwać ci poziomki, maliny.
— Ale ja nie lubię malin… Jak dziewczyny niosą dzbanek na głowie, to im nieraz ten dzbanek zrzucę, ale nie dla malin… — dodał z dwuznacznym uśmiechem.
— Ale jesteś moim ukochanym… — Goplana nie rozumiała. — Musisz lubić kwiaty… Przychodź co wieczór.
— Tego już za wiele! — warknął Grabiec. — Co za nudna zmora! Nie przyjdę w żaden wieczór…
— Dlaczego?
— Za lasem czeka na mnie pewna dziewczyna.
— Piękna?
— A co ci do tego? To Balladyna.
— Siostra Aliny? Córka Wdowy? Przecież ona ma złe serce…
— Ty jesteś szalona… Nie wierzę w babskie gadania, przesądy i przestrogi. Wszystkie dziewczyny, które mają małe nóżki, mają piękne usta i serca. A ona ma piękne nogi…
— Niech słońce zgaśnie, jeśli ktoś mi cię odbierze! — Goplana się wściekła. — Jesteś mój! Mój! Mój na wieki! Gdybyś miał księżyc za pierścionek ślubny, to go połamię, zgaszę księżyc, który cię prowadzi do pocałunków, do kochanki. Bądź mi wiernym! Błagam! Zaklinam! Na twoje własne szczęście. Bo zginiesz… Nie, razem zginiemy, ale ty zginiesz, gdy ja zginę. A ja nie chcę ginąć, byś ty nie zginął. Przynajmniej dziś wieczorem tam nie idź. Przynajmniej dziś. Rozkazuję…
— A kim ty jesteś, żeby rozkazywać? — zakpił mężczyzna.
— Królowa! — zakrzyknęła, prezentując się w pełnej postaci. — Królowa fali, Goplana.
— Jezus Maryja! To się wpakowałem, żona szatana chce być moją żoną! — krzyknął przerażony Grabiec i rzucił się do
ucieczki.
Wściekła Goplana zaczęła się pieklić.
— Niech słońce gaśnie! Niechaj gwiazdy toną w bezdrożne niebo! Niechaj róże więdną! Co mi po słońcu, gwiazdach, kwiatach… Wolę je stracić niż ukochanego. Ile mam siły i potęgi nadprzyrodzonej, wykorzystam, by jego serce podbić i uczynić moim… Skierko! Chochliku!
Skierka pojawił się natychmiast.
— Słyszałeś rozmowę z moim kochankiem? Moim aniołem?
— Nie karz mnie za to… Ciekawość… Słyszałem przez kwiat powoju, bo jego koniec włożyłem do ucha.
— Gdzie jest Chochlik?
— Grzebie się z wiankiem.
Chochlik pojawił się z wiankiem, ale jego wygląd tylko jeszcze bardziej rozsierdził Goplanę.
— Coś ty narwał? Pokrzyw i chwastów, brzydkich piołunów, koniczyn!
— Niech ja go wychłoszczę za taki wianek — próbował się podlizać Skierka.
— Żebym ja ciebie nie… — warknął Chochlik, ale Goplana ukróciła ich kłótnię:
— Słuchajcie mnie, diabliki… Chochło, polecisz za moim ukochanym i poplączesz mu drogę tak, żeby do rana nie trafił ani do domu, ani do tej chaty, gdzie mieszkają piękne dziewczęta, córki Wdowy. O świcie przyprowadzisz go do mnie.
— Będę go prowadzał po błocie bez końca! — Chochlik roześmiał się uradowany i pognał spełnić zalecenie królowej.
— A ty, Skierko, leć na mały mostek, gdzie jest grób samobójcy. Ukryj się tam. Za godzinę przez mostek będzie jechał bogaty pan, wystrojony jak do ślubu, bez broni, w złotej karocy zaprzężonej w pięć koni. Na tym mostku jest belka wypróchniała, drżąca, śliska… Rozumiesz?
— Wywrócić?
Goplana skinęła głową.
— Ale nie zrób krzywdy ani ludziom, ani koniom.
— A potem?
— Potem tego pana w złotym płaszczu zaprowadź do chaty, gdzie mieszka uboga Wdowa z dwiema córkami. Zrób tak, żeby bogaty pan znalazł tam żonę i odjechał z nią złotą karetą.
— Dziewczyna będzie kobietą, nim dwa razy słońce zaśnie, nim dwa razy księżyc zgaśnie. — Skierka skłonił się i odleciał.
— Rozesłałam sylfy. Niech pracują na moje szczęście — szepnęła Goplana. — Nie mam teraz głowy do tego, by zająć się kwiatami, tęczami, ptakami… Kocham i ginę. A jeśli on nie będzie mnie kochał? Rozpłynę się w mgłę i spadnę łzami na polny kwiat i z nim zwiędnę. — Westchnęła i rozpłynęła się w powietrzu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Scytowie to oczywiście nie Słowianie, niemniej w czasach Słowackiego ludziom zdarzało się tak myśleć i, co gorsza, głośno o tym mówić (wszystkie przypisy autora).
2 Dziś powiedzielibyśmy, że to panna młoda nosiła w związku spodnie, czyli dominowała, a pan młody całkowicie się jej podporządkował.