Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jurassic Park. Park Jurajski - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jurassic Park. Park Jurajski - ebook

Na niewielkiej wyspie Nublar w pobliżu Kostaryki powstaje Park Jurajski. Jego największą atrakcją są żywe dinozaury, które zostały sklonowane z DNA pobranego ze skamieniałych insektów. Stworzony przez człowieka ekosystem wymyka się spod kontroli. Wbrew woli twórców dinozaury wydostają się na wolność i polują na inne stworzenia oraz na… ludzi. Zaczyna się walka o przetrwanie! Stań oko w oko z naturą w najdzikszej postaci, odkryj niesamowity Park Jurajski.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64460-36-4
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MlCHAEL CRICHTON

Zmarły w 2008 roku pisarz amerykański, także reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Autor pięciu książek niebeletrystycznych oraz ponad 20 powieści przełożonych na 36 języków, wydanych pod własnym nazwiskiem i pseudonimami. Reżyser siedmiu filmów fabularnych, zrealizowanych w większości według własnego scenariusza, m.in. Comy (z Michaelem Douglasem), Świata Dzikiego Zachodu (z Yulem Brynnerem) i Wielkiego skoku na pociąg (z Seanem Connerym). Producent i pomysłodawca głośnego serialu telewizyjnego Ostry dyżur. Do najbardziej znanych powieści Crichtona należą: Wirus Andromeda, Kongo, Kula, Park Jurajski, Wschodzące słońce, Świat zaginiony, W sieci i Pod piracką flagą (wydana pośmiertnie). Większość została zekranizowana przez znanych twórców (m.in. Stevena Spielberga, Barry'ego Levinsona i Richarda Donnera). Michael Crichton ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Harvarda, uzyskując tytuł doktora medycyny. Wykładał na MIT i Cambridge. Swoją pierwszą powieść opublikował, będąc jeszcze studentem.WPROWADZENIE

„WYPADEK W INGENIE"

Pod koniec XX wieku nastała w nauce istna gorączka złota – zajadły wyścig, kto pierwszy zarobi na inżynierii genetycznej. Dziedzina ta rozwija się tak gwałtownie i towarzyszy jej tak nikły dyskurs, że mało kto rozumie skalę i konsekwencje tego zjawiska.

Biotechnologia niesie zapowiedź najbardziej rewolucyjnych zmian w historii ludzkości. Jeszcze przed końcem bieżącej dekady będzie wywierała większy wpływ na nasze życie codzienne niż energia atomowa czy komputery. Jak stwierdził pewien obserwator jej rozwoju: „Biotechnologia odmieni każdy aspekt ludzkiego życia: opiekę zdrowotną, żywność, nasze zdrowie, rozrywki i nasze ciała. Nic nie będzie już takie samo jak przedtem. Biotechnologia dosłownie zmieni oblicze naszej planety".

Ponadto rewolucja biotechnologiczna różni się od dawniejszych przełomów w dziedzinie nauki, i to w trzech aspektach.

Po pierwsze, dokonuje się w licznych ośrodkach. Era atomowa nastała dzięki pracom prowadzonym w jednej instytucji – amerykańskim laboratorium w Los Alamos. Era komputerów – w wyniku wysiłków naukowców z kilkunastu firm. Tymczasem w samych Stanach Zjednoczonych badania biotechnologiczne prowadzi dziś ponad dwa tysiące ośrodków. Pięćset korporacji wydaje na nie w sumie pięć miliardów dolarów rocznie.

Po drugie, znaczna część badań w dziedzinie biotechnologii prowadzona jest w nieprzemyślany czy też niepoważny sposób. Próby wyhodowania jaśniejszych pstrągów, które będzie łatwiej dostrzec w wodzie, łatwiejszych w obróbce drzew o kwadratowym prze kroju czy też wstrzykiwalnych komórek zapachowych, dzięki którym człowiek zawsze będzie mógł pachnieć swoimi ulubionymi perfumami, brzmią jak żarty, lecz nimi nie są. W rzeczy samej to, że biotechnologię da się zastosować w działach wytwórczości z natury związanych z modą – w przemyśle kosmetycznym czy rekreacji i turystyce – wzmaga obawy, iż korzystanie z tej nowej techniki o potężnych możliwościach będzie niefrasobliwe.

Po trzecie, badania te nie podlegają kontroli, nadzorowi żadnej instytucji, nie reguluje ich prawo. Władze – czy to amerykańskie, czy też rządy innych krajów – nie wypracowały w omawianej dziedzinie spójnej polityki. Trudno o mądrą politykę wobec zjawiska, które wiąże się z produkcją zarówno leków, jak i zbóż czy też, na przykład, sztucznego śniegu.

Najbardziej niepokojący jest jednak fakt, iż w samym środowisku naukowym nie ma ludzi, którzy pilnowaliby innych. Warto zwrócić uwagę, że niemal każdy aktywny biotechnolog ma jakiś udział w próbach komercyjnego zastosowania swojej nauki. Nie ma zewnętrznych obserwatorów. Każdy może liczyć na zysk.

* * *

Komercjalizacja biologii molekularnej to najbardziej szokujące wydarzenie w całej historii etyki badań naukowych. Nastąpiła ona zdumiewająco szybko. Na przestrzeni czterystu lat, które upłynęły od czasów Galileusza, badania naukowe prowadzono zawsze swobodnie i otwarcie, dociekając, jakimi prawami rządzi się przyroda. Od zarania dziejów naukowcy nie zamykali swojej działalności w granicach państw, stojąc ponad polityką, nierzadko nie zwracając uwagi na toczone przez ich kraje wojny. Buntowali się ponadto przeciwko tajności badań, ściągając brwi nawet na myśl o patentowaniu własnych odkryć, mieli bowiem poczucie, iż pracują dla dobra całej ludzkości. Przez wiele pokoleń odkrycia naukowe rzeczywiście prowadzone były w pewnym sensie bezinteresownie.

Kiedy w 1953 roku dwaj młodzi brytyjscy badacze, James Watson i Francis Crick, odkryli strukturę DNA, ich dzieło okrzyknięto triumfem ludzkiego ducha, zwieńczeniem wielowiekowych dążeń człowieka do zrozumienia świata w sposób naukowy. Z ufnością oczekiwano, że będzie ono kontynuowane dla pożytku ludzkości, a nie czyichś partykularnych interesów.

Tak się jednak nie stało. Trzydzieści lat później niemal wszyscy naukowcy zajmujący się dziedziną zapoczątkowaną przez Watsona i Cricka poświęcali się działalności o zupełnie innym charakterze. Badania w zakresie biologii molekularnej stały się zakrojonym na szeroką skalę przedsięwzięciem komercyjnym, w które inwestuje się miliardy dolarów. Jego początek można datować nie na 1953 rok, ale na kwiecień 1976 roku.

Wtedy to odbyło się słynne spotkanie Roberta Swansona, inwestora zajmującego się kapitałem wysokiego ryzyka, z Herbertem Boyerem, biochemikiem z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Założyli wspólnie przedsiębiorstwo, którego celem było komercyjne wykorzystanie opracowanej przez Boyera techniki łączenia genów.

I nagle wybuchło coś na kształt gorączki złota. Niemal co tydzień ogłaszano powstanie nowej firmy, genetycy ustawiali się w kolejce po zatrudnienie w komercyjnych przedsiębiorstwach. W 1986 roku w radach firm biotechnologicznych zasiadało już co najmniej trzysta sześćdziesięcioro dwoje naukowców, z tego sześćdziesięcioro czworo członków amerykańskiej Akademii Nauk. Liczba tych, którzy mieli udziały w spółkach lub byli ich konsultantami, była kilkakrotnie większa.

Należy podkreślić, jak znacząca stała się opisywana zmiana podejścia do badań. W przeszłości badacze zajmowali się czystą nauką, spoglądając na biznes z góry. Ich zdaniem pogoń za pieniędzmi była zajęciem nieciekawym z intelektualnego punktu widzenia, godnym handlarzy. Badaniami dla przemysłu – nawet w tak prestiżowych ośrodkach jak Laboratoria Bella czy IBM – zajmowali się jedynie ci, którzy nie zdołali znaleźć posad na uczelniach. Dlatego naukowcy z prawdziwego zdarzenia z zasady patrzyli krytycznie na przemysł oraz na pracę tych, którzy starali się znaleźć konkretne zastosowania dla wyników badań naukowych. Ta zadawniona niechęć sprawiała, że pracujący na uczelniach naukowcy starali się trzymać z dala od hańbiących ich zdaniem związków z przemysłem. Kiedy tylko podejmowano debatę nad zagadnieniami technicznymi, łatwo było o naukowców, którzy prowadzili ją na najwyższym poziomie, niezainteresowani konkretnymi rozstrzygnięciami.

Wszystko to odeszło w przeszłość. Dziś jest bardzo niewielu biologów molekularnych niezaangażowanych w biznes, jak również niekomercyjnych instytucji badawczych. Wciąż prowadzi się badania genetyczne, i to w bardziej szaleńczym niż kiedykolwiek tempie, robi się to jednak w tajemnicy i w pośpiechu, dla zysku.

* * *

Nic dziwnego, że w takim klimacie powstała firma o ogromnych ambicjach: International Genetic Technologies, Inc. z Palo Alto. Nie dziwi też, że nikt nie zwrócił uwagi na katastrofę, do której doprowadziła działalność tej spółki. W końcu InGen – jak nazywano go w skrócie – prowadził badania w tajemnicy, wypadek zaś zdarzył się w najtrudniej dostępnym rejonie Ameryki Środkowej. Jego świadkami było tylko kilkanaście osób, a przeżyło zaledwie kilka.

Nawet pod koniec tej historii, kiedy piątego października 1989 roku firma InGen wystąpiła do sądu w San Francisco o ochronę przed wierzycielami, rozprawa nie wzbudziła zainteresowania środków masowego przekazu. Wydawała się czymś banalnym – InGen był trzecią z kolei niewielką amerykańską spółką biotechnologiczną, która upadła w tamtym roku, a siódmą od roku 1986. Ujawniono tylko niewielką część sądowej dokumentacji, ponieważ kredytodawcami firmy były japońskie konsorcja inwestycyjne, takie jak Hamaguri czy Densaka, znane z unikania rozgłosu. Aby nie doszło do niepotrzebnego przecieku do mediów, doradca prawny InGenu, Daniel Ross z kancelarii Cowan, Swain i Ross, reprezentował także japońskich inwestorów. Niespodziewanie jednak pozew do sądu wniósł wicekonsul Kostaryki. Wysłuchano go za zamkniętymi drzwiami. Nic dziwnego, że w ciągu miesiąca sąd rozstrzygnął sprawę polubownie, nie informując o niczym opinii publicznej.

Strony rozprawy – w tym złożona z szanowanych osób rada naukowa spółki – podpisały zobowiązanie o nieujawnianiu jej przebiegu. Nikt z sygnatariuszy nie pisnął słowa na temat tego, co się stało. Jednak wielu spośród głównych bohaterów „wypadku w InGenie" nie podpisało tego zobowiązania i bez wahania opowiadali oni o dramatycznych wydarzeniach, których kumulacja nastąpiła podczas dwóch ostatnich dni sierpnia 1989 roku, na odosobnionej wysepce położonej na zachód od wybrzeży Kostaryki.PROLOG: UKĄSZENIE DRAPIEŻNIKA

Fale tropikalnej ulewy rozbijały się z łoskotem o blaszany dach budynku szpitala, woda spływała z hukiem metalowymi rynnami i rozbryzgiwała się na ziemi. Roberta Carter spojrzała w okno i westchnęła. Ze szpitalika ledwo było widać plażę i spowity mgłą ocean. Nie tego oczekiwała, przyjeżdżając do wioski rybackiej Bahia Anasco na zachodnim wybrzeżu Kostaryki. Bobbie – jak nazywała samą siebie Roberta – miała spędzić tu dwa miesiące w charakterze wizytującej lekarki. Spodziewała się, że po dwóch okropnych latach, które przepracowała na oddziale medycyny ratunkowej szpitala Michaela Reese'a w Chicago, będzie mogła zrelaksować się w słonecznym południowym kraju.

Od jej przybycia do Bahia Anasco minęły trzy tygodnie i jak na razie codziennie padało.

Poza tym wszystko było w porządku. Bobbie podobało się, że wioska jest oddalona od innych ludzkich siedzib, lubiła przyjazne usposobienie jej mieszkańców. System opieki zdrowotnej w Kostaryce należy do dwudziestu najlepszych na świecie i nawet ten wiejski szpitalik na wybrzeżu był dobrze wyposażony i zaopatrzony. Sanitariusz, który pomagał Bobbie, Manuel Aragón, był doskonale wyszkolonym, inteligentnym człowiekiem. Bobbie mogła praktykować tu medycynę na takim samym poziomie jak w Chicago.

Gdyby tylko nie ten deszcz! Lało bez przerwy!

– Słyszy pani? – odezwał się z drugiego końca gabinetu Manuel, przekrzywiając głowę.

– Słyszę aż za dobrze – mruknęła Bobbie.

– Nie o to mi chodzi. Proszę posłuchać…

Do uszu Bobbie doleciał jakiś odgłos zmieszany z szumem deszczu. Nowy rytmiczny dźwięk narastał, stawał się coraz bardziej wyraźny. Warkot helikoptera.

Nie mogą latać w taką pogodę! – pomyślała Bobbie. Warkot stawał się jednak coraz donośniejszy, aż wreszcie nisko lecąca maszyna wyłoniła się z mgły nad oceanem, przeleciała z łoskotem nad szpitalem, zrobiła okrążenie i nadleciała znowu. Bobbie patrzyła, jak śmigłowiec zawraca znad wody, skręca ku chwiejącemu się drewnianemu nabrzeżu, a potem zawraca w stronę plaży…

Piloci szukali miejsca do lądowania.

Był to duży helikopter, jeden z tych, które produkuje koncern Sikorsky. Na burcie miał niebieski pas i napis „InGen Construction". Tak nazywa się firma, która buduje kurort na jednej z pobliskich wysp. Podobno ma być zachwycający i bardzo zaawansowany technologicznie, wielu miejscowych pracuje przy jego budowie, a ta trwa już ponad dwa lata. Bobbie wyobrażała sobie olbrzymi ośrodek wypoczynkowy w amerykańskim stylu, z basenami i kortami tenisowymi, w którym goście będą się zabawiali, popijając koktajle z rumu i soku cytrynowego, nie mając pojęcia o kraju, do którego przyjechali, i o tym, jak naprawdę się w nim żyje.

Ciekawe, co zdarzyło się na wyspie, skoro wysłali śmigłowiec w taką pogodę. Maszyna usiadła na piasku i Bobbie zobaczyła przez jej przednią szybę, że pilot odetchnął z ulgą. Z helikoptera wyskoczyli umundurowani mężczyźni i rozsunęli duże boczne drzwi. Rozległy się nerwowe okrzyki po hiszpańsku. Manuel trącił lekko Bobbie.

Przybysze wołali o lekarza.

* * *

Dwóch czarnoskórych lotników przydźwigało do Bobbie jakąś nieprzytomną osobę, przy akompaniamencie energicznych rozkazów wydawanych przez białego mężczyznę w połyskującym żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Mężczyzna miał czapeczkę baseballową nowojorskiej drużyny Metsów i rude włosy.

– Jest tu lekarz?! – krzyknął do podbiegającej Bobbie.

– Ja jestem lekarzem. Doktor Carter – przedstawiła się. Ciężkie krople deszczu uderzały w jej głowę i ramiona. Rudy mężczyzna ściągnął brwi na widok kobiety w obciętych dżinsach i bluzce bez rękawów, z zardzewiałym od wiszącej w powietrzu soli i wilgoci stetoskopem na szyi.

– Ed Regis. Przywieźliśmy ciężko rannego człowieka.

– W takim razie zawieźcie go lepiej do San José – poradziła Bobbie. Stolica Kostaryki była odległa zaledwie o dwadzieścia minut lotu śmigłowcem.

– Chcielibyśmy, ale nie przelecimy przez góry przy tej pogodzie. Pani musi się nim zająć, pani doktor.

Bobbie ruszyła truchtem obok noszy. Chory był bardzo młody, nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Bobbie odchyliła jego zakrwawioną koszulę i zobaczyła wielkie, głębokie rozcięcie na ramieniu. Drugie, podobne, znajdowało się na nodze.

– Co mu się stało? – spytała.

– Wypadek na budowie – wyjaśnił Ed. – Spadł i zawadziła go łyżką koparka.

Chłopak był blady i drżał.

Manuel stanął przy jasnozielonych drzwiach szpitalika i pokazał przybyszom drogę. Mężczyźni położyli rannego na stole pośrodku sali. Manuel podłączył kroplówkę, a Bobbie skierowała na pacjenta światło lamp i zaczęła oglądać rany. Od razu stwierdziła, że rokowanie jest złe. Była prawie pewna, że chłopak umrze.

Wielka rana szarpana sięgała od ramienia w dół tułowia, tkanki były porozdzierane, bieliły się odsłonięte kości przemieszczonego ramienia. Rozcięcie na udzie było tak głębokie, że widać było pulsującą tętnicę udową. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał otworzyć udo chłopaka, rozdzierając je.

– Opowiedzcie mi dokładniej, jak powstały te rany – poleciła Bobbie.

– Ja tego nie widziałem – zastrzegł się Ed. – Mówią, że pociągnęła go po ziemi koparka.

– Pytam, bo wygląda to tak, jakby poszarpało go jakieś zwierzę. – Bobbie obmacała rany. Podobnie jak większość le karzy z oddziałów ratunkowych szpitali doskonale pamiętała niektórych pacjentów, nawet tych sprzed lat. Widziała dwóch poranionych przez zwierzęta – jeden był dwuletnim dzieckiem pogryzionym przez rottweilera, drugim pijany pracownik cyrku, który dostał się w paszczę tygrysa bengalskiego. Obie rany były podobne do tych. Kły zwierzęcia dokonują zniszczeń w charakterystyczny sposób.

– Zwierzę? Nie, nie, to była koparka, naprawdę. – Ed oblizał usta. Był zdenerwowany jak człowiek, który robi coś złego. Bobbie zastanawiała się, o co chodzi. Jeżeli przy budowie ośrodka zatrudniają niewykwalifikowanych mieszkańców okolicznych wiosek, wypadki zdarzają się pewnie co chwila.

– Przemyć rany? – spytał Manuel.

– Tak, po unieruchomieniu pacjenta.

Bobbie nachyliła się, naciskając ranę końcami palców. Gdyby to była koparka, w ranie znajdowałyby się grudki ziemi. Tymczasem rana była czysta, jeśli nie liczyć połyskującej piany. Jej woń była dziwna, przypominała zgniliznę, zapach śmierci i rozkładu. Takiego zapachu Bobbie jeszcze nigdy nie czuła.

– Kiedy doszło do wypadku?

– Godzinę temu.

Znowu zwróciła uwagę, że Regis jest bardzo spięty. Był jednym z tych wybuchowych typów. I nie wyglądał na majstra budowlanego, raczej na dyrektora. Z pewnością wykonywał zadanie wykraczające poza jego kompetencje.

Bobbie znów zajęła się ranami. Jakoś nie wierzyła, że zadało je urządzenie mechaniczne. Wyglądały inaczej. Nie były brudne, nic nie zostało zmiażdżone, a przecież wypadkom samochodowym czy przemysłowym towarzyszą zazwyczaj zmiażdżenia. A tu nic takiego, tylko wyraźne głębokie rozcięcie i rozszarpana skóra – w poprzek ramienia oraz uda.

Takie rany zadaje zwierzę. Choć z drugiej strony reszta ciała pacjenta była nietknięta, a w przypadku osób zaatakowanych przez zwierzęta jest inaczej. Bobbie obejrzała uważnie głowę chłopaka, potem jego ręce…

Och! Przeszedł ją dreszcz, kiedy zobaczyła dłonie chłopaka. Na obu widoczne były krótkie, głębokie rozcięcia, a przedramiona i nadgarstki były posiniaczone. Pracowała w Chicago dostatecznie długo, żeby wiedzieć, co to oznacza.

– Dobrze, proszę poczekać na zewnątrz – poleciła.

– Dlaczego? – Ed wydawał się zaniepokojony. Nie podobało mu się, że ma wyjść.

– Chce pan, żebym mu pomogła, czy nie? – Bobbie wypchnęła mężczyznę za drzwi i zamknęła je, mimo że nie chciał wyjść. Nie wiedziała, o co chodzi, ale ta sytuacja jej się nie podobała.

– Czy mam nadal przemywać rany? – upewnił się Manuel.

– Tak. – Bobbie sięgnęła po małego kompaktowego olympusa i zrobiła kilka zdjęć ran, pomagając sobie zmiennym ustawieniem szpitalnych lamp. To naprawdę wygląda na ukąszenia, myślała. Wtedy chłopak jęknął. Odłożyła aparat i nachyliła się.

– Raptor – usłyszała. – Lo sa raptor…

Manuel zamarł i cofnął się przerażony.

– Co to znaczy?

– Nie wiem, pani doktor – odpowiedział, kręcąc głową. – Lo sa raptor… no es español.

– Nie? – Dla niej brzmiało to po hiszpańsku. – Proszę nadal przemywać rany.

– Nie mogę, pani doktor. To niedobry zapach – odparł Manuel, marszcząc nos, po czym się przeżegnał.

Bobbie jeszcze raz spojrzała na połyskującą pianę we wnętrzu rany. Dotknęła jej i roztarta w palcach. Wyglądała jak ślina… Usta rannego poruszyły się.

– Raptor – jęknął znowu.

– To coś go ugryzło! – wyszeptał przerażony Manuel.

– Co go ugryzło?

– Raptor.

– Co to jest raptor?

– Hupia.

Bobbie ściągnęła brwi. Kostarykanie nie byli szczególnie przesądni, jednak słyszała już we wsi słowo hupia. Opowiadano, że to złe nocne duchy, pozbawione twarzy wampiry porywające małe dzieci. Według miejscowych wierzeń hupia żyły niegdyś w górach Kostaryki, a teraz zamieszkują pobliskie wyspy.

Manuel wciąż się cofał, mrucząc coś pod nosem i żegnając się.

– To nie jest normalny zapach – ocenił. – To hupia.

Bobbie już zamierzała kazać mu wrócić do pracy, kiedy nagle ranny chłopak otworzył oczy i usiadł. Manuel krzyknął z przerażenia, a wtedy chłopak jęknął, rozejrzał się z szeroko otwartymi oczami, po czym obficie zwymiotował krwią i dostał drgawek. Bobbie przytrzymała go, ale jego ciałem wstrząsały tak silne konwulsje, że spadł ze stołu na betonową podłogę. I znów zwymiotował krwią. Teraz krew była po prostu wszędzie. Ed otworzył drzwi.

– Co tu się dzieje?! – krzyknął.

Zobaczywszy krew, odwrócił się, zasłaniając usta dłonią. Bobbie skoczyła po szpatułkę, żeby wepchnąć ją między zaciśnięte szczęki pacjenta. Wiedziała jednak, że sytuacja jest beznadziejna. Ciało chłopaka szarpnęło się jeszcze raz, po czym rozluźniło i znieruchomiało.

Bobbie nachyliła się, żeby przeprowadzić sztuczne oddychanie metodą usta-usta, jednak Manuel złapał ją mocno za ramię i odciągnął.

– Nie! – krzyknął. – Hupia się przeniesie.

– Manuelu, na litość boską…

– Nie! – Sanitariusz wpatrywał się w nią intensywnie. – Nie rozumie pani tych rzeczy.

Bobbie popatrzyła na ciało i stwierdziła, że może spokojnie dać za wygraną. Nie przywróci tego człowieka do życia. Manuel zawołał mężczyzn, a ci wynieśli martwego chłopaka. Dopiero wtedy znowu zajrzał Ed, wycierając usta wierzchem dłoni.

– Nie wątpię, że zrobiliście wszystko, co w waszej mocy… – mruknął.

Na oczach Bobbie mężczyźni przenieśli ciało do helikoptera i po chwili maszyna odleciała z łoskotem.

– Tak będzie lepiej – skomentował Manuel.

Bobbie pomyślała o dłoniach zmarłego. Były pokaleczone, posiniaczone – tak wyglądają ręce broniącego się człowieka. Miała pewność, że obrażenia chłopaka nie powstały w wyniku wypadku na budowie. Został zaatakowany i zasłaniał się przed napastnikiem rękami.

– Gdzie leży wyspa, z której przylecieli? – zapytała.

– Na oceanie. Jakieś sto sześćdziesiąt, może sto dziewięćdziesiąt kilometrów od brzegu.

– To bardzo daleko jak na ośrodek wypoczynkowy – zauważyła.

– Mam nadzieję, że nigdy nie wrócą. – Manuel patrzył na znikający helikopter.

Zostały mi przynajmniej zdjęcia, pomyślała Bobbie. I wtedy stwierdziła, że jej aparat zniknął.

* * *

Tego samego wieczoru deszcz wreszcie przestał padać. Bobbie siedziała w ciszy w swojej sypialni na tyłach szpitalika, szperając w zniszczonym podręcznym słowniku języka hiszpańskiego. Szukała słowa raptor, które wypowiedział umierający chłopak. Wbrew temu, co mówił Manuel, podejrzewała, że jest hiszpańskie. No właśnie – znalazła. Raptor – gwałciciel, porywacz.

Znieruchomiała na chwilę. Raptor znaczy w przybliżeniu to samo co hupia. Bobbie nie wierzyła w przesądy. Zresztą to nie duchy zadają takie obrażenia, jakie widziała u chłopaka. Co on próbował jej powiedzieć?

Usłyszała jęki zza ściany. Jedna z wiejskich kobiet zaczęła rodzić, czuwała przy niej Elena Morales, miejscowa położna. Bobbie przeszła do sali szpitalnej i skinęła na Elenę, aby na chwilę wyszła na dwór.

– Pani Eleno…

– Si, pani doktor?

– Czy wie pani, co to jest raptor?

Krzepka, siwowłosa, bystra sześćdziesięciolatka ściągnęła brwi.

– Raptor? – powtórzyła, stojąc w półmroku. Na nocnym niebie świeciły gwiazdy.

– Tak. Czy zna pani takie słowo?

– Si. – Elena skinęła głową. – Oznacza kogoś, kto… przychodzi w nocy i porywa dziecko.

– To porywacz? – upewniła się Bobbie.

– Tak.

– Hupia?

Starsza położna otworzyła szeroko oczy nagle zaniepokojona.

– Niech pani nie wymawia tego słowa, pani doktor.

– Dlaczego nie?

– To bardzo niemądre wspominać teraz o hupii – wyjaśniła stanowczo Elena, wskazując ruchem głowy drzwi, zza których dobiegały jęki rodzącej kobiety.

– Czy raptor gryzie i okalecza swoje ofiary?

– Gryzie i okalecza? – Elena nie kryła zdziwienia. – Nie, pani doktor. Skądże znowu. Raptor to człowiek, który porywa nowo narodzone dziecko. – Wydawała się rozdrażniona, najwyraźniej miała dość tej rozmowy. – Zawołam panią, kiedy zacznie się właściwy poród, pani doktor – zakończyła, ruszając do drzwi. – Myślę, że nastąpi to za jakąś godzinę czy dwie.

Bobbie podniosła wzrok i popatrzyła w gwiazdy, słuchając kojącego plusku łagodnych morskich fal. W ciemności majaczyły zakotwiczone przy brzegu łodzie rybackie. Było spokojnie i cicho, rozmowa o wampirach czy porywanych dzieciach wydawała się pozbawiona sensu.

Manuel upierał się, że słowo raptor nie jest hiszpańskie, rozmyślała Bobbie, wracając do sypialni. Z ciekawości zajrzała do małego słownika języka angielskiego. Ku swojemu zdziwieniu także i w nim znalazła to zagadkowe słowo:

raptor – ptak drapieżny.NAD BRZEGIEM WYSCHNIĘTEGO MORZA

Alan Grant kucał i wpatrywał się w ziemię. Był upał – około czterdziestu stopni Celsjusza. Pomimo ochraniaczy Alan odczuwał ból kolan, paliło go w płucach od nieprzyjemnego zasadowego pyłu, z jego czoła skapywały krople potu. Grant nie zwracał jednak na to wszystko uwagi, skupiał się na obserwowaniu pola o boku długości mniej więcej piętnastu centymetrów.

Posługując się wykałaczką i pędzlem malarskim z sierści wielbłąda, ostrożnie odsłonił mały fragment żuchwy w kształcie litery L. Miał zaledwie około dwóch i pół centymetra długości i grubość małego palca ręki Alana. Widoczne były drobniutkie zęby o charakterystycznym ukośnym ułożeniu. Gdy kopał, od kości odłamywały się drobne fragmenty, więc na wszelki wypadek naniósł na nią pędzelkiem warstwę kleju kauczukowego. Bez wątpienia miał przed sobą żuchwę młodego drapieżnego dinozaura, który żył może ze dwa miesiące, jakieś siedemdziesiąt dziewięć milionów lat temu. Jeśli będę miał szczęście, znajdę resztę jego szkieletu, myślał Grant. Byłby to pierwszy kompletny szkielet tak młodziutkiego mięsożernego…

– Alan! Hej!

Alan podniósł głowę i zamrugał, bo raziło go słońce. Założył ciemne okulary i otarł czoło wierzchem dłoni.

Znajdował się na suchym stoku pagórka koło Snakewater w stanie Montana – w odludnym pustynnym rejonie. Gdziekolwiek spojrzał, pod czystym błękitnym niebem ciągnęły się aż po horyzont łagodne wzgórza i sypiące się wapienne skały. Nie było ani jednego drzewa czy choćby krzaka – nic, tylko kamienie, słońce i gorący, wyjący wiatr.

Turyści uważali te okolice za ponure, ale Grant postrzegał je zupełnie inaczej: ta unikana przez ludzi ziemia stanowiła pozostałość dawnego, zupełnie innego świata, który zniknął przed osiemdziesięcioma milionami lat. Alan potrafił wyobrazić sobie gorące bagnisko stanowiące niewyraźny brzeg morza czy ściślej olbrzymiego śródlądowego jeziora. Rozciągało się na przestrzeni półtora tysiąca kilometrów, od świeżo wypiętrzonych Gór Skalistych aż po urwiste szczyty Appalachów. Cała ogromna część Ameryki Północnej, nazywana Zachodem, znajdowała się pod wodą.

W tamtym czasie niebo było poszarzałe z powodu cienkiej warstwy chmur i pyłu z pobliskich wulkanów. Gęstsza niż dziś atmosfera zawierała więcej dwutlenku węgla. Brzeg śródlądowego morza stwarzał świetne warunki dla rozwoju roślinności. W wodzie nie było ryb, lecz małże i ślimaki. Nad tafą zniżały się lotem nurkowym pterozaury, wyławiając pływające na powierzchni glony. Nad bagnistymi brzegami buszowały wśród palm drapieżne dinozaury rozmaitych gatunków. Niedaleko brzegu znajdowała się bujnie porośnięta wysepka o powierzchni niecałego hektara. Stanowiła swoisty rezerwat roślinożernych dinozaurów o dziobach przypominających kacze. Zwierzęta te składały jaja w wielkich wspólnych gniazdach i wychowywały piszczące głośno młode.

Od tamtych czasów upłynęły miliony lat, podczas których bladozielone, bogate w zasadowe substancje morze stawało się coraz płytsze, aż wreszcie wyschło. Jego wystawione na działanie promieni słonecznych dno popękało i pofałdowało się, a pełna jaj dinozaurów wysepka zmieniła się w nierówne wzgórze w północnej Montanie, na którym prowadził właśnie wykopaliska Alan Grant.

– Alan!

Grant się wyprostował. Był czterdziestoletnim brodaczem, w tej chwili nagim od pasa w górę. Do jego uszu doleciał jednostajny klekot generatora i odgłosy młota pneumatycznego wgryzającego się w twardą skałę na sąsiednim wzgórzu. Wokół młota kręcili się młodzi ludzie – oglądali odłupane kamienie, sprawdzając, czy widać skamieniałości, po czym usuwali urobek na bok. U stóp wzgórza znajdowało się obozowisko paleontologów złożone z sześciu indiańskich tipi, dużego namiotu stołówki oraz przyczepy mieszczącej polowe laboratorium. W cieniu przyczepy stała Ellie i machała do Alana.

– Gość! – wołała, pokazując na wschód.

Grant dostrzegł chmurkę pyłu i podskakującego na nierównej drodze niebieskiego osobowego forda. Zbliżał się. Chłopcy na sąsiednim wzgórzu przerwali pracę i patrzyli zaciekawieni. Do Snakewater zapuszczało się niewielu ludzi, więc wiadomość, że ma przyjechać prawnik z Agencji Ochrony Środowiska, który chce porozmawiać z Grantem, wywołała liczne spekulacje.

Alan zdawał sobie sprawę, że paleontologia, nauka o wymarłych gatunkach, w ostatnich latach nieoczekiwanie zaczęła mieć bardzo konkretne związki ze światem współczesnym. Zmieniał się on szybko i zadawano domagające się pilnej odpowiedzi pytania dotyczące pogody, zmniejszania się powierzchni lasów, globalnego ocieplenia, warstwy ozonowej. Często wydawało się, że aby na nie odpowiedzieć, potrzebne są dane z odległej przeszłości. Te, jakich mogą dostarczyć paleontolodzy. W ostatnich kilku latach Grant już dwukrotnie był wzywany na świadka jako ekspert.

Ruszył po stoku w dół na spotkanie przybysza.

* * *

Gość wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, zanosząc się kaszlem od białego pyłu.

– Bob Morris, Agencja Ochrony Środowiska – przedstawił się, wyciągając rękę. – Przyjechałem z San Francisco.

Alan również się przedstawił.

– Gorąco panu… Napije się pan piwa? – zaproponował.

– Och, tak! – Morris był przed trzydziestką, miał na sobie spodnie od garnituru i krawat. W ręku trzymał teczkę. Jego eleganckie buty chrzęściły na kamieniach, kiedy ruszył za Grantem do przyczepy.

– Gdy się zbliżałem, początkowo pomyślałem, że to rezerwat Indian – odezwał się, wskazując tipi.

– Nie. Po prostu tutaj najlepiej mieszka się w tipi – wyjaśnił Alan. Dodał, że w pierwszym roku wykopalisk posługiwano się ośmiościennymi namiotami firmy North Slope, najbardziej zaawansowanymi na rynku, jednak wiatr nieustannie je przewracał. Naukowcy wypróbowali inne namioty, zawsze z takim samym skutkiem. W końcu zaczęli budować tipi, które lepiej znosiły wiatr, a do tego były większe i wygodniejsze. – To są tipi według wzoru Czarnych Stóp – tłumaczył. – Ich szkielet stanowią cztery drągi. Dakotowie stawiają tipi wokół trzech, jednak to było terytorium Czarnych Stóp, więc pomyśleliśmy…

– Aha, bardzo pasują – przerwał mu Morris. Zmrużył oczy i rozejrzał się po ogromnym pustkowiu, po czym pokręcił głową. – Długo tu mieszkacie?

– Od mniej więcej sześćdziesięciu skrzynek. – Przybysz spojrzał zdziwiony, więc Alan wyjaśnił: – Mierzymy czas ilością wypitego piwa. Co roku przyjeżdżamy w czerwcu i przywozimy sto skrzynek. Do tej pory wypiliśmy około sześćdziesięciu.

– Dokładnie sześćdziesiąt trzy – uściśliła Ellie Sattler. Rozbawiony Grant patrzył, jaką minę zrobił Morris na jej widok. Ellie miała na sobie szorty z obciętych dżinsów i zawiązaną wysoko koszulę. Była opaloną na brąz dwudziestoczteroletnią blondynką, włosy nosiła upięte z tyłu.

– To jest Ellie – przedstawił młodszą koleżankę Alan. – To dzięki niej jakoś tu żyjemy. Jest bardzo dobra w tym, co robi.

– A co robi Ellie? – zainteresował się Morris.

– Jestem paleobotanikiem – wyjaśniła Ellie. – Poza tym wykonuję rutynowe prace przygotowawcze na wykopaliskach.

Otworzyła drzwi i cała trójka weszła do przyczepy. Klimatyzacja obniżała temperaturę wewnątrz jedynie do trzydziestu stopni Celsjusza, jednak kiedy wchodziło się z zewnątrz, i tak wydawało się, że w przyczepie jest chłodno. Morris zobaczył kilka długich drewnianych stołów, na których leżały starannie porozkładane i opisane na załączonych karteczkach maleńkie kawałki kości. Dalej stały ceramiczne talerze i miski. W powietrzu unosiła się silna woń octu.

– Myślałem, że dinozaury były wielkie… – mruknął prawnik, spoglądając na kości.

– Bo były – zgodziła się Ellie. – Wszystko, co pan tu widzi, to kości młodziutkich dinozaurów, które zginęły krótko po wylęgnięciu się. Snakewater ma tak wielkie znaczenie przede wszystkim ze względu na ogromną liczbę miejsc lęgowych dinozaurów. Przed rozpoczęciem tutejszych wykopalisk ludzkość praktycznie nie dysponowała szkieletami młodych dinozaurów – na całym świecie odkryto dotąd zaledwie jedno gniazdo, na pustyni Gobi. My odnaleźliśmy już dwanaście osobnych gniazd hadrozaurów wraz z jajami oraz kośćmi młodych.

Alan ruszył do lodówki po piwo, a Ellie pokazała Morrisowi naczynia, w których w kwasie octowym rozpuszczały się resztki wapienia oblepiające delikatne kości.

– To wygląda jak kości kurczaka – stwierdził gość, zaglądając kolejno do misek.

– Rzeczywiście. Mają budowę bardzo podobną do ptasich.

– A to co za kości? – Morris pokazał za okno, gdzie leżał plastikowe worki pełne kawałków dużych kości.

– To odrzuty – odpowiedziała Ellie. – Kości, które po wykopaniu okazują się podzielone na zbyt wiele fragmentów. Dawniej po prostuje wyrzucaliśmy, ale teraz wysyłamy do miasta dla potrzeb badań genetycznych.

– Badań genetycznych? – upewnił się Morris.

– Proszę. – Alan podał mu piwo, drugie wręczył Ellie. Zaczęła łapczywie pić, odchylając głowę na długiej szyi. Młody prawnik gapił się na nią.

– Atmosfera w naszej pracy w terenie jest bardzo swobodna – wyjaśnił Grant. – Przejdziemy do mojego gabinetu?

– Oczywiście.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: