Jutro będzie normalnie - ebook
Jutro będzie normalnie - ebook
Życie Małgosi dalekie jest od ideału. Czteroletni synek sprawia problemy, mąż coraz później wraca do domu, a teściowa wszystko wie najlepiej i krytykuje nawet zawartość lodówki. W pracy też nie jest różowo – zazdrosna koleżanka zrobi wszystko, żeby uprzykrzyć jej życie. W całym tym chaosie Małgosia nawet nie zwraca uwagi na list z absurdalną informacją o spadku po ciotce mieszkającej pod Londynem. Mąż za to jest tym bardzo zainteresowany…
Czy Małgosi uda się pokonać przeciwności losu i spełnić marzenie o białym domku? Na kogo będzie mogła liczyć w najtrudniejszych chwilach?
Bohaterki bestsellerowych powieści Agnieszki Lis to prawdziwe kobiety, których życie nie jest usłane różami. Mierząc się z problemami, dają czytelniczkom powody do wzruszeń i nadzieję na lepsze jutro.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-764-9 |
Rozmiar pliku: | 845 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczorajszego wieczoru mąż powiedział mi, że jestem dobrym człowiekiem. Trudno zdecydować, komplement to – czy kpina. Dobry brzmi jak naiwny. Niedzisiejszy, niegdysiejszy.
Wszystko dlatego, że moja jedyna przyjaciółka, Malwina, zapomniała mnie poinformować o powrocie do Polski. Wszystko dlatego, że nie robiłam z tego problemu.
– Dobroć nie ma tu nic do rzeczy… – próbowałam tłumaczyć – to po prostu przyjaźń. Zrozumienie, pomijanie błahostek.
– Akurat – prychnął Zbyszek i zagłębił nos w gazecie.
Dobry. Powtarzam to słowo nad kuchennym zlewem, aż staje się tylko zlepkiem liter. Dobry. Wyrozumiały, tolerancyjny, rozumiejący. Dobry wybacza, krzywdy zapomni, w biedzie pomoże. Dla siebie niewiele chce.
Jak ja?
Dzisiejszy zabiegany dzień pozwolił mi na pierwszą szklankę herbaty dopiero o czternastej. Jolka, mój starszy służbowy dopust boży, koleżanka zza biurka, przechodziła samą siebie. Nie da się ostatnio z babą wytrzymać. Od dawna jej tłumaczę, że chcę wychodzić z pracy wcześniej. Joanna, nasza kierowniczka, nie widzi żadnego problemu, ale Jolce trudno pogodzić się z tym, że ktoś miałby lepiej niż ona. Lepiej? Praca musi być wykonana – wcale nie miałabym lepiej. Musiałabym tylko być jeszcze lepiej zorganizowana. Jolka to biedna kobieta, swoją drogą. Niby ma syna, ale ten mieszka od dawna sam, z matką kontaktuje się rzadko.
Nie udało się jej. Kiedyś, gdy Michał był mały, zostawiła go na pięć lat i wyjechała do Stanów na przysłowiowe saksy, a potem… Potem było już za późno. Płacz i zgrzytanie zębów nie pomogły, chłopak znalazł się w szpitalu dla nerwowo chorych, wplątał w narkotyki, przydarzyły mu się jakieś drobne kradzieże. Neurotyczna osobowość, kopia mamusi. Do tego Jolka nie ma żadnego stałego faceta. Pięciu mężów przetrwała – ale z nikim na dłużej. Tak z kwiatka na kwiatek, to i do domu spieszyć się nie musi. Czasem to jej nawet zazdroszczę. Może wyjść, kiedy chce, i wrócić, kiedy chce, albo nie wracać w ogóle. A jeśli zostawi po sobie porządek, to po powrocie zastanie też porządek.
A ja zostawiam po sobie porządek każdego wieczora. Rano nie zdążę jeszcze wyjść do pracy, już panuje artystyczny nieład. Uważam, żeby nie poślizgnąć się na żadnej ciężarówce, nie potknąć na misiu, ewentualnie nie uderzyć o kosmicznego robota. Jeszcze do niedawna udawało mi się utrzymywać zabawki w ryzach, ale teraz z każdym tygodniem mają coraz więcej mocy i większy zasięg. Część z nich opanowała już nawet sufit – albo z niego zwisa, albo jest do niego przyklejona. I kiedy patrzę na ten galimatias, to zazdroszczę Jolce. Ma cicho i spokojnie.
Cicho, spokojnie i ma porządek – i nikt na nią nie czeka. Nikt rano nie przygotuje jej herbaty ani nie poda panadolu, gdy boli ją głowa. A ja najpierw dostanę tabletkę, w drugą rękę szklankę z herbatą, a od tyłu kuksańca, żebym już wstawała, bo dziecko się nudzi. Do tego mały zaśmieje się perliście, więc chociaż głowa odpadałaby mi z bólu – wstanę i pójdę się z nim pobawić.
Co tam, niedługo wyrośnie i nie będzie chciał się bawić ze starą matką.
Fajnie, że udało mi się dzisiaj wyjść z pracy w miarę normalnie. Wprawdzie goniłam z robotą przez cały dzień, ale skończyłam nawet wcześniej niż zwykle i już dziesięć po trzeciej byłam w drzwiach, a w domu pół godziny później. I mam swoją ciszę i spokój. Oczywiście nie ma róży bez ognia, bałagan też mam, ale na razie nie będę go sprzątać, co tam. I tak za półtorej godziny pojawi się mój ancymon ze swoją babcią, i rozwibruje cały dom.
Nie mogę się nasłuchać ciszy. Nie włączam radia ani telewizora – żeby nic mi jej nie zakłócało. Chociaż u sąsiada radio gra na cały regulator. Marzy mi się ogródek, nawet malutki. I cichutki. Wyszłabym sobie wtedy na taras, przysiadła na chwilę i popatrzyła na drzewka.
Marzenia. Wyjść to ja sobie mogę – na balkon. Balkonik. Metr na półtora, z tym że taras widokowy z niego żaden, bo cały jest w sznurkach do wieszania bielizny. Nie mam jak rozwiesić prania w łazience, bo wtedy nie można by prysznica wziąć, ani nawet rąk umyć. Łazienka jest tak mała, że zamiast umywalki stoi pralka, a ręce trzeba myć nad wanną. A jakby nad tym jeszcze wisiało pranie… Najgorzej jest zimą. Ale co tam, mamy, do licha, lipiec, a ja stoję w drzwiach tarasu wychodzącego na mały ogródek – i tej wizji będę się trzymać, a co.
Jak szybko działa się w kuchni, kiedy w domu spokój, nikt nie ciągnie mnie za spódnicę, nikt nie woła i niczego nie chce. Warzywa na zupę już obrane i pokrojone, leżą spokojnie w garnku i czekają na śmierć przez wygotowanie.
Tak, obiad gotowy, tylko wstawić, a ja – ciągle mam jeszcze prawie godzinę, świat jest piękny! Zbyszek powinien być dzisiaj w domu trochę po szóstej, może trochę wcześniej, kiedy teściowa wróci z małym z przedszkola, będzie jeszcze jakaś godzina do jego powrotu. Zjemy zupę, a z drugim poczekamy na Zbyszka.
Zza ściany słyszę wiadomości. Sąsiad trochę głuchy, więc nawet i pretensji do niego mieć nie mogę, chociaż przeszkadza… Za to drudzy sąsiedzi – tych z kolei w ogóle nie ma. Kilka lat temu kupili sobie dwa hektary osiemdziesiąt kilometrów od miasta. Cudo, pół działki zadrzewione, las stary, gęsty, piękny. Życie wśród natury, istny raj. Sąsiadka mówiła o tym z błyskiem w oku, od samego opowiadania robiłam się zazdrosna. No i co? Zobaczyłam Stefę pół roku po tym, jak się przeprowadzili. Spotkałam ją na ulicy i poznałam dopiero w ostatniej chwili, kiedy mi się ukłoniła. Zawsze była szczupła, ale w tym lesie schudła jeszcze z piętnaście kilo i wygląda teraz jakby startowała w wyborach na miss zagłodzonych wampirów. Nasza szkapa po prostu. Do tego przestała farbować włosy – i okazało się, że jej naturalny kolor jest mało twarzowy. W sztucznym ciemnym blond wyglądała lepiej i naturalniej – kto zresztą wygląda dobrze w siwiźnie? Stefa ma niecałe czterdzieści lat – gdzie tam czterdzieści, niedawno skończyła trzydzieści pięć – a wygląda jak moja babka! Sucha, pomarszczona skóra, na oko sześćdziesiąt pięć plus. Makabra.
To może ten mój balkonik nie jest taki zły? Nie mogę wprawdzie na niego wyjść i podziwiać ściany szumiącego lasu, ale za to mogę się odwrócić, wejść do łazienki i posmarować twarz kremem. Lub wyjść z domu, przejść osiemset metrów, i kupić sobie inny krem. A przy okazji wiadomości od sąsiada posłucham, nawet radia nie muszę włączać.
Ze Stefą Prosową to trochę tak, jak z moją teściową. Rodzice Zbyszka mają nieduże, ale ładne mieszkanie blisko centrum. Miasto jest niewielkie, to zaledwie dwa przystanki od naszego osiedla, ale jednak mamy dwa oddzielne mieszkania. Nasze jest w blokowisku, teściów – w naprawdę ładnym miejscu, przy bocznej, zadrzewionej ulicy, nieopodal parku. Co prawda drugie piętro to trochę niedogodność, ale na okrągłą jak beczułka figurkę teściowej nawet czwarte by się przydało. Mamusia wierciła w brzuchu teściowi dziurę tak długo, aż wywierciła działkę za miastem. I teraz, rokrocznie, już w marcu, działka jest przedmiotem wojny domowej. Bo teściowa w mieście siedzieć nie chce, od kwietnia do listopada woli mieszkać na działce. Ta działka znowu nie jest na końcu świata, czterdzieści kilometrów zaledwie, ale bywały takie lata, że jak mamusia tam wsiąkła, to przez pół roku w mieście stopy nie postawiła. Bo i po co? No może i racja, domek tam jest, wprawdzie z gatunku wiecznie trwałej prowizorki, ale przespać się można. Działka w środku lasu, dla zmęczonej pośpiechem życia duszy – jak znalazł. Ale mamusia nie prowadzi samochodu, a autobusu nie ma tam w promieniu pięciu kilometrów. Sąsiedzi jacyś owszem, od czasu do czasu się trafią, ale głównie w weekendy, a i to sporadycznie. Kiedyś się zdarzyło, że matka zasłabła. Ojciec dzwonił po karetkę, która nie mogła tam trafić po nocy, szukali się wzajemnie, w międzyczasie teść wycinał konar z drzewa sąsiadów, bo blokował drogę karetce… Czeski film. Na koniec, tuż przed północą, kiedy mamusia leżała już w szpitalu, teść zadzwonił do nas. Zbyszek tak spanikował, że wyskoczył z wanny, w której siedzieliśmy, stłukł kieliszek z winem, bo właśnie zaczynaliśmy romantyczną część wieczoru, i był tak przerażony, że musiałam podawać mu kolejne części garderoby. To znaczy niby nie musiałam, ale uznałam, że tak będzie lepiej, po dłuższej chwili przyglądania się, jak próbuje głowę wcisnąć w rękaw swetra, przy czym na zewnątrz było dwadzieścia siedem stopni. Pojechałam wtedy oczywiście z nim, i chociaż mój mąż na co dzień jest bardzo spokojnym i poprawnym kierowcą, to tego dnia przekroczył większość znanych mi przepisów drogowych.
A gdyby coś takiego stało się teściowi, nie teściowej? Mamusia nie za bardzo potrafi sprawnie posłużyć się telefonem komórkowym – zadzwoni tylko wtedy, kiedy klawiatura nie jest zablokowana, bo inaczej „telefon nie działa”, SMS-a nie wyśle, bo nie potrafi, samochodu nie prowadzi…
Jakoś nigdy nie potrafiłam się z teściową dogadać. Och, młoda byłam i głupia – teraz już tylko to drugie mi zostało. Marzeń miałam bez liku, i nie wyobrażałam sobie żadnych kompromisów. Wygadana też byłam, że ho ho. Ale ja byłam młoda, a teściowie starzy, a jeszcze głupsi ode mnie. Nic nie rozumieli z tego mojego gadania, i nigdy się nie porozumieliśmy.
Kiedyś mamusia zaprosiła nas na noworoczny obiadek. Niby zwyczajna sprawa, ale zaproszenie było wystosowane w stylu nieuznającym innego wariantu spędzenia czasu w Nowy Rok. Planowaliśmy sylwestrowe dłuższe balowanie i stawianie się na wyznaczoną godzinę na wystawnym obiedzie nie nęciło mnie jakoś najbardziej na świecie. Ale nic to. Trzeba – idziemy.
A na miejscu… jadalnia świątecznie udekorowana, obrus śnieżnobiały, gałązki świerku na obrusie nadają aromat. Zastawa świąteczna, historyczna porcelana, biała ze złotym paskiem, bardzo elegancka. Stół zastawiony pysznościami. Osiem przystawek, co jedna to lepsza, dwa główne dania mięsne, cztery rodzaje warzyw, ziemniaki, ryż i kasza – do wyboru. Na deser owoce i trzy rodzaje ciasta, w tym jeden tort. Wszystko oczywiście domowej roboty. Wyglądało lepiej niż na reklamowych zdjęciach. Po prostu miód malina.
I u szczytu stołu teść.
Cypriana jeszcze wtedy nie było na świecie, a teściowie dzieci mieli już odchowane, wyfrunęły z domu rodzinnego – i także zabalowali. To znaczy teść, bo teściowa to raczej nie pije. W efekcie szampańskiej zabawy teść siedział przy stole coraz bardziej pijany, bo w trakcie obiadku poprawiał. Mamusia miała czerwone, podpuchnięte oczy i rozświergotanym głosikiem zachęcała nas do jedzenia, bo „tak malutko przecież zjedliście”. Atmosfera była jak we wnętrzu egipskiej piramidy, a może nawet byłoby sympatyczniej spożywać noworoczny posiłek w komorze grobowej faraona. Niewykluczone, że sąsiedztwo kilku mumii okazałoby się bardziej zabawne. Starożytni mieli trochę inne podejście do spraw życia i śmierci, można by się od nich sporo w tym zakresie nauczyć.
Siedziałam i nic nie rozumiałam, mało gadałam, ale do czasu. W pewnym momencie teść, zachwycony swoją elokwencją i wysokim poziomem kulturalnej rozmowy, prowadzonej przez siebie samego z sobą samym, rozpoczął wykład z zakresu słuszności przestrzegania wszystkich przykazań, obowiązku cotygodniowego chodzenia do kościoła i uczestniczenia we wszystkich sakramentach. Jak dla mnie ilość prawd i objawień w proporcji na jeden obiad była zbyt wielka. Och, nie pamiętam już dzisiaj nawet, co dokładnie mówiłam. Trochę tego było. Powiedziałam, zakończyłam grzecznym „do widzenia” i wyszłam. Nawet się wtedy nie zastanowiłam, że przecież Zbyszek został, nawet nie pomyślałam o tym, że może ze mną nie pojechać. Wróciłam do domu sama, i sama chciałam w tamtym momencie być. Kiedy emocje już trochę opadły, Zbyszek przyjechał do mnie, przytulił mnie i dopiero wtedy się rozluźniłam. Nawet się nie rozpłakałam, bo i dlaczego? A dopiero późno, późno w nocy dotarło do mnie, jak trudne to musiało być dla mojego męża. Został z rodzicami sam, musiał odeprzeć ich ataki i jeszcze przekonać siebie, że miałam prawo tak wybuchnąć.
Czy naprawdę je miałam? Miałam rację i miałam prawo wyjść, przecież nie muszę słuchać kazań od pijanego faceta, który usiłuje groteskowo odgrywać rolę autorytetu. Ale przecież mogłam potraktować to jako kabaret, może nie najwyższych lotów, ale jednak dosyć komiczny zestaw różnych żarcików, kłamstewek, półprawd i prawie prawd. Marny talent aktorski wygłaszającego przy odpowiednim kącie spojrzenia mógłby po prostu wzmacniać efekt. W ostateczności mogłam potraktować to z sardonicznym poczuciem humoru i nie wypowiadać swoich kwestii. Dzisiaj bym już tak zrobiła.
Dzisiaj.
Może jednak z upływem lat staję się nie tylko coraz starsza, ale też odrobinę mądrzejsza.
Mamusia też potrafi być niezłą zołzą.
Co roku w połowie listopada zaczyna się nerwowe dreptanie: gdzie będzie wigilia? Teściowa nie dopuszcza bowiem do siebie myśli, że jej synkowie, a właściwie synek – bo brat Zbyszka dawno dał dyla spod skrzydełek mamusi aż na antypody – mógłby spędzić wigilię we własnym domu. Ciągle nie dotarło do niej, że obaj są już dorosłymi facetami. Kiedy zamieszkaliśmy razem ze Zbyszkiem, bardzo zależało mi na tym, żebyśmy mogli zostać tego wieczoru u siebie. To było dla mnie ważne, pierwsza wspólna wigilia we wspólnym domu. Miała być tylko nasza, taka prywatnie nasza. Po prostu pierwsza. Już od dawna nie miałam prawdziwej rodzinnej wigilii, o takiej od wielu lat marzyłam.
Mam pod powiekami tylko wspomnienie. Zamglony i niewyraźny obraz: stół, światło świec odbijające się błyszczącymi wzorami na porcelanie, jakaś pani i pan, oboje uśmiechnięci. Moi rodzice. Niewiele z tego okresu pamiętam. Tylko ten obraz: śnieżnobiały talerz ze złotym wzorem na wysokości mojego nosa i wysokie świeczniki, ze światłami migoczącymi jak na Pałacu Kultury, o którym opowiadał mi tata.
I tyle. Nie został mi zapach, żadne kolory. Tylko mgła i zarysy postaci. I nostalgia, do której boję się wracać.
A teraz zamiast nostalgii… szkoda gadać. W starciu z teściową byłam i pozostaję bez szans. Po pracy więc wróciłam do domu, zrobiłam naszą skromną wigilijną kolację, po czym pojechaliśmy do teściów na wigilię właściwą, i nawet nie można się było przyznać, że już jedliśmy. I tak było co roku.
Dopiero ostatni rok był inny.
Kilka lat temu przestałam być Don Kichotem i zaniechałam prób zaproszenia teściów do nas. O rodzinnej intymności dawno już śnić przestałam. Będzie, co będzie, pomyślałam, i nie zawracałam sobie tym głowy. Był już drugi tydzień grudnia, kiedy teściowa nie wytrzymała.
Srebrnym sopranem rozpoczęła:
– Wiesz, w tym roku chyba nie będzie takich prawdziwych świąt…
Lekko zbaraniałam, nie miałam pojęcia o co chodzi i bałam się cokolwiek powiedzieć.
– …bo widzisz – kontynuowała mamusia – jesteśmy w tym roku zaproszeni do cioci Elżuni i pojedziemy tam na dwa dni przed świętami, a wrócimy dopiero przed Nowym Rokiem.
Moje szczęście nie miało granic i nie wiedziałam, co zrobić, aby nie było tego widać. Zajęłam się więc pilnymi robotami kuchennymi, które jeszcze dwie minuty temu w hierarchii pilności leżały dosyć nisko.
– Mamo, cieszę się, że odpoczniesz w tym roku, zawsze tak ciężko przed świętami pracujesz. – Starałam się włożyć w wypowiadaną kwestię maksimum ciepła.
Teściowa wyraźnie nie była zadowolona z mojej odpowiedzi. Gdzie rozpacz? Gdzie żal, że nie będzie klusek z makiem, czyli kupnego makaronu z mieloną masą z puszki? I barszczu z kartonika? Teściowa gotowała wprawdzie bardzo dobrze, ale głównie dla znajomych, od kiedy zaserwowała nam na wigilię barszcz z kartonu, straciłam złudzenia co do jej gotowości poświęcenia się dla ukochanych dzieci.
To były najpiękniejsze święta, jakie przeżyliśmy ze Zbyszkiem w ciągu piętnastu lat naszego wspólnego życia. Nie poszłam tego dnia do pracy, przygotowałam spokojnie kolację. Mieszkanie było już wcześniej posprzątane, bardzo mi w tym pomógł Zbyszek. Przygotowania do kolacji rozłożyłam sobie na trzy dni, a nawet na więcej – bo tort zrobiłam pięć dni wcześniej, więc nawet nie miałam za dużo pracy. Między gotowaniem bawiłam się z Cyprianem, śpiewaliśmy razem trochę kolęd, jednym słowem – po prostu miło spędzaliśmy czas. O drugiej przyjechał Zbyszek, zajął się trochę małym, nakryłam do stołu, usiedliśmy do kolacji. Luksusem było dla mnie to, że nie musiałam robić tego na czas. Podam kolację, jak będzie gotowa. Nie o godzinie, nie dokładnie w chwili gdy…, tylko tak, po prostu.
Kolację zjedliśmy na raty, mały na kolanach u taty pokazywał, co chce dostać do buźki. Potem Zbyszek zaparzył kawę i usiedliśmy do prezentów.
Prezenty to w naszym domu osobny rozdział. Zaczynają się czasami już we wrześniu. To znaczy – ja je zaczynam. Jeśli znajduję coś, co pasuje mi na prezent dla kogoś – zwyczajnie kupuję. Czeka potem w szafie na swój czas. Kiedyś, gdy Cypriana jeszcze nie było, od razu pakowałam i opisywałam taki prezent. Bywało, że po trzech miesiącach nie pamiętałam już, co kupiłam. W ten sposób sobie także robiłam niespodziankę. Dzisiaj nie pakuję prezentów wcześniej, brakuje mi miejsca. Zapakowany pięknie przedmiot nie może już być gnieciony, przestawiany; musi stać spokojnie w luźnym otoczeniu, w którym nie pogniecie się papier ani nie pozaginają kokardy.
Uwielbiam pakowanie prezentów. To magiczna chwila, w której zwykłe pudełko staje się niewiadomą. Od zawsze sprawia mi to ogromną przyjemność, więc prezenty w naszym domu pakowane są naprawdę ładnie. Wtedy też pod choinką znalazło się mnóstwo paczek, błyszczących, różnokolorowych. Mały – oniemiał. Wydał z siebie tylko głębokie westchnienie i zanurkował pomiędzy kartony. Był zachwycony, a my razem z nim. Rozpakowywanie prezentów trwało i trwało. Wszyscy musieli pokazać, co dostali, a każdy drobiazg podlegał wnikliwej analizie Cyprianowego oka i rąk. Wszystko zajmowało dużo czasu, ale przecież nie spieszyliśmy się nigdzie. Po raz pierwszy mogliśmy po prostu cieszyć się wzajemną obecnością.
Tylko tyle, aż tyle, i nie chcieliśmy nic więcej.
To były najpiękniejsze święta, jakie mi się przydarzyły. Jak z amerykańskiej reklamy – tylko nie były plastikowe.
Zadziwiające, że po świętach nie usłyszałam nawet specjalnych komentarzy, po prostu: życzenia – prezenty – i tyle. Bo na ogół to mamusia ma dużo do powiedzenia, oj… To chyba zemsta za mój niewyparzony jęzor w młodych latach.
W domu dziecka, do którego trafiłam, musiałam nieźle dać w kość wychowawcom. Dzisiaj myślę, że to był mur, za którym ukryłam wszystko to, z czym nie potrafiłam sobie poradzić. Śmierć rodziców, samotność, rozdzielenie z chorą siostrą. Moja siostrzyczka… Była chora, miała zespół Downa, w domu dziecka nie było nikogo, kto mógłby się nią zająć. Trafiła więc do specjalistycznego teoretycznie domu opieki, ale tam też nie potrafili się nią zaopiekować. Dorotka była w domu hołubiona i kochana, ten najdotkliwszy z braków, brak ludzkiego ciepła i prawdziwej miłości, zabił ją w ciągu niecałego pół roku. Tak sobie przynajmniej to tłumaczę, bo nikt nie chciał mi powiedzieć nic konkretnego. Na pogrzebie rodziców widziałam Dorotkę ostatni raz, przytulałam ją wtedy mocno, tak mocno, że do dziś to pamiętam. Na jej pogrzeb nie pozwolono mi pojechać.
Myślę, że ściany, którą wtedy zbudowałam wokół siebie, nie udało mi się do dziś całkowicie rozebrać. Kilka cegieł jest tak mocno zespolonych, że pewnie zostaną całością na wieki.
Zmądrzałam, dziś większość myśli zatrzymuję dla siebie. Znacznie poprawiło to jakość naszej komunikacji rodzinnej. Chociaż nawet wielka mądrość nie byłaby czasami wystarczająca.
Kiedyś, zanim zatrudniłam się w urzędzie, pracowałam jako przedstawiciel handlowy – sporo wtedy jeździłam. Dawne to czasy, niedługo trwały, ale tak było. W tamtym czasie któregoś weekendu pojechaliśmy do teściów na działkę. Zbyszek z tatą poszli do lasu – ja zostałam z mamusią i prowadziłyśmy leniwą rozmowę w słońcu. Pozornie o niczym. Zadała mi pytanie, czy nie martwię się o Zbyszka, kiedy tak często wyjeżdżam. Spokojnie jej odpowiedziałam, że Zbyszek sobie poradzi.
– No właśnie, żeby tylko nie poradził sobie za dobrze.
Zadowolona teściowa mlasnęła, widząc moją minę. Nic jej nie odpowiedziałam, bo też nic nie miałam do powiedzenia. Ale kiedy wracaliśmy do domu, wspomniałam o tym Zbyszkowi. Aż przyhamował z wrażenia. Okazało się, że został uraczony pytaniem analogicznym, kiedy ja weszłam na chwilę do domu. Czy nie obawia się, co ja tam wyprawiam, kiedy tak często nie ma mnie w domu? Czy aby na pewno wie, gdzie jestem, co robię i z kim?
Nie potrafię tego zrozumieć. Przecież robi to własnemu dziecku! Jemu psuje humor i krew, jemu przysparza zmartwień. Ja też kiedyś taka będę?
Mam jeszcze pół godziny do powrotu rodziny, ogarnę trochę. Szum odkurzacza dobrze mi robi na rozmyślania o mamusi. Wyobrażam sobie na przykład, że ten odkurzacz to talerz UFO, że kosmici przybyli na naszą planetę, żeby porwać kilku ziemian, i trafiają akurat na naszą mamusię. Jest mi błogo, jest mi dobrze, jest cisza wokół, i słychać tylko warkot odlatującego ufotalerza… Warkot jednak nie milknie – okazuje się, że UFO wraca i wyrzuca ją na ziemię, burząc spokój zielonej nasłonecznionej łąki, na której właśnie odpoczywałam. Z moją teściową nawet UFO nie wytrzyma, ta konstatacja powinna być mi znana już od dawna, nie mam co liczyć na szczęśliwy traf. Grasuję więc z odkurzaczem dalej i snuję kolejne marzenia o bezteściowej krainie szczęśliwości.
Istniejącej wyłącznie w mojej umęczonej wyobraźni, bo życie bez mamusi nie byłoby możliwe.
Cyprian uwielbia swoich dziadków. Zajmują się nim, odkąd skończył rok, a ja wróciłam do pracy. Od tego czasu nieustająco przekonuję się, dzień po dniu, jak złą i niedobrą jestem matką.
– Za późno kładziesz małego spać.
– Mały nie powinien mieć codziennie mytej główki, bo może się przeziębić.
– Mały jest przekarmiany.
– Nie będę karmiła Cypriana jakimiś śmieciami ze słoiczków dla dzieci. Codziennie gotuję dziecku świeży obiad.
Samo w sobie to nie byłoby takie złe, ale mały ma mnóstwo uczuleń, potrafi zareagować wysypką i dusznościami na nawóz zawarty w kupionej na bazarze marchewce. Dlatego podjęliśmy z pediatrą decyzję o karmieniu wyłącznie ze słoików.
– Co to za matka, która daje dziecku takie dziwaczne ptasie mleczko!
Cyprian źle toleruje krowie mleko, kupuję mu mleczko z mleka koziego.
– Mały jest nieodpowiednio ubierany. Powinien mieć zakładaną dodatkową podkoszulkę!
Bez względu na temperaturę.
– Mały nie może chodzić bez kapci!
Nawet jeśli sam z uporem je sobie zdejmuje z nóżek i nie nadążam z ich ponownym nakładaniem.
– Mały na pewno ma gorączkę.
– Mały na pewno nie zaraził się katarem od taty w ubiegły piątek, nie ma takiej możliwości.
Wprawdzie w piątek rano dziecko było zdrowe, a wieczorem już miało gile do pasa, ale to nie ma znaczenia. Tata nie miał żadnego wirusa, tata był tylko przeziębiony i nie mógł zarazić dziecka.
– Ani Zbyszka.
– Ani nikogo innego, z samą mamusią włącznie.
– Wizyta taty u lekarza w sobotę rano nie ma żadnego związku z jego piątkowym samopoczuciem.
– Głęboki, dźwięczny kaszel taty nie świadczy przecież o tym, że tata jest chory!
– Mały znowu przytył? Kto go tak przekarmia!
– Dlaczego to dziecko jest takie chude? Czy naprawdę nie potrafię go dobrze karmić?
– Po co mu aż tyle ubranek? Przecież i tak wszystkich nie znosi? Szkoda tyle pieniędzy na ubrania, które nawet nie zostaną zniszczone.
– Kiedyś to człowiek uszył dziecku dwie pary spodni i musiały wystarczyć!
– No wiesz, gdybyś tyle nie zarabiała, to na pewno aż tyle jedzenia nie marnowałoby się w twojej lodówce. Zawsze jest pełna, a przecież nie można tak dużo na raz zjeść, prawda? Przecież można codziennie wyjść na zakupy po świeże jedzenie.
– Wreszcie masz trochę porządku w zamrażarce. Przejrzałam wszystkie te nieopisane paczki, które tam miałaś, i powyrzucałam to, co leżało już za długo.
– A właściwie wszystko leżało za długo. Po co ci tyle jedzenia w zamrażarce?
– Dlaczego w twojej apteczce jest tyle przeterminowanych leków? Zrobiłam tam porządek, wreszcie mieszczą się wszystkie lekarstwa w pudełku.
– Ach, dzisiaj szukałam rękawiczek Cyprianka, nie mogłam ich znaleźć. I kiedy tak szukałam, to stłukła mi się jedna żarówka…
– Mamo, żarówka? Przecież żarówki leżą na najwyższej półce w szafie, tam można sięgnąć tylko z drabinki…
– No właśnie, strasznie się zmęczyłam, szukając tych rękawiczek.
– Ale one leżą w dolnej szufladzie, obok szalików i czapek.
– Och, naprawdę?
– Myślę, że Cypriankowi trzeba kupić kredę.
Kupiłam mu więc opakowanie kolorowej kredy, wielkiej, grubej, poprosiłam jednak teściów, żeby nie pozwalali mu malować w domu, a tylko na spacerze, na chodniku. Efektowny rysunek na centralnej ścianie naszego salonu (saloniku) świadczył jednak o fenomenalnym talencie artystycznym mojego dziecka. Czyż można się gniewać na dziecko za talent? A na babcię za jego odkrycie?
– Dobra matka dzwoni w ciągu dnia i dopytuje się, co dzieje się z dzieckiem.
Wystarczą mi wrażenia głosowo-dźwiękowe podczas porannego powitania i po południu. Więcej gruchania teściowej mogłabym nie przetrawić i wybuchnąć. Na szczęście teraz Cyprian chodzi do przedszkola – tam nie można „się dopytywać”.
– Kiedy weźmiemy małego na działkę latem, na miesiąc albo półtora, to wreszcie go ustawimy poprawnie.
– Ale ja nie zgadzam się na to, żebym miała rozstawać się z dzieckiem na tak długo.
– Co ty tam wiesz, dziecko potrzebuje zmiany klimatu.
Dlaczego mam koniecznie chcieć, żeby ktoś „ustawiał” moje dziecko? W dodatku „poprawnie”?
Rozumiecie już? UFO to jest pikuś, to najskromniejsze z moich marzeń.
A teraz zostało mi już tylko dziesięć minut. Wstawiam zupę. Zaraz wróci mój skarb, słoneczko moje. I moja chmura.
– Cyprianek się przewrócił i wybrudził spodnie. Ale mamusia ma tyle ubranek, że przebierze synka, prawda? Ciu ciu ciu?
Oczywiście, że mamusia przebierze synka. To jedna z niewielu szans na to, żeby pobyła chwilę z dzieckiem sama.
– No wiesz, jest chyba w tym domu miejsce na odkurzacz, prawda? Nie musi stać na środku?
Cholera, nie zdążyłam schować.
– Mamo, w przedpokoju, w szafie. Bądź tak dobra i go tam schowaj.
Cisza. Ach, najpiękniejszą muzyką jest cisza.
– Nie zmieści się. – Rezolutność mojej teściowej od dawna mnie wzruszała.
– Rozumiem mamo, zaraz sama schowam.
Dłuższa chwila milczenia mamusi pozwoliła mi na nacieszenie się łachotkami z Cyprianem.
– A nie mogłaś od razu schować? Po co odkładać taką robotę? Tylko się bałagan robi!
Mamusia nie musi krzyczeć, mamy małe mieszkanie, wszystko słychać z każdego miejsca – ale krzyczy. Ucierpiałaby jej wymowność, gdyby wypowiadała zdania normalnym głosem.
Życie. Nie jest łatwo. I nie da się odteściowić, bo Cyprian uwielbia dziadków, a i ja jestem spokojniejsza, kiedy zostawiam dziecko z nimi. Niańkę można bezkarnie ochrzanić, ale nigdy nie można być pewnym, czy nie zrobi dziecku krzywdy. No, prawie bezkarnie. Niańka może się zwolnić, teściowa – zostaje dożywotnio.
Niech już wróci Zbyszek. Albo niech już przyjdzie teść i niech kochani rodziciele wracają do własnego domu.
Ależ jestem naiwna. Teść właśnie poszedł na swoje ulubione łowy, zrobić zakupy na jutrzejsze śniadanie, on uwielbia chodzić po sklepach. Wieczorem robi zakupy na śniadanie, rano na obiad, a w dzień – na kolację. Może dlatego, że w ten sposób bezkarnie może się wyrwać z domu? Może ma dzięki temu więcej poczucia wolności?
Nie wiem, co kieruje teściem, ale nie mam co liczyć na szybki odwrót rodziców we własne pielesze. Nawykli już spędzać z nami całe dnie. Kiedyś, gdy Cyprian był jeszcze mały, my wychodziliśmy do pracy, a dziadkowie – zostawali z wnukiem. Potem wracaliśmy z pracy, a dziadkowie… dalej byli. Kolacja, telewizja, głupio tak wyrzucać ich z domu. Dopiero kąpiel była momentem, w którym zostawaliśmy sami. Nasz rytuał. Rodzicielska chwila magii. Tata kąpie dziecko, mama robi kaszkę, szykuje picie i ubranie na następny dzień. Potem wspólne pieszczoty przed zaśnięciem. To zawsze był moment, który był tylko nasz.
I tylko ten nam pozostał. Teraz Cyprian chodzi już do przedszkola, a dziadkowie dalej są z nami. Przyprowadzają dziecko, i już zostają. Do własnego domu udają się dopiero na noc. Oczywiście, narzekają – że nie mają kiedy pomieszkać u siebie, że im ciężko. Pewnie, że narzekają. To bonus – ekstraelement pognębienia mnie. Przecież nie mogę powiedzieć, że nikt ich tu nie trzyma. Nie chcę być jak Marian Kociniak, to znaczy kanonier Dolas, tym razem od trzeciej wojny światowej.
Przytulam jeszcze małego, który uśmiecha się do mnie przesłodko. On zawsze się tak uśmiecha, a ja zawsze wtedy spływam cukrem. Idziemy do kuchni. Mamusia przygotowuje kolację.
– Mamo! Przecież ja zrobiłam obiad – mówię, chociaż chcę krzyczeć.
– Oj, nie zauważyłam… – Mamusia zasępia się na chwilę. – Ale to nic, wiesz, będzie na jutro.
I ze stoickim spokojem wsypuje makaron do garnka. Na patelni dusi się sos pomidorowy, ma dziwny zapach.
Odgrzewam małemu zupę, zabieram go z kuchni. Siadamy razem w pokoju. Mały je chętnie – dopóki nie przychodzi babcia, udaje mi się wetknąć mu z piętnaście łyżek. Na szczęście, bo babunia wchodzi ze słowami na ustach:
– Ojej, nie smakuje ci? Babunia da coś innego.
I spokojnie zaczyna karmić Cypriana penne w sosie bolońskim.
A ja spokojnie zabieram talerz i wychodzę do kuchni.
Ile można być spokojnym? Idę zrobić jakieś ciasto na ukojenie nerwów.
Wyciągam siatę jabłek, niech będzie szarlotka. Jabłka już się duszą, właśnie zagniatam ciasto, kiedy wchodzi do kuchni mamusia.
– Co, ciasto robisz? Od tego się tyje! Nie powinniście jeść tyle ciasta. Poza tym – już dawno miałam ci to powiedzieć – nie powinniście jeść tyle majonezu. Ostatnio, kiedy oddawałaś mi słoiki, to wśród nich były trzy po majonezie. No wiesz, majonez jest bardzo tuczący, i do tego niezdrowy.
– Mamo, gdzie jest Cyprian? – Przerywam jej.
– Bawi się w pokoju, już do niego idę. Ale skoro już robisz szarlotkę, to muszę ci powiedzieć, że te jabłka, które ostatnio ja kupiłam, są znacznie lepsze. Te twoje są kwaśne, tak bardzo kwaśne, że Cyprian nie chce ich jeść.
– Rozumiem, ale już wrzuciłam je do garnka, najwyżej posłodzę mocniej.
– Cukier to biała śmierć! – rzuca teściowa i wychodzi.
Kupiłam dwa dni temu pyszne jabłka. Bardzo kruche, łatwe do ugryzienia dla małego, nie nazbyt soczyste i zachowujące idealną równowagę między słodyczą i odrobiną kwaskowatości. Smakowały nam tak bardzo, że wczoraj dokupiłam ich kolejny kilogram.
Czy kiedyś udało mi się zrobić coś, co spotkałoby się z aprobatą mojej teściowej? Chwilowo nie przypominam sobie.
Oj, pamiętam jedno takie zdanie. Brzmiało mniej więcej tak: Taka ładna dziewczyna.
A potem: Co taką skłoniło do tego, żeby się zainteresować Zbyszkiem? Przecież on taki niepozorny…
W całej swojej niepozorności Zbyszek to fantastyczny towarzysz życia. Był i jest ze mną we wszystkich najważniejszych momentach. To okazało się szczególnie ważne w tych trudnych chwilach.
Kiedy musiałam leżeć w ciąży i umierałam z nudów, myślałam czasami, że nie wytrzymam – Zbyszek mnie wtedy podtrzymywał na duchu i utrzymał w łóżku. Kiedy poroniłam pierwsze dziecko, kiedy rodził się Cyprian. Kiedy straciłam pracę, i kiedy udało mi się znaleźć tę aktualną. Fantastyczny facet, ale mu nie zazdroszczę. Połączenie mamusi i jego żony musi być toksyczne. Matka to matka, miotły jej tylko brakuje, ale żonka szybko się uczy. Też potrafię być jędzą.
Nie zapomnę chwili, kiedy tuż po poronieniu wróciłam ze szpitala – teściowa zaprosiła nas na obiad. Miły gest, poszliśmy, nie miałam ochoty wtedy na nic, nawet na gotowanie. I co usłyszałam? Małgosiu, nie dźwignęłaś czegoś? Bo wiesz, w ciąży się trzeba oszczędzać. Może się przesiliłaś?
Tak to w nieszczęściu teściowa dodawała mi wiary w siebie i poprawiała samopoczucie. Wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że zamiast słów pocieszenia – nawet niezręcznego – usłyszę, że jestem winna śmierci własnego nienarodzonego dziecka.
Dwa lata później, kiedy musiałam leżeć w ciąży z Cyprianem, okropnie źle się czułam, a bezczynność doprowadzała mnie na skraj wariactwa. Potrzebowałam towarzystwa. Było lato, teściowie spędzali czas na działce, ale tego dnia byli w mieście. Poprosiłam Zbyszka, żeby ich do mnie zaprosił. Powiedziałam, zgodnie z prawdą, że samej mi smutno i chciałabym, żeby przyjechali. Może by mi podali herbatę? Około czternastej zadzwoniłam do męża z pytaniem, kiedy będą rodzice. Zdziwił się:
– Jak to, nie ma ich jeszcze? Mieli być przed dwunastą!
I co wyjaśnił telefon do nich? Mamusia spokojnie odpowiedziała: – A nie, nie przyjedziemy do Małgosi, jesteśmy właśnie u cioci Halinki. Pijemy kawkę i nie będziemy już nigdzie zajeżdżać.
Jadąc od cioci Halinki do nich na działkę, przejeżdża się obok naszego bloku w odległości mniej więcej pięciuset metrów. Od tego dnia nie cierpię słowa „zajeżdżać”.
Zbyszek to święty facet – lekko w życiu nie ma. Pracuje jako kierowca w pobliskiej hurtowni spożywczej, ma zmianową pracę. Czasem idzie do pracy na piątą rano, a czasem po południu. Wtedy wraca późno w nocy. Ciężko pracuje. Niestety, w domu też nie zawsze dane mu jest zaznać spokoju.
Dzisiaj:
– Wiesz, Cyprianek zjadł jeszcze pół talerzyka! Co za dzielny chłopiec! – Teściowa puchła z dumy. – Smakowało mojemu synkowi, prawda? – dodała.
Cyprian chwilę temu zjadł obiad, teściowa dopchnęła mu dodatkową porcję. Przyszykowałam dziecku kubek z piciem.
– Proszę. – Podałam małemu, a mamusia wyjęła go z ręki dziecku i powiedziała:
– No skądże, Cyprianek nie będzie pił samej wody, Cyprianek wolałby soczek, prawda?
No może by i wolał, ale ja nie wolałam. Stanowczo wyjęłam teściowej kubek z ręki i powiedziałam – Mamo, Cyprian ma pić wodę. WODĘ. Nie zgadzam się na to, żeby pił sok więcej niż raz dziennie. Nie zawsze potem może umyć zęby, a soki to współczesna plaga. Dentyści zacierają ręce, bo już u czterolatków leczą próchnicę. Cyprian świetnie pije wodę, smakuje mu i można mu ją podawać praktycznie zawsze. Teraz Cyprianek będzie pił wodę, prawda? – Ostatnie zdanie wygłosiłam, podając synowi kubek z wodą.
I co zrobiło moje dziecko? Moje dziecko schowało rączki za siebie, powiedziało głośne „NIE”, i wybiegło z płaczem z pokoju. Teściowa spojrzała na mnie chmurnie, całą swą tęgą posturą wyrażając dezaprobatę dla niedobrej matki, i wyszła za dzieckiem. A ja stałam przez chwilę jak słup soli, bo Cyprian od najmłodszych lat pił wodę, i tylko wodę. Pił ją chętnie i nigdy nie wyrażał z tego powodu najmniejszego żalu. Woda była piciem, i to było po prostu okej.
Co się, do licha, stało? Idę do pokoju Cypriana. Teściowa trzyma go kurczowo, mały siedzi u niej na kolanach. Kiedy wchodzę do pokoju, próbuje się zsunąć z kolan babci, ale ta go nie puszcza. Staję nad nim i mówię: Chodź do mamy. Cyprian wyciąga ręce, teściowa nie ma wyjścia, musi dziecko wypuścić. Bez słowa zabieram do kuchni synka, który przykleił się do mojej szyi. Tam daję mu ponownie kubek z wodą, mały bierze go do rączki, jeszcze resztki łkania przemykają przez jego buzię, i z zadowoleniem wypija wodę do dna.
Ciąg dalszy w wersji pełnej