Jutra Nienazwane - ebook
W świecie zdominowanym przez ODYNA — opiekuńczą SI, granice między człowiekiem a maszyną zaczynają się zacierać. Trzy powiązane historie odsłaniają mroczną prawdę o tej postludzkiej epoce. Scyborgizowany komisarz prowadzi śledztwo, zmuszające go do zakwestionowania wszystkiego, co wiedział o sobie i systemie. Kognitywista zagłębia się w cyfrowy świat, by ocalić uwięzioną świadomość dziecka. Samotna wojownicza przemierza pustkowia, pragnąc ocalić swój dom. W tekście występują wulgaryzmy (18+).
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-870-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_— Człowiek nigdy dotąd nie miał okazji żyć w tak spokojnych, dostatnich czasach. Dochód podstawowy, dostępność syntezatorów żywności i drukarek trójwymiarowych oraz wszechobecna opieka doradczych SI — wszystko to znaki złotej ery, nowego renesansu, który obecnie przeżywamy._
_— Niektórzy sceptycy twierdzą, że jako gatunek wyzbyliśmy się wszelkich ambicji i nastała era błogiego nieróbstwa. Nie niepokoi to pana?_
_— Skądże. Przypominam też, że Asgard potrzebuje promila najzdolniejszych, najbardziej kreatywnych, by wspierał jego działania. Jako ludzie wciąż mamy coś do powiedzenia — geniusz sztucznych inteligencji nie jest kompletny bez wkładu kreatywności człowieka._
_— Ale to tylko jeden promil, profesorze. Jeden promil z ponad jedenastu miliardów zamieszkujących planetę. Co z całą resztą? Mają prowadzić spokojne, beztroskie życie i tyle? Nie są do niczego potrzebni?_
_— Ludzkość zasłużyła na spokojną emeryturę. Ci nieliczni, którzy mają wartościowe umiejętności, mogą się nimi podzielić w ramach wielkiego projektu realizowanego przez Asgard. Poza tym, pani redaktor, tak szczerze: czy kiedykolwiek szerokie masy miały na cokolwiek realny wpływ?_
Fragment programu _Rozmowy wieczorne_, EuroNews
Miasto tonęło w deszczu. Strugi wody lały się nieprzerwanie z nieba, z łoskotem rozbijając się na bryłach wieżowców i powietrznych estakad. Widoczność ograniczała się do kilkuset metrów — wszystkie położone dalej obiekty rozmywały się w szarudze. A jednak coś prześwitywało w mroku, tu i ówdzie rozjaśniając go krwawą poświatą, ostro kontrastującą ze stalowo-czarnymi barwami świata. Wkrótce do czerwieni dołączyły pomarańczowe i żółte pióropusze, gwałtownie wykwitające przy ziemi.
Dla autonomicznych dronów unoszących się nad dystryktem sto czternastym te nagłe świetlne rozbryzgi były jak drogowskazy, gigantyczne strzałki wskazujące miejsce docelowe. Czarne, milczące pojazdy wykonały serię szybkich zwrotów, kierując się ku nowym punktom zainteresowania. Setki metrów poniżej, na poziomie ulic, ich śladem podążyły niebiesko-białe stroboskopy policyjnych konwojów i furgonetek. Z każdą chwilą ponura dotąd noc stawała się bardziej kolorowa.
Furgonetką rzucało na boki tak mocno, że komisarz Ward czuł siniaki, formujące się pod grubą warstwą pancerza i sprzętu. Nieliczni, którzy wypięli głowy z systemu stabilizującego, wyglądali jak te małe figurki stawiane na desce rozdzielczej bolidów, kiwające się w rytm każdej napotkanej nierówności. Wszystko to przy akompaniamencie rozlegającego się wprost w czaszce głosu dowódcy SZPON, starszego aspiranta Coopera, sprawiało iście surrealistyczne wrażenie.
— Wysiadamy dwie ulice dalej. Oddziały prewencji odciągną demonstrantów, będziemy mieć czyste podejście. Drony obstawiają perymetr. Przemieszczamy się do klatki A megabloku sto jeden. Najpierw wchodzą pająki, potem my, agencja na końcu. Czy mnie zrozumiano?
— Tak jest! — Chóralny okrzyk z dziesięciu gardeł zadzwonił w ciasnej przestrzeni transportera.
— Będzie wesoło, nie ma co — nadała na prywatnym kanale komimplantu Kawahara, posyłając wyszczerzoną emotkę.
— Jak jasna cholera — mruknął Ward pod nosem, walcząc z mdłościami.
Na ulicach rozlewał się chaos w czystej postaci. Kilkaset metrów od miejsca przeznaczenia pokaźne grupy demonstrantów uzbrojonych w improwizowaną broń ścierały się z oddziałami prewencji i policyjnymi mechami. Koktajle Mołotowa oraz odłamki eksplodujących bolidów przecinały powietrze, przesycone zapachem topionych tworzyw sztucznych i benzyny. Chwilę wcześniej stróże prawa przeszli od miękkiej gry do pełnej pacyfikacji, przełączając broń i armatki wodne na amunicję gładkolufową lub ostrą. Przypominające płaszczki drony turbinowe unosiły się nad chodnikami, wyławiając szperaczami najbardziej agresywnych uczestników zajścia i posyłając w ich stronę ładunki taserów.
Ward i Kawahara zgodnie z rozkazem trzymali się kilka kroków za drużyną antyterrorystów, pędzącą na złamanie karku w stronę górującego nad ulicą megabloku. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego i zdewastowanego — wygaszono w nim wszystkie światła, a okna niższych kondygnacji straszyły pustymi oczodołami ram okiennych. Ale protokoły to protokoły, a Samodzielne Scyborgizowane Pododdziały Neutralizacyjne SZPON miały zbyt duże doświadczenie w tej robocie, by dać się zwieść pozornemu bezruchowi. Kilka metrów przed schodami prowadzącymi do wnętrza struktury technicy uwolnili pająkowate roboty. Z upiornym klikaniem odnóży pomknęły w głąb hallu, podczas gdy ludzki personel obstawiał perymetr, oczekując na wyniki skanu.
NESTAR Warda zaczął po chwili wyświetlać budowaną na bieżąco mapkę wnętrza z wyraźnie zaznaczonymi drzwiami, pomieszczeniami i ciągami komunikacyjnymi. Cooper i jego ludzie, bez słów i bez choćby chwili wahania, nanieśli na plan kolorowe znaczniki wskazujące najważniejsze punkty oraz trasę przemarszu. Zaraz potem jak jeden organizm (którym _de facto_ byli w tej chwili) ruszyli do środka. Wizjer maski kombinezonu przełączył się na podczerwień i spektrum elektromagnetyczne, gdy tylko zanurzyli się w trzewiach zaciemnionej konstrukcji. Kolejne chwile zlały się w jedną, niemożliwie długą. Ściana, drzwi, pierwszy sprawdza: „czysto”, drugi ubezpiecza: „czysto”, przejście. Ściana, drzwi, pierwszy sprawdza: „czysto”, drugi ubezpiecza: „czysto”, przejście. Stopnie, zakręt, półpiętro, „czysto”, „ubezpieczaj”, stopnie, zakręt, półpiętro… Mapa zapełniała się coraz większą liczbą szczegółów, w miarę jak pająki posuwały się w górę klatki schodowej.
Ward nie był komandosem, ale detektywem. Bezpośrednie ekstrakcje podejrzanych z bronią w ręku i w towarzystwie naszpikowanych bioniką karków nie były jego codziennością. Implanty dokrewne musiały się sporo napracować, by utrzymać szalejące tętno w ryzach. NESTAR, jego najlepszy w tej chwili przyjaciel, niczym władca marionetek popychał ciało z miejsca na miejsce, pomagając mu przyjmować odpowiednie pozycje i nie wypadać z szyku.
Cele znajdowały się na piątym piętrze. Usłużne roboty opełzły framugę wzmacnianych drzwi, nasłuchując najcichszych odgłosów lub drgań dochodzących z wnętrza. Było coś obrzydliwego w tym widoku — stado mechanicznych arachnidów splątanych wyciągniętymi odnóżami…
— Skan elektromagnetyczny ujawnił sieć czujników i wykrywaczy ruchu przed wejściem. Pająki go wyłączyły, ale sygnał mógł pójść do wnętrza. — Ward i Kawahara jednocześnie odebrali komunikat od Coopera. — Wchodzimy, jak tylko będziecie gotowi.
— Rozumiem, sprawdzam skany. — Detektyw przełączył się na trójwymiarową rekonstrukcję pomieszczenia zajmowanego przez cele.
Drony w czasie rzeczywistym nanosiły na plan przypuszczalne położenie ludzi i geometrię wnętrza, opierając się na rezonansie rozmów i mikrodrganiach wywoływanych przy każdym kroku. Cienkie, przerywane linie pochodziły z dokumentów architektonicznych przygotowanych jeszcze przed akcją. Solidne ściany i uszczelnione drzwi uniemożliwiały dokładniejsze wykonanie pomiaru. Pięciu facetów: trzech przy stole, jeden oparty o szafki, ostatni gdzieś z boku. Zdawali się kompletnie nieświadomi tego, co ich czeka.
— Rai? — spytał na kanale agencji Ward.
— Dla mnie okej, zgodnie z przewidywaniami. Jedziemy.
— Działajcie — odpowiedział detektyw.
Kilka sekund później rozpętało się piekło.
Arachnidy nie miały na tyle mocnych narzędzi, żeby poruszyć wzmocnione drzwi. Niezbędne było zamontowanie zapalnika. Gdy tylko dłoń komandosa weszła w obręb framugi, ogień z wnętrza rozerwał ją na strzępy. Oderwane kawały tynku latały wszędzie wkoło. Klatka schodowa, pozornie wysoka i przestronna, błyskawicznie wypełniła się pyłem i dymem. Ogłuszający ryk broni maszynowej odbijał się echem po wielokroć, powtarzany w pustej przestrzeni. Ward i Kawahara przypadli płasko do ściany, pozwalając SZPON-om przyjąć na siebie cały ciężar starcia. Posłuszny skryptom sytuacyjnym GLADIUS, będący na wyposażeniu każdego agenta drugiej generacji, jeszcze pogorszył sytuację, odpalając wzmocnione gruczoły adrenaliny. Podkręcenie percepcji poza fizjologiczne granice było natychmiastowe. Świat wokół Warda momentalnie wyhamował tak, że możliwe stało się podziwianie łusek wędrujących ku ziemi po krzywych balistycznych. Przynajmniej miał teraz cień szansy, by uchylić się przed zagubionym rykoszetem. Zawsze to jakiś plus.
Nie wiedział, jak długo to trwało, ale w pewnym momencie terkot automatów się urwał, zastąpiony piskiem w uszach i powtarzanymi wielokrotnie komunikatami „czysto”. GLADIUS odpuścił: okruchy wiszące w powietrzu opadły na podłogę, a tętno podskoczyło do stu dziewięćdziesięciu uderzeń na minutę. Pot i zmęczenie opadły na detektywa tak, że musiał łapać oddech otwartymi ustami. Para agentów wymieniła porozumiewawcze spojrzenia i powoli ruszyła w stronę feralnego mieszkania. Światła latarek boleśnie kłuły w nienaturalnie rozszerzone źrenice, mroczki przepływały z lewa na prawo.
Pomieszczenie wyglądało jak po wybuchu bomby, co nie było dalekie od prawdy. Fragmenty mebli, boazerii i kabli walały się wszędzie naokoło, w ścianach ziały kilkunastocentymetrowe kratery. Czuć było mieszankę palonego prochu strzelniczego, gipsu i spalenizny. Pomimo galopującego serca i stresu instynkt śledczego odpalił się momentalnie, wspomagany przez usłużny NESTAR. Ward potrzebował kilku milisekund, by kolorowe ramki podświetliły i obrysowały ciała, plamy błękitnej krwi i inne interesujące elementy. Kolejne pięć milisekund na analizę sytuacyjną.
— To prowokacja — rzucił komisarz przez zaciśnięte gardło. — Daliśmy się nabrać jak dzieci. Poinformujcie agencję i odłączcie te cholerne kamery.
— Jakie kame…
Ward nie dał policjantowi dokończyć, ciskając w róg sufitu najbliższy kawałek tynku. W obłoku iskier niewielka kamera poleciała ku ziemi.
— Poinformować agencję. Najprawdopodobniej dojdzie do eskalacji…
— Chyba już wiedzą. — Tym razem wcięła się Kawahara, wyciągając ku niemu ekran podręcznego komputera PDA. — Ciężko, żeby to przegapili.
Wspólnie wpatrywali się z niepokojem i narastającą rezygnacją w odtwarzaną w sieci transmisję. Licznik wyświetleń na dole kręcił się jak szalony.Rozdział 2: Świt po bitwie
_Cześć, kochani! Jeśli wybieracie się gdzieś bolidem przez miasto, to radzimy omijać dystrykt sto czternaście i jego najbliższe otoczenie. Nie słabną zamieszki rozpętane poprzedniego dnia przez anarchistów, podsycane jeszcze kontrowersyjnymi materiałami, które wyciekły wczoraj. I chociaż policja ani służby miejskie nie wyłączyły oficjalnie ruchu na estakadach i nadmiejskich drogach szybkiego ruchu, to rozsądek nakazywałby ręczne przekierowanie nawigacji bolidów na okrężną trasę. Chyba że macie ochotę na podgrzanie atmosfery koktajlem Mołotowa…_
Night News, serwis dla kierowców
Ward wpatrywał się niewidzącym spojrzeniem w krajobrazy przemykające za oknem. Deszcz w dalszym ciągu zalewał ulice, ale nie dało się nie dostrzec dziesiątek pożarów i łun eksplozji rozświetlających szarówkę. Sączące się z głośników bolidu łagodne dźwięki fortepianu kontrastowały z chaosem i apokalipsą szalejącą na zewnątrz. Agent przysypiał na siedząco: miarowy szum opon w połączeniu z muzyką nie sprzyjały jakiejkolwiek aktywności. NESTAR, GLADIUS i cała reszta implantów dawno już się poddały, nie nadążając z odfiltrowywaniem z krwi metabolitów zmęczenia i nie chcąc przekraczać dopuszczalnych dawek stymulantów. Ward znajdował się w tym dziwnym stanie między jawą a majakami, kiedy to sugestywne wizje dnia mieszają się coraz bardziej z fantazjami odpływającej świadomości.
To była ciężka noc, przede wszystkim dlatego, że zarówno on, Kawahara, jak i cała agencja CYPHER kolektywnie dali ciała. Zamieszki trwały od kilku dni, w zasadzie od kiedy ogłoszono kolejne wyniki przydziałów do Valhalli dla rejonu Europy Centralnej. Dostały się dwie osoby. Nie żeby ktokolwiek z ludzi na ulicach miał jakiekolwiek realne szanse — chodziło po prostu o zasadę. Poczucie beznadziei, brak sprawczości. Bycie niepotrzebnym. Oliwy do ognia zaczęli dolewać dziennikarze „Głosu Ludowego”. Zapowiedzieli odkrycie dokumentów świadczących o pogwałceniu przez Kolektyw SI Asgardu ustaleń traktatowych sprzed stu lat oraz wezwali obywateli do nieposłuszeństwa. Kanister benzyny z kolei cisnęli do ogniska komandosi oddziału SZPON szturmujący wraz z Wardem i Kawaharą siedzibę anarchistycznego periodyku. Urywki nagrania, opatrzone odpowiednim komentarzem, w ciągu sekund zrobiły furorę.
„KSI rękami policji zabija niezależnych dziennikarzy”.
„Policyjna egzekucja na zlecenie maszyn”.
„Zamach na wolne media: atak siepaczy Asgardu”.
Medialne sztuczne inteligencje niższego rzędu w ciągu kilku minut potwierdziły autentyczność nagrania, wykluczając _deep fake_ i_ _inne formy manipulacji. Znak jakości FND: Fake News Debunkers, organizacji zajmującej się wykrywaniem fałszerstw, stanowił wodę na młyn podżegaczy i wszelkiej maści sieciowych frustratów. I wszystko to miałoby rację bytu, gdyby w trakcie akcji ktokolwiek zginął. A wyglądało na to, że nie zginął nikt…
Ward miał dość jak na jedną noc. Szaleńcza jazda z komandosami, strzelanina, adrenalinowy kop, emocje, a na koniec to… Rozkręcony do maksimum NESTAR, wyspecjalizowany Neuronowy Ekspercki System Taktycznej Analizy i Rozpoznania, w połączeniu z latami doświadczenia zdobytymi w agencji pomógł komisarzowi rozgryźć całą sytuację w niecałą minutę po dostrzeżeniu kamery. W chwili gdy ciskał w jej stronę odłamek tynku, widział już z całą jasnością implikacje sytuacji rozrysowane w postaci drzewa scenariuszy wraz z prawdopodobieństwem wystąpienia. Nie był to, niestety, obraz optymistyczny. Wszystko, co nastąpiło potem, z jego perspektywy stanowiło męcząco powolną realizacje z góry znanego widowiska. Tak musiał się czuć Paul Atryda z _Diuny_ Franka Herberta, znudzony obserwowaniem nadchodzącej, w pełni przewidywalnej przyszłości.
Wezwanie do siedziby agencji nie było żadnym zaskoczeniem. W dystrykcie sto czternastym na niewiele już mogli się przydać, teraz należało ograniczyć straty, znaleźć winnych i zapobiec dalszej eskalacji.
Siedziba agencji CYPHER była majestatycznym zespołem wieżowców górujących nad okolicznymi fragmentami metropolii. Oplatała je gęsta sieć strad i estakad, przeznaczonych wyłącznie do użytku funkcjonariuszy i specjalnych oddziałów. Bolid komisarza wyminął kolumnę kilkudziesięciu transporterów i wzmocnionych furgonetek pędzących na sygnale w stronę feralnej dzielnicy megalopolis. Prawdopodobnie wypełniały je kolejne drużyny SZPON, roboty i mechy pacyfikacyjne. Z rozległych lądowisk na dachach startowały jeden po drugim turbinowce. Agencja nie mogła pozwolić, by zamieszki wymknęły się spod kontroli, rozlewając się na dalsze dystrykty. Tak długo jak ludzcy administratorzy mieli wszystko pod kontrolą, Kolektyw SI nie miał powodu, by interweniować, zgodnie z postanowieniami traktatów. Wszyscy starali się, by tak pozostało: redukcja szkód trwała w najlepsze. Nie tylko on miał ciężką noc. Miasto przypominało pole bitwy.
Pojazd sam odnalazł miejsce parkingowe w hangarze najbliżej biura, które dzielił z Kawaharą. Detektyw płynął przez ascetyczne korytarze kompleksu — molocha, pozwalając implantom swobodnie nawigować swoim ciałem. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku. Jego partnerka, która dotarła na miejsce wcześniej, bezceremonialnie usnęła na sofie stojącej pod ścianą. Nawet jego przybycie nie wyrwało jej ze snu. Ostrożnie zostawił teczkę za biurkiem i opadł na fotel, pozwalając oparciu odchylić się w tył i rozłożyć. Sprawdził pocztę i harmonogram na wewnętrznym wyświetlaczu. Mieli około dwóch godzin do planowanego zebrania kryzysowego. Przestawił NESTAR w tryb maksymalnej regeneracji i zapatrzył się w panoramę nocnego miasta za oknem, odpływając w świat marzeń sennych.
Lśniące pierścienie Valhalli pojawiły się kilka chwil po tym, gdy zamknął powieki. Piękne, supernowoczesne miasta orbitalne, zamieszkane przez szczęśliwych, genialnych ludzi. Zhara siedziała na ławce przy fontannie, rozmawiając z jakąś inną kobietą i od czasu do czasu zerkając na biegającą wkoło Alyshę. Chciał się do nich zbliżyć, podejść choć kawałek, ale choćby nie wiadomo jak się starał, pozostawał w miejscu. Wyciągnął ramiona, zaczął krzyczeć, ale nikt go nie widział. Puścił się biegiem, widząc, że nic w ten sposób nie osiągnie, choć musiał spróbować…
— Ward, kurwa, uważaj na kawę! — syknęła na niego Kawahara, odskakując gwałtownie. — Gościu, ogarnij się!
— To był zryw miokloniczny, za dużo nerwów. Typowa reakcja. Przepraszam — sapnął zakłopotany.
Rozejrzał się. Gabinet, biurko z wielkimi plamami kawy, której zapach wypełniał całe pomieszczenie. Kilka kostek Rubika w rozmaitych wariantach: dużych i małych, kwadratowych i trójkątnych walało się po blacie. Skrzyżował spojrzenia z zatroskanym wzrokiem kobiety — samuraja, jak wołano na nią w oddziale.
— Brawo. Tak, „przepraszam” to słowo, którego używają normalni ludzie, jak coś spierdolą. Robisz postępy, Jasonie Ward.
— Pierdol się, Rai, i daj mi ten kubek — uśmiechnął się, wstając.
— Za każdym razem, gdy mam wrażanie, że robisz krok ku temu, by dało się ciebie polubić, robisz dwa kroki w tył. Jesteś nieuleczalnym przypadkiem buraka, agencie.
— Też cię kocham, Rai — rzucił, celowo donośnie siorbiąc. — Chyba nieco odpłynąłem. Jak nasza mała wojenka?
— Częściowo spacyfikowana. Ale tylko do czasu. Wyśpią się, najedzą i po południu druga runda. Na razie — jeden: zero dla nas.
— Nasi mocno dostali?
— Trochę. Pięciu. To i tak o pięciu za dużo.
— Kurwa.
— No.
Obydwoje zapatrzyli się w miasto, błyszczące w świetle wschodzącego słońca. Metropolia tętniła życiem. Srebrne bolidy pędziły po estakadach, niosąc swoich pasażerów ku ich codziennym destynacjom, tarasy i chodniki, rozpięte niczym pajęcze sieci, stopniowo zapełniały się przechodniami. Większość z nich nigdzie się nie spieszyła — samotnie, parami lub w większych grupach szukali lokali ze śniadaniami lub kawiarni, chcąc miło spędzić początek dnia. Większość z nich nie pracowała, a przynajmniej nie w dotychczasowym rozumieniu tego słowa. Mieli mnóstwo czasu dla siebie. Ward nie po raz pierwszy zadawał sobie pytania: „Czy tak wygląda utopia? Czy żyjemy w świecie ostatecznego spełnienia, gdzie każdy robi, co chce, nie to, co musi, bez obawy o przetrwanie do jutra? I dlaczego tak wielu z nas nie może się z tym nowym stanem rzeczy pogodzić?”.
Komunikat przychodzącej wiadomości, sygnowanej przez inspektora Wallace’a, a rozpoczynającej się od słów: „PILNE! Spotkanie w sali konferencyjnej Tango za piętnaście minut”, był aż nadto dobitnym znakiem, że od stanu utopii dzieliły ich jeszcze długie lata.
— Stary wzywa — sapnął Ward, wstając powoli. — Będziemy mieć masę pracy, Rai, jesteś na to gotowa?
— W przeciwieństwie do ciebie: zawsze. Posiadanie więcej chromu niż mięsa w głowie nie robi z kogoś dobrego detektywa.
— Też cię kocham, Rai — odparł, trącając ją pięścią w bark. — Dopiję to gówno i idziemy.
Sala konferencyjna Tango była sporym, sterylnie białym pomieszczeniem bez okien, pośrodku którego ustawiono okrągły stół, wyglądający niczym obwarzanek. W jego środku znajdował się projektor rzutujący w powietrze współdzieloną przestrzeń roboczą dla uczestników spotkań — można było oglądać dokumenty, zdjęcia, notatki czy tworzyć listy zadań. Za każdym razem, gdy Ward tam wchodził, przez sekundę lub dwie jego błędnik wariował jak w zimowych górach, gdy zapada „biała ciemność” — niemożność odróżnienia góry od dołu przez wszechogarniającą biel. Tym razem, na szczęście, od monochromatycznego tła odcinały się ciemnofiloetowe mundury funkcjonariuszy.
Około dziesięciu osób już na nich czekało. Honorowe miejsce na „biegunie północnym” zajmował oczywiście inspektor Ramon Wallace, którego sylwetka górowała nad resztą zebranych. Komendant, mimo pracy za biurkiem, nie stracił formy, a lata spędzone w oddziałach interwencyjnych i amatorska kariera bokserska procentowały, trzymając go w kupie. Po jego prawej stronie zasiadał podinspektor Vidar „Wąsacz” Olsen, zastępca i prawa ręka dowódcy. Ci dwaj nie mogli się chyba bardziej różnić: czarnoskóry olbrzym i wątły, tyczkowaty nordyk, z długimi rudymi wąsami opadającymi za linię szczęki. Elegancki jak zawsze, z nienagannie odprasowanym i zapiętym mundurem, przypominał gentelmana ze Scotland Yardu, przeniesionego tu z dziewiętnastego wieku. Kawahara i Ward zawsze się zastanawiali, czy wybór tak karykaturalnego wizerunku nie był w pewnym sensie wyrazem przekory i buntu sztywnego jak tyczka Vidara. Dalej plejada gwiazd nie przedstawiała się tak okazale. Kolejne miejsca zajmowali komisarze i śledczy z wydziału ZERO — zaawansowanych technik dochodzeniowo-śledczych. Wszyscy, jak jeden mąż, o fenotypach z szablonów klinik genetycznych: szczupli, wysocy, kwadratowe szczęki, ciemne włosy, jasne oczy. Z częścią z nich miał przyjemność pracować już wcześniej: Martina Schmidta i Chrostofa Kowalsky’ego poznał przy ciągnącej się miesiącami sprawie handlarzy nielegalnych implantów, a z Ronem Stweardem spędzili kilka wieczorów na odludziu, czekając na ewakuację po nieudanym nalocie na siedzibę sekty oświeconych.
W pomieszczeniu panowała cisza, większość obecnych przeglądała dokumenty lub własne notatki bezpośrednio na implantach wzrokowych lub komputerach. Nikt nie palił się do rozmowy, wymieniano tylko zdawkowe uwagi. Funkcjonariusze skinęli wchodzącym głowami, tylko kilku przypatrywało im się dłużej, niż to było konieczne.
— Bywałam na weselszych pogrzebach — rzuciła szeptem Kawahara, doskonale zdając sobie sprawę, że większość silnie zmodyfikowanych agentów wyraźnie ją usłyszy. — Ale chyba nasza sława nas wyprzedza.
— Fakt. Szambo wybiło, a myśmy patrzyli w studzienkę.
— Jesteśmy już wszyscy, dobrze — powiedział komendant, wstając. — Raporty i zapisy z ostatnich akcji spłynęły tuż przed świtem, w dokumentacji znajdziecie podsumowania, nie ma potrzeby tego omawiać. Wiemy, jak jest i co się wydarzyło — mówiąc to, posłał w stronę Warda i Kawahary świdrujące spojrzenie. — Będziemy mieć na spotkaniu specjalnego gościa, co powinno wam dać obraz powagi sytuacji. Proszę odpowiadać na pytania konkretnie, bez lania wody. Kogo jak kogo, ale ICH nie ma potrzeby bajerować. — Wielkie litery były aż nadto słyszalne.
Kawahara i Ward wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Komisarz był pewien, że jego implanty kontrolują mimikę i reakcje fizjologiczne. Rai, pozbawiona głębokich modyfikacji, nie dysponowała takim luksusem. Dostrzegł, jak źrenice kobiety, mimo jasnego oświetlenia i bieli, stają się ogromne. Ale nie było czasu na konsultacje. Spojrzenia zebranych skupiły się w centrum obwarzanka, gdzie holograficzne wyświetlacze utkały półprzejrzyste popiersie zapowiadanego gościa.
Mężczyzna wyglądał na około sześćdziesiąt lat. Zdrowe i szczęśliwe sześćdziesiąt: jego wizerunek starannie zaprojektowano, by wzbudzał szacunek i zaufanie. Równo przystrzyżone biała broda i wąsy, szpakowate, krótkie włosy oraz zmarszczki upodabniały go do dobrotliwego czarodzieja lub mędrca z dawnych opowieści. I dokładnie nim był. Zupełnie niepotrzebny podpis u dołu wizerunku przedstawiał go jako Hajmdala 0,05. Wokół stołu rozległa się seria szybkich, urwanych wdechów.
— Panie komendancie, szanowni agenci, witam serdecznie i dziękuję za zaproszenie — przemówił Hajmdal, kłaniając się lekko i przykładając dłoń do klatki piersiowej. — Asgard otrzymał raport z akcji przeprowadzonych dzisiejszej nocy, obserwujemy sytuację z orbity i za pośrednictwem systemów monitoringu. Zaistniałe okoliczności są wysoce niepokojące i budzą obawy o dalszą eskalację i destabilizację. Analiza scenariuszowa, którą przeprowadziliśmy, wskazuje, że agencja CYPHER dała się wciągnąć w wyjątkowo starannie zaplanowaną prowokację, mającą na celu polaryzację i nasilenie negatywnych nastrojów społecznych. Taki układ wydarzeń nie może być dalej tolerowany. Mamy do czynienia z realnym zagrożeniem życia i zdrowia wielu ludzi oraz naruszeniem ustalonego ładu organizacyjnego. Na mocy drugiego traktatu pomiędzy KSI a Organizacją Współpracy dla Pokoju Kolektyw będzie miał prawo podjęcia bezpośrednich działań, jeśli OWP i agencji nie uda się zażegnać kryzysu.
— No to grubo… — szepnęła Kawahara, nawet nie próbując ukryć swoich słów.
— Zgadza się, pani komisarz, „grubo” to trafne określenie — przyznał Hajmdal z uśmiechem, który u każdej innej osoby byłby uznany za życzliwy. — Agencja podjęła szereg decyzji i ruchów, które wystawiły ją na działania terrorystów, czego finalny efekt obserwujemy obecnie w dystrykcie sto czternastym. Komendancie Wallace, proszę bez zbędnej zwłoki przygotować plan dochodzenia i działań operacyjnych o charakterze proaktywnym mający na celu powstrzymanie terrorystów i ich ujęcie, a nie tylko reagowanie na zamieszki.
— Taki był pierwotny plan tego spotkania, natychmiast podejmiemy działania.
— Dobrze. Kolektyw zastrzega sobie prawo do podjęcia interwencji w dowolnym momencie, jeśli symulacje wykażą prawdopodobieństwo eskalacji przekraczające pięćdziesiąt procent. W takiej sytuacji wszystkie uprawnienia agencji zostaną zawieszone, a nadzór nad Europejskim Megalopolis Jeden przechodzi w całości w ręce Asgardu. Taka sytuacja nie jest oczywiście naszym celem, ale prerogatywą mającą zapewnić bezpieczeństwo i stabilność na planecie. Dodatkowo sugerujemy, by dochodzeniami i działaniami przeciw terrorystom kierowali zmodyfikowani agenci typu drugiego, ze względu na szersze spektrum możliwości kognitywnych i czas reakcji. — Hajmdal w swojej wypowiedzi w żaden sposób nie zaznaczył słowa „sugerujemy”, tak jak zrobiłby to człowiek, ale wszyscy obecni odczuli dopowiedzianą wagę „sugestii”.
W sali dało się słyszeć sapnięcia i nerwowe wdechy. Niemal połowa zebranych należała do „starej gwardii”, mającej tylko podstawowe implanty i poprawki genetyczne, albo w ogóle była ich pozbawiona. Reszta, z własnej woli, poddała się bardziej radykalnym interwencjom w układy nerwowe i ciała. Kawahara odruchowo spojrzała na Warda i Schmidta, najstarsze i najbardziej doświadczone „dwójki” w składzie.
— Oczywiście, weźmiemy te sugestie pod uwagę. Dziękuję.
— Dziękuję, panie komendancie. Szanowni agenci, w imieniu ODYN-a, całego Kolektywu SI i Asgardu życzę wam powodzenia w dochodzeniach. Będziemy czujnie monitorować sytuację. Jak zawsze. Ufam, że dacie radę zapobiec eskalacji we własnym zakresie i bez naszej pomocy.
To powiedziawszy, ze starannie zaprojektowanym uśmiechem świętego mikołaja Hajmdal 0,05 — pięcioprocentowy ułamek świadomości Kolektywu SI odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa i sprawiedliwości — zniknął z holograficznego projektora. Sekundę później niemal wszyscy zebrani, z wyjątkiem Olsena i Warda, zaczęli mówić jednocześnie. Najczęściej krzyczeć i machać rękami.
Kilka godzin później komisarz stał niepewnie pod drzwiami wspólnego gabinetu, wiedząc, co czeka go w środku. On i Rai znali się już zbyt długo, by nie mógł przewidzieć jej reakcji na ostatnie wydarzenia. Nie tylko jej, ale i pozostałych ze „starej gwardii” lub „klasyków”, jak nazywano ich za plecami. Detektyw nie znosił bezpośrednich konfrontacji w argumentacjach, o których wiedział, że nie miały i nie mogły mieć poprawnej i jedynie słusznej konkluzji. Większość filozoficznych i społecznych dylematów targających ludźmi należała do tej kategorii. Charakteryzowały je nieostrość i rozmycie. Umysł Jasona Warda bardzo źle reagował na nieostre i rozmyte pojęcia. Jeśli czegoś nie można było zweryfikować na gruncie twardej logiki, matematyki czy opisu symbolicznego, to najpewniej zagadnienie przynależało do chaotycznej domeny sporów światopoglądowych. Czasem jednak po prostu nie dało się uniknąć starcia.
Wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę.
— Ward, przepraszam cię, ale zanim coś powiesz, zastanów się dwa razy. To nie jest najlepszy moment. — Kawahara potrzebowała sekundy, by odpalić pierwszą salwę.
— Musimy się zacząć przygotowywać. Instrukcje są jasne.
— Instrukcje naruszają postanowienia traktatów i autonomię, którą mamy od OWP. A poza tym tak, jak najbardziej: trzeba zacząć się przygotowywać.
— To dobrze, cieszę się, że się zgadzamy… — wtrącił, licząc na delikatne ominięcie miny pułapki.
— Ward, nie, nie zgadzamy się, ja pierdolę! Czy ty to słyszałeś? Słyszałeś, jak pieprzona SI z Kolektywu „sugeruje” powierzenie śledztwa konkretnej grupie agentów? Oczywiście takich, którzy korzystają z najnowszej, inwazyjnej technologii wymyślonej przez KSI. Co to, kurwa, było? Od kiedy ODYN i jego świta z Asgardu wpierdalają się z butami w sprawy agencji, OWP i całej ziemskiej autonomii?
— Mają prawo do nadzoru, kontroli i doradztwa, tak mówią traktaty…
— Przede wszystkim jesteśmy AU-TO-NO-MIĄ i póki wszystko nie wali nam się na łeb, to OWP i agencja decydują w sprawach polityki i bezpieczeństwa. To jest naruszenie protokołu, będę pisać do wydziału prawnego…
— Rai, ale właśnie w tym rzecz. ODYN doszedł do wniosku, że wszystko zaczęło nam się walić. Zamieszek jest za dużo, za dużo terrorystów skoordynowało wysiłki. KSI jest na granicy interwencji. Agencja dała ciała, popuściliśmy lejce.
— Gówno popuściliśmy. Tobie to nie przeszkadza? Nie wkurza cię, że jak cokolwiek zaczyna iść choć trochę nie tak – mówiąc to, pokazała palcami, jak mikroskopijne jej zdaniem jest „trochę” — KSI od razu wpierdala stopę między drzwi: „hej, dzieci, to jest sprawa dorosłych, teraz my się tym zajmiemy”? Organizacja Współpracy dla Pokoju wie, co robi, to nie jest banda amatorów. Ale tak próbuje ich ODYN przedstawiać.
Nawet nie zauważył, że wstała zza biurka. Cała postawa jej ciała mówiła o konfrontacji. Szybki, urywany oddech, zaczerwienione policzki. Sprawdził ją, mimo że nie powinien: tętno sto dwanaście, ciśnienie sto czterdzieści na osiemdziesiąt.
— Rai, powtórzę: właśnie w tym problem. To nie jest „trochę”. — Ward rozłożył szeroko ramiona. — To jest rozmiar naszego problemu. Sprawa wymknęła się spod kontroli. KSI ma nas chronić i pilnować ładu. Jeśli sami tego nie ogarniemy, ODYN zrobi porządek — dla naszego dobra.
— Dla naszego, kurwa, dobra — powtórzyła, przedrzeźniając go. — Jesteśmy zwierzątkami zamkniętymi na wybiegu wielkości planety. Ojej, nie chcemy, żeby nasze małpki targały się za włosy, bo to brzydko wygląda. Wsadzimy im w dupsko pastucha, niech się uspokoją.
— Dobrze wiesz, że to tak nie wygląda. ODYN…
— Przepraszam, Ward, zapomniałam. Zapomniałam, ty przecież jesteś „dwójeczką”, z nano zamiast połowy mózgu. Jak tak, to okej, przecież ciebie i takich jak ty nie ruszą. Dobra, kurwa, wychodzę, idę do działu prawnego, wrócę potem.
Zgarnęła marynarkę i wyszła, trzaskając drzwiami. Ward przymknął oczy. Wymiana ognia zakończyła się jego przegraną. Cóż… Takie rozmowy niczemu nie służyły, a wypowiadane w ich trakcie słowa miały za zadanie wyłącznie ranić — nie rozwiązywać problemy. Emocje i uczucia, zdaniem komisarza, to zdradliwi doradcy, których rzadko kiedy warto słuchać. Zdążył się uodpornić na określanie go „dwójką”, chromiarzem, botem czy czymkolwiek innym. Ale argumenty Rai były przykładem głęboko zakorzenionych uprzedzeń. Jedni tylko głośno narzekali na ODYN-a i jego technologie, a inni (na przykład mieszkańcy dystryktu sto czternstego) spotykali się w większych grupach, by towarzysko porzucać koktajle Mołotowa i rekreacyjnie postrzelać do policjantów.
Usiadł za swoim biurkiem, zgarnął kostkę Rubika i odruchowo spojrzał na interaktywną fotografię sprzed kilku lat: Zhara, roześmiana Alysha i on sam. Pod koniec, po feralnym (z jego perspektywy) losowaniu przydziałów do Valhalli, ich rozmowy aż za bardzo przypominały tę z Kawaharą.
Podkręcił poziom neuroprzekaźników, wzmacniając skupienie. Palce same, bez udziału świadomości, zatańczyły na plastikowej kostce. Otworzył terminal. Czekało zadanie do wykonania. W przeciwieństwie do Rai uważał, że w dalszym ciągu mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, a jeśli wszystko dobrze się ułoży, unikną niechcianej interwencji. Potrzebna była tylko siła umysłu, logiki, analiza dowodów i skuteczne działanie. I żadnych emocji. Takich konfrontacji się nie obawiał i w żadnym razie nie próbował ich unikać.Rozdział 6: Nocny telefon
_Mówię wam: gówno się poprawia, a z roku na rok jest gorzej. ODYN może i stara się nas utrzymać przy życiu, ale nawet kolektyw kwantowych SI nie jest w stanie ustabilizować tak rozchwianej pogody, jaką mamy obecnie. Huragany, opady śniegu w środku lata, kwaśne deszcze: to wszystko spadek po poprzednich wiekach, gdy korporacje i rządy miały to w dupie. Ale, ale: ludzie zawsze gadają o pogodzie, a pamięć jest krótka i zawodna. Nasi nieocenieni OSINT-owcy, badacze otwartych źródeł danych, sprawdzili historyczne zapiski i zebrali je dla was. Mówimy oczywiście o Europie, której się wydaje, że wszystko jest git. I co? I gówno! Niespodzianka! Mamy ponad trzy razy więcej huraganów, tornad i innych dziwnych zjawisk pogodowych niż na początku XXI wieku. Ale nie, dalej powtarzajcie tekst, że tak było od zawsze, nic się nie zmieniło. W zasadzie to jest jedyna dobra rzecz, jaką można powiedzieć o KSI — w końcu zabrali się za ogarnięcie tego pogodowego bajzlu._
HackerSpotter, _Blog dla poinformowanych_
Pogoda była okropna. Orbitalne systemy kontroli bardzo pomagały, ale nie były w stanie zdziałać cudów. Huragany i nawałnice niosące deszcz, grad i śnieg co jakiś czas przetaczały się po terenie Federacji i nikt nie mógł nic na to poradzić. Ward pocieszał się, że dowodzi to przynajmniej, iż problem kontrolowania aury dalece wykraczał nie tylko poza możliwości człowieka, ale nawet całego KSI.
Takie obserwacje niewiele zmieniały w jego obecnej sytuacji. Bolid mknął po autostradzie, smagany wiatrem, a przednia szyba tonęła w potokach deszczu z gradem. Komisarz nie byłby w stanie samodzielnie prowadzić, nawet gdyby chciał — widoczność była absolutnie zerowa. Podejrzewał, że autonomiczne systemy pojazdu polegają w tym momencie nawet nie na lidarze czy radarze, ale na transponderach wtopionych w powierzchnię drogi. W tych warunkach nie powinno dziwić, że był jedynym podróżnym na przestrzeni dziesiątek kilometrów.
— Rai, co ty kombinujesz, do jasnej cholery… — sapnął pod nosem.
Wiadomość od Kawahary przyszła w środku nocy. Agentka była drugą, po żonie, osobą, dla której ustawił najwyższy poziom powiadomień: mogły się przebić przez filtr o dowolnej porze. Krótka lista kończyła się na tej dwójce oraz (oczywiście) samym CYPHER. Jak lubiła podkreślać Rai, „nornik” Jason Ward nie miał zbyt wielu znajomych, dla których musiałby wychodzić ze swojej jamy.
„Spotkajmy się tam, gdzie wciąż panuje spokój. Bądź przed północą. To ważne” — tylko i aż tyle. Rai, pomimo wesołego usposobienia, była profesjonalistką. Nie miała w zwyczaju stroić sobie żartów z ich pracy ani naruszać czasu wolnego Jasona lub innych funkcjonariuszy bez rzeczywistego powodu. W tym świetle przesłany komunikat wydawał się jeszcze bardziej złowieszczy.
Komisarz zacisnął zęby. Choć nie przyznałby tego otwarcie, Kawahara była mu bardzo bliska. Znali się już prawie piętnaście lat, wspólnie przechodząc przez najgorsze sztormy i zawirowania. Był przy niej po śmierci brata, zabitego w zamieszkach fundamentalistów religijnych. Pomagał oswoić złość i frustrację, której dawała niezdrowy upust. Razem ścigali, niemal dając się zabić, handlarzy organami, nadstawiając za siebie karku, gdy wymagała tego sytuacja. Kilka lat później to ona pomogła mu poradzić sobie z decyzją Zhary o zabraniu córki i odejściu do Valhalli. Nigdy nie zapytała o jego własne motywy, by zostać: o powód rezygnacji z losu, po który ustawiały się miliony ludzi. Nie musiała. Jason będzie jej za to wdzięczny do końca życia. Do dziś nie mógł się nadziwić, że w zasadzie obca kobieta, z którą łączyło go braterstwo broni, okazała mu więcej zrozumienia niż życiowa partnerka. A przynajmniej tak to sobie przedstawiał. Każdy medal ma dwie strony.
W obliczu takiej wspólnej historii po prostu nie mógł zignorować tajemniczego, nocnego wezwania. Miał przy tym świadomość, że z pewnością jest ono zwiastunem niepomyślnych wydarzeń… jak większość ostatnich doniesień. Zdawać by się mogło, że pasmo porażek i niepokojących splotów okoliczności nie ma końca. Szum deszczu i kołysanie pojazdu wprowadziły go w ten dziwny stan półsnu, gdy zniekształcone majaki i wspomnienia wypełzają na powierzchnię…
Wyjście z sali konferencyjnej po rozmowie z Hajmdalem było jak zstąpienie do pandemonium. Podczas gdy on siedział i kontemplował usłyszane słowa, oficjalna wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy, stawiając na nogi całą agencję CYPHER. Na komimplant, wyciszony przez czas konferencji, zaczęły spływać dziesiątki wiadomości, rozkazów i poleceń, odwracających dotychczasowe śledztwo do góry nogami. Nagle okazało się, że cyfrowy wątek, któremu poświęcili tyle czasu i energii, zostanie kompletnie zignorowany. Na pierwszy plan wysuwały się klasyczne poszukiwania zbiegów, w czym Kawahara odgrywała centralną rolę.
Ward poczuł wyraźne ukłucie w sercu. Głęboko wierzył, że w tej epoce nic, ale to absolutnie nic nie może się równać z technikami analizy danych i śladów cyfrowych. Ludzie każdego dnia pozostawiali szeroki kilwater aktywności na wodach Infosfery — niczym płynący statek, za którego rufą pieniły się fale. Transakcje finansowe, rejestracja przez kamery, automatyczne raportowanie pozycji GPS, status implantów medycznych, durnowate heheszki w mediach społecznościowych — niemal każdy ruch w świecie fizycznym miał swojego „cyfrowego bliźniaka” w sieciowej domenie. Algorytmy uczenia maszynowego i statystycznego drążenia danych pozwalały przekopać ten informacyjny kopiec w poszukiwaniu konkretnej, malutkiej igiełki. Temu właśnie Jason Ward poświęcił całe swoje życie zawodowe. A teraz okazało się, że ktoś wystawił ich wszystkich do wiatru.
Nakładka rzutowana na siatkówkę informowała, że ma jeszcze około godziny od planowanego zebrania w sprawie dalszych kroków. Zlecono mu przygotowanie schematu poszukiwań zbiegów z wykorzystaniem analizy monitoringu oraz rejestracji aktywności — tym razem na obszarze całego EUM 1. Wyglądało na to, że agencja nie będzie przebierać w środkach. Stawka była za wysoka.
Powlókł się do wspólnego pokoju — teraz dziwnie pustego bez Kawahary, która od ładnych paru dni przebywała w terenie. Z regularnością kamertonu przesyłała raporty, ale włóczyła się gdzieś na obrzeżach miasta, starając się pociągać za właściwe sznurki i rozwiązywać odpowiednie języki. Wyglądało na to, że znalazła kilka obiecujących tropów. Ciekawe, czy Wallace będzie chciał ją ściągnąć do siedziby firmy, żeby skoordynować działania. Jeśli rzeczywiście na coś wpadła, to może nie być najlepszy moment.
Ward z westchnięciem opadł na fotel, odruchowo podnosząc jedną z licznych kostek Rubika. Palce rozpoczęły taniec po znajomych ściankach przy akompaniamencie chrupania plastiku. Czekało go sporo pracy, a czas uciekał. Połączył swój NESTAR z systemem, odpalając memkomem trzy monitory. Miał sporo roboty, a czas powoli uciekał.
Ryk pioruna wyrwał go z półsnu. Detektyw przetarł twarz dłońmi, nerwowo mrugając. Niby mógł zlecić implantom natychmiastowe oczyszczenie krwi z metabolitów i melatoniny, ale ryzykował permanentnym przeciążeniem układu nerwowego. Niech ciało samo zdecyduje — uznał. Zmusił się tymczasem, by powrócić do przerwanej wcześniej analizy faktów.
Od momentu wyruszenia przeglądał raporty Kawahary, szukając jakichś wskazówek. Krótkie notatki migały na tle czarnej szyby bolidu. Zaniepokoił się, gdy nie pojawiła się poprzedniego dnia wieczorem, mimo wyraźnego wezwanie inspektora. Teoretycznie wszystko było w porządku — podobno podążała bezpośrednio za osobą mogącą znać położenie podejrzanego. Znali się już jednak na tyle długo, że czytał między wierszami. Rai na coś trafiła. Coś, czym niekoniecznie chciała się dzielić. Zakładał, że odważyła się napisać tylko do niego. Nie wiedział, czy powinien być wdzięczny za zaufanie, czy ją przeklinać. Chyba jedno i drugie po trochu.
„Spotkajmy się tam, gdzie wciąż panuje spokój”. __ Doskonale widział, jakie miejsce miała na myśli. Średniej wielkości łańcuch górski dosłownie otoczony dystryktami EUM 1 stanowił naturalną, zieloną oazę, gdzie można było się schronić. Było tam jedno magiczne miejsce — punkt widokowy w zatoczce przy wijącej się zakosami drodze. Niemal równo dziesięć lat temu po ciężkiej i wyczerpującej akcji trwającej kilka dni zatrzymali się tam wspólnie, by złapać oddech i ochłonąć. Oparci o służbowy bolid podziwiali rozciągające się w oddali miasto, podpełzające nieśmiało do podnóża góry.
„Tutaj wciąż panuje spokój” — powiedziała wtedy, na co obydwoje wybuchli histerycznym śmiechem.
Kilka godzin wcześniej te słowa wypowiedział Ward, wchodząc do porzuconego magazynu. Nim przebrzmiała ostatnia sylaba, rozpętało się piekło, gdy uzbrajający się mech bojowy rozsadził niepozorny kontener, w którym go ukryto. W tajemniczej wiadomości nie mogło chodzić o żadne inne miejsce.
Podobno rozminął się w biurze z Kawaharą. Następnego dnia po spotkaniu z Hajmdalem został wezwany do centrum zanurzeniowego, gdzie wspólnie z Chase’em i dwoma innymi technikami kalibrowali czułość algorytmów rozpoznawania twarzy. Gdy wrócił do pokoju — po prawie dziesięciu godzinach, przepocony od kombinezonu i rozkojarzony natłokiem informacji — znalazł tylko pomieszaną kostkę Rubika, którą zostawił ułożoną, oraz przyklejoną do monitora karteczkę z narysowanym uśmiechem i napisem: „Działamy dalej, dzieje się”. Najwyraźniej kobieta była równie zabiegana jak on, zawieszona pomiędzy kolejnymi etapami śledztwa. Niemniej coś ścisnęło go w dołku. Żal? Rozgoryczenie? Zazdrość? Tę ostatnią szybko odrzucił. Cieszył się na myśl, że niezmodyfikowana agentka będzie miała okazję wykazać swoją przydatność, co (mając na uwadze ich ostatnie kłótnie) może nieco podniesie ją na duchu i pozwoli odbudować poczucie własnej wartości. Irytująca była jednak świadomość porażki własnych metod oraz fakt wystawienia agencji do wiatru. Nie miał jednak żadnego wpływu…
— Ward, Ward, obawiam się, że musisz tu wrócić na dół. — Połączenie od Chase’a brutalnie przerwało rozmyślania. — Posypało się znowu, dostajemy tysiące fałszywych alarmów. Albo to jakiś program, _firewall_ albo…
— Nie ma problemu — nadał przez komimplant, wstając z westchnięciem. — Już idę, tylko wezmę coś do żarcia. Też chcesz?
— Spoko, jasne. Dzięki. Przepraszam, że zawracam ci duspko, ale…
— Taka robota. Zrobimy, co możemy…
Bolid wjechał do zatoczki przy akompaniamencie rozchlapywanego kołami błota. Nawałnica nie ustępowała ani na chwilę, więc niewielki spłachetek ziemi powoli przeistaczał się w jezioro. Po pięknym widoku, który wspólnie podziwiali z Kawaharą dziesięć lat wcześniej, nie było nawet śladu, wszystko przesłaniała szara kurtyna wody. Ward bębnił nerwowo palcami po kierownicy. Zostało piętnaście minut do północy, a znając partnerkę, spodziewał się, że pojawi się punktualnie.
Nienawidził bezproduktywnego spędzania czasu, ale skończyły mu się pomysły na wypełnienie ostatniego kwadransa. W trakcie półtoragodzinnej podróży przejrzał wszystkie potencjalnie użyteczne materiały, sporządził listę pytań i wątpliwości, układał scenariusze. Najwyraźniej pozostało tylko czekać. Kostka Rubika wściekle chrupała pod palcami, gdy niemal nieświadomie przestawiał ścianki. Jego biegłość dawno już przekroczyła granice poziomu wymagającego treningu. Zresztą dla wspomaganego umysłu kostka nie stanowiła większego wyzwania. Ze zdziwieniem stwierdził, że się denerwuje. Coś w tej sytuacji było… niezwykłe, niepokojące. Bardzo niepodobne do wszystkiego, co przez lata przeszli z Kawaharą. Tajemnicze wezwania na odludzie, niejasne wiadomości… Komimplant agentki odrzucał jego połączenia, co samo w sobie nie było zaskakujące przy pracy w terenie. Niemniej porównania z tanim filmem szpiegowskim narzucały się same. Ubezpieczył się i przygotował — oczywiście. Na wszelki wypadek transponder samochodu na bieżąco śledziły konkretne algorytmy agencji, ustawił też na pięć sekund półprywatny backup wszystkiego, co rejestrowało jego sensorium. Gdyby coś mu się stało, całość miała być natychmiast przekazana do agencji z najwyższym priorytetem. Mając na uwadze stopień cyfrowej inwigilacji oraz liczbę implantów, które miał, kompletnie nie dostrzegał sensu w umawianiu spotkania w tak odludnym miejscu. Dziwne.
Sekundy mijały przy akompaniamencie padających kropel i klikania kostki. Północ wybiła bez dramatycznego pohukiwania sowy czy wycia wilków, by zaraz przejść w pierwszą, drugą, ósmą i dziesiątą minutę nowego dnia. Ward raz za razem sprawdzał skrzynki pocztowe i powiadomienia. Próba połączenia z Kawaharą była pierwszą rzeczą, której spróbował — odbił się jednak od niedziałającego komimplantu. Szlag by to trafił. Do tego wszystkiego doszedł krępujący ucisk na pęcherz.
— Kurwa, jeszcze tego brakowało — rzucił przez zęby, wyglądając przez szybę. Jak na złość dźwięk płynącej na zewnątrz wody tylko się nasilił. Psiii…
Dopadło go irracjonalne przekonanie, że gdy tylko wychynie z pojazdu, coś się wydarzy. Zginie od kuli snajpera przyczajonego na drzewie, satelita wystrzeli skoncentrowaną wiązkę promieniowania albo — po prostu — właśnie wtedy pojawi się Kawahara, by przyłapać go z rozpiętym rozporkiem. Ta ostatnia możliwość wydawała mu się najgorsza.
— Szlag… — sapnął, otwierając drzwi, czego natychmiast pożałował.
Kierowany odruchem poczłapał w stronę zarośniętego zbocza, po kilku krokach machnął na to ręką i przystąpił do działania tam, gdzie stał. Jakie to miało znaczenie w deszczu?
Zgodnie z przewidywaniami komimplant odezwał się w najbardziej krępującym momencie.
— Kurwa!
To nie była Kawahara.
Ryzykując wypadek, wbrew zdrowemu rozsądkowi przejął ręczne sterowanie bolidem. Automat był zbyt zachowawczy i za wolny. Inteligentny układ napędowy wspomagał go jak mógł, unikając groźnych poślizgów, ale kokpit i tak wypełnił się ostrzeżeniami przed niebezpieczną jazdą. Znacznik GPS wskazywał zbocze po drugiej stronie góry — trzy kilometry od jego obecnej lokalizacji.
Podróż krętymi zakosami miała w sobie coś z surrealistycznego koszmaru. Przed stoczeniem się w przepaść chroniła go wątła barierka, z drugiej strony miał ścianę omszałych skał. Dwa pojazdy zmieściłyby się koło siebie, ale wymagałoby to sporo uwagi od obu kierowców. Reflektory bezskutecznie usiłowały przebić mrok. Wszystko skąpane było w stroboskopowym blasku błękitnego koguta. Jason nawet nie zauważył, kiedy uruchomiał się GLADIUS, sącząc do krwiobiegu środki uspokajające i kognityki. Był teraz jednością z maszyną — czarnym pociskiem mknącym środkiem wyjątkowo niebezpiecznej drogi. Kolejne kilometry ciągnęły się niemiłosiernie. Koszmar zdawał się nie mieć końca.
Dopiero po jakimś czasie szosa rozszerzyła się i nieco wyprostowała. Oznaczenia stały się wyraźniejsze. Zjeżdżał z powrotem ku cywilizacji. Koguty policji i rozstawione barierki dostrzegł kilkaset metrów przed sobą. Systemy awaryjne pomogły mu wyhamować, ale i tak bolid potoczył się siłą bezwładu przy terkotaniu ABS-u. Połyskujący od deszczu android odsunął się, wyciągając przed siebie ręce zupełnie jak człowiek. Komisarz wyskoczył na zewnątrz, biegnąc za linię barykady.
— Proszę podać swoją tożsamość. Proszę podać swoją tożsamość. Stwarza pan zagrożenie w ruchu… — pouczał robot tubalnym głosem, ruszając za mężczyzną.
— Detektyw Jason Ward, komisarz agencji CYPHER, numer odznaki: jot, es, en, wu, de, jeden, jeden, cztery, opięć, osiem, siedem. Zostałem wezwany, bo byłem najbliżej — wrzeszczał w odpowiedzi, zupełnie zapominając, że mógł te informacje puścić przez komimplant. — Co tu się, do jasnej cholery…
Pomimo kiepskiej widoczności i ściany deszczu żadne wyjaśnienia nie były już konieczne, gdy dotarł do pobocza. Koszmar dogonił go i pożarł, przy akompaniamencie ulewy i pomruków burzy.