Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jutro - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 159 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To, co wie­dzia­no o ka­pi­ta­nie Hag­ber­dzie w ma­łym por­cie mor­skim Co­le­bro­ok, nie­ko­niecz­nie prze­ma­wia­ło na jego ko­rzyść. Nie po­cho­dził z Co­le­bro­ok. Osie­dlił się tam wśród oko­licz­no­ści by­najm­niej nie ta­jem­ni­czych – swe­go cza­su opo­wia­dał o nich bar­dzo czę­sto – lecz nie­zmier­nie dzi­wacz­nych i bez­sen­sow­nych. Miał wi­dać tro­chę pie­nię­dzy, gdyż ku­pił ka­wa­łek grun­tu i ka­zał skle­cić bar­dzo ta­nim kosz­tem parę brzyd­kich żół­tych dom­ków z ce­gły. Je­den z nich zaj­mo­wał sam, a dru­gi wy­na­jął Jo­sia­ho­wi Ca­rvi­lo­wi – śle­pe­mu Ca­rvi­lo­wi, któ­ry był daw­niej przed­się­bior­cą okrę­to­wym i za­ży­wał złej re­pu­ta­cji do­mo­we­go ty­ra­na. Owe dom­ki mia­ły wspól­ną ścia­nę i wspól­ną że­la­zną ba­rie­rę dzie­lą­cą fron­to­we ogród­ki; drew­nia­ny płot prze­gra­dzał ogród od tyłu. Pan­nie Bes­sie Ca­rvil wol­no było, jak gdy­by we­dług przy­słu­gu­ją­ce­go jej pra­wa, wie­szać na pło­cie ścier­ki, nie­bie­skie gał­ga­ny lub ja­kiś far­tuch, któ­ry chcia­ła wy­su­szyć.

– Drze­wo gni­je od tego, moja dusz­ko – rzu­cał ka­pi­tan ła­god­ną uwa­gę, sto­jąc po dru­giej stro­nie pło­tu, za każ­dym ra­zem, gdy wi­dział, że Bes­sie ko­rzy­sta ze swe­go przy­wi­le­ju. Była wy­so­kie­go wzro­stu; płot na­to­miast był ni­ski i mo­gła oprzeć się na nim łok­cia­mi. Ręce mie­wa­ła czer­wo­ne od do­pie­ro co skoń­czo­nej prze­piór­ki, ale ra­mio­na jej były bia­łe i kształt­ne. Pa­trzy­ła na go­spo­da­rza w po­ro­zu­mie­waw­czym mil­cze­niu, peł­nym jak gdy­by prze­ni­kli­wo­ści, wy­cze­ki­wa­nia i pra­gnie­nia.

– Drze­wo od tego gni­je – po­wta­rzał ka­pi­tan Hag­berd. – To je­dy­ne z two­ich przy­zwy­cza­jeń, któ­re nie go­dzi się z po­rząd­kiem i oszczęd­no­ścią. Dla­cze­go nie prze­cią­gniesz so­bie liny w ogród­ku za do­mem?

Pan­na Ca­rvil nic na to nie mó­wi­ła, po­trzą­snę­ła tyl­ko prze­czą­co gło­wą. W ma­lut­kim ogród­ku od tyłu znaj­do­wa­ło się po stro­nie Can­dlów kil­ka ma­łych grzą­dek z czar­no­zie­mu, ob­ło­żo­nych ka­mie­nia­mi; po­spo­li­te kwia­ty, któ­re Bes­sie ho­do­wa­ła tam w wol­nych chwi­lach, ro­bi­ły wra­że­nie dzi­wacz­nie wy­bu­ja­łych, jak­by wy­ro­słych w ja­kimś eg­zo­tycz­nym kli­ma­cie. Z dru­giej stro­ny pło­tu wy­pro­sto­wa­na, czer­stwa po­stać ka­pi­ta­na Hag­ber­da, odzia­na od stóp do głów w ża­glo­we płót­no nr l, nu­rza­ła się po ko­la­na w buj­nej tra­wie i wy­so­kich chwa­stach. Ze wzglę­du na ko­lor i sztyw­ność nie­zwy­kłe­go, szorst­kie­go ma­te­ria­łu, któ­ry so­bie wy­brał na ubra­nie – "tyl­ko na tym­cza­sem", po­mru­ki­wał, gdy mu ktoś na ten te­mat zro­bił ja­kąś uwa­gę – ka­pi­tan Hag­berd wy­glą­dał jak czło­wiek wy­cio­sa­ny z gra­ni­tu i tkwią­cy w pust­ko­wiu, nie na­da­ją­cym się z po­wo­du ma­łych roz­mia­rów na­wet na przy­zwo­itą salę bi­lar­do­wą. Przy­po­mi­nał ka­mien­ny, nie­zdar­ny po­sąg czło­wie­ka o ogo­rza­łej, ład­nej twa­rzy, nie­bie­skich, błęd­nych oczach i wiel­kiej bia­łej bro­dzie spły­wa­ją­cej po pas, nig­dy nie strzy­żo­nej, od­kąd tyl­ko pa­mię­ta­no go w Co­le­bro­ok. – My­ślę, że w przy­szłym mie­sią­cu – od­po­wie­dział raz po­waż­nie przed sied­miu laty na żar­to­bli­wą przy­mów­kę wy­bit­ne­go miej­sco­we­go dow­cip­ni­sia, go­la­rza, któ­ry usi­ło­wał zjed­nać so­bie w nim klien­ta. Ów go­larz sie­dział roz­par­ty aro­ganc­ko w ba­rze "No­wej Go­spo­dy" koło por­tu; ka­pi­tan wszedł był tam wła­śnie, aby ku­pić so­bie un­cję ty­to­niu. Za­pła­ciw­szy za spra­wu­nek trze­ma mo­ne­ta­mi po pół pen­sa, wy­su­pła­ny­mi z rogu chust­ki do nosa, któ­rą no­sił w rę­ka­wie, ka­pi­tan Hag­berd wy­szedł. Gdy tyl­ko drzwi się za nim za­mknę­ły, go­li­bro­da wy­buch­nął śmie­chem. – I sta­ry, i mło­dy przy­pro­wa­dzą się tu wkrót­ce pod rękę, żeby się u mnie go­lić. Trze­ba bę­dzie za­prząc do ro­bo­ty i kraw­ca, i go­la­rza, i fa­bry­kan­ta świec; do­bre cza­sy na­dej­dą dla mia­sta Co­le­bro­ok, oj, na­dej­dą, że­bym tak zdrów był. Z po­cząt­ku na­zy­wa­ło się to "na przy­szły ty­dzień", te­raz zje­cha­ło na "w przy­szłym mie­sią­cu", nie­dłu­go bę­dzie już mó­wił "na przy­szłą wio­snę", tak mi się coś zda­je.

Za­uwa­żyw­szy ja­kie­goś nie­zna­jo­me­go, któ­ry przy­słu­chi­wał się z roz­tar­gnio­nym uśmie­chem, go­larz ob­ja­śnił, wy­cią­ga­jąc cy­nicz­nie nogi, że mówi o tym dzi­wa­ku, sta­rym Hag­ber­dzie, eme­ry­to­wa­nym ka­pi­ta­nie że­glu­gi przy­brzeż­nej, któ­ry cze­ka na po­wrót syna. Pew­nie chło­pak czuł się za­wa­dą w domu, uciekł na ja­kiś sta­tek, i tyle go wi­dzie­li. Z pew­no­ścią od daw­na już leży na dnie mo­rza. Przed trze­ma laty sta­ry przy­je­chał na gwałt do Co­le­bro­ok w czar­nym ubra­niu (nie­daw­no przed­tem stra­cił żonę); wy­padł z wa­go­nu trze­ciej kla­sy dla pa­lą­cych, jak­by mu dia­beł na­stę­po­wał na pię­ty; a je­dy­nym po­wo­dem, jaki go spro­wa­dził, był list, praw­do­po­dob­nie na­pi­sa­ny dla ka­wa­łu. Ja­kiś dow­cip­niś do­no­sił ka­pi­ta­no­wi o ma­ry­na­rzu no­szą­cym jego na­zwi­sko, któ­ry ja­ko­by włó­czył się za dziew­czy­na­mi czy to w Co­le­bro­ok, czy w oko­li­cy.

– Ale dra­ka, no nie?- do­dał go­larz. – Sta­ru­szek ogło­sił był w lon­dyń­skich ga­ze­tach, że szu­ka Har­ry'ego Hag­ber­da, ofia­ro­wu­jąc na­gro­dę za wszel­kie­go ro­dza­ju in­for­ma­cje. – I go­larz roz­po­wia­dał da­lej z szy­der­czą we­rwą, jak to ów nie­zna­jo­my w ża­ło­bie zwie­dzał oko­li­cę, na wóz­ku lub pie­cho­tą, wy­wnę­trza­jąc się każ­de­mu, za­cho­dząc do wszyst­kich go­spód i pi­wiar­ni na całe mile wo­ko­ło, za­trzy­mu­jąc lu­dzi po dro­gach, aby ich roz­py­ty­wać, omal nie za­glą­da­jąc do ro­wów; z po­cząt­ku w wiel­kim pod­nie­ce­niu, po­tem z pew­ne­go ro­dza­ju cier­pli­wą wy­trwa­ło­ścią, tra­cąc co­raz bar­dziej ani­musz; a nie umiał na­wet do­kład­nie opi­sać, jak jego syn wy­glą­da. Po­dob­no był jed­nym z dwóch ma­ry­na­rzy, któ­rzy po­rzu­ci­li sta­tek z drew­nem, wi­dzia­no, jak się przy­sta­wiał do ja­kiejś dziew­czy­ny; ale sta­ry roz­py­ty­wał o chłop­ca lat oko­ło czter­na­stu,

"spryt­ne­go, dziar­skie­go wy­rost­ka". A kie­dy lu­dzie tyl­ko uśmie­cha­li się w od­po­wie­dzi, po­cie­rał czo­ło ze zmie­sza­niem, po czym od­cho­dził chył­kiem z ob­ra­żo­ną miną. Na­tu­ral­nie, że nie zna­lazł ni­ko­go, nie tra­fił na­wet na naj­mniej­szy ślad, nie do­się­gła go żad­na wia­ro­god­na po­gło­ska; ale ja­koś nie umiał się już ode­rwać od Co­le­bro­ok.

– To pew­nie przez ten za­wód, i to za­raz po stra­cie żony, sta­ry do­stał bzi­ka na punk­cie po­wro­tu syna – wy­wo­dził go­li­bro­da z miną świad­czą­cą o wiel­kiej wni­kli­wo­ści psy­cho­lo­gicz­nej. Po ja­kimś cza­sie sta­ru­szek za­prze­stał po­szu­ki­wań. Syn jego naj­wi­docz­niej od­je­chał; po­sta­no­wił więc na nie­go cze­kać. Wie­rzył, że syn był co naj­mniej raz w Co­le­bro­ok, któ­re prze­kła­dał wi­dać nad swo­je ro­dzin­ne mia­sto. Mu­siał mieć po temu ja­kąś przy­czy­nę, zda­wał się ka­pi­tan ro­zu­mo­wać, ja­kąś bar­dzo waż­ną przy­czy­nę, któ­ra spro­wa­dzi go z po­wro­tem do Co­le­bro­ok.

– Cha, cha, cha! Na­tu­ral­nie, że do Co­le­bro­ok, a gdzież by? To je­dy­ne miej­sce w Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie, od­po­wied­nie dla daw­no prze­pa­dłych sy­nów. Więc sta­ry sprze­dał swój dom w Col­che­ster i raz dwa osie­dlił się tu­taj. Cóż, bzik jak każ­dy inny. Nie do­stał­bym bzi­ka, oj, nie, gdy­by tak któ­ry z mo­ich chłop­ców dał dra­pa­ka. Mam tego osiem sztuk w domu. – I go­li­bro­da po­pi­sy­wał się nie­złom­no­ścią swe­go du­cha wśród śmie­chu, któ­ry wstrzą­snął ba­rem. To jed­nak dziw­ne, zwie­rzał się da­lej ze szcze­ro­ścią wła­ści­wą wyż­szym umy­słom, ale tego ro­dza­ju rze­czy są jak gdy­by za­raź­li­we. Na przy­kład jego za­kład znaj­du­je się bli­sko por­tu; i niech tyl­ko jaki maj­tek wej­dzie, żeby się ostrzyc lub ogo­lić, go­larz, zo­ba­czyw­szy nie­zna­jo­mą twarz, nie może się nig­dy po­wstrzy­mać od my­śli: "A nuż to syn sta­re­go Hag­ber­da?" Sam się z tego wy­śmie­wa. To po­tęż­ny bzik. Go­larz pa­mię­ta cza­sy, kie­dy ule­ga­ło mu całe mia­sto. Ale nie stra­cił jesz­cze na­dziei co do sta­re­go. Le­czy go mą­drze ob­my­śla­ny­mi żar­ta­mi. Sie­dzi sta­le po­stę­py swo­jej ku­ra­cji. Za ty­dzień, za mie­siąc, za rok, kie­dy sta­ry ka­pi­tan odło­ży do na­stęp­ne­go roku datę po­wro­tu syna, bę­dzie już na dro­dze do tego, aby prze­stać o nim mó­wić zu­peł­nie. Pod in­ny­mi wzglę­da­mi sta­ry jest zu­peł­nie roz­sąd­ny, więc i to też musi na­stą­pić. Ta­kie było nie­wzru­szo­ne zda­nie go­la­rza.

Nikt mu nig­dy nie prze­czył; wło­sy go­li­bro­dy po­si­wia­ły od owe­go cza­su, a bro­da ka­pi­ta­na Hag­ber­da zro­bi­ła się bie­lu­sień­ka i spły­wa­ła ma­je­sta­tycz­nie na ubra­nie z ża­glo­we­go płót­na nr l, któ­re to ubra­nie uszył był so­bie po kry­jo­mu, uży­wa­jąc za­miast nici szpa­ga­tu na­sy­co­ne­go smo­łą. Pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku przy­wdział je na­gle i wy­szedł, w przed­dzień zaś wi­dzia­no go wra­ca­ją­ce­go do domu, jak zwy­kle, w ża­łob­nym ubra­niu z czar­ne­go suk­na. Wy­wo­ła­ło to sen­sa­cję na High Stre­et; skle­pi­ka­rze uka­zy­wa­li się w drzwiach, lu­dzie po do­mach chwy­ta­li ka­pe­lu­sze i wy­pa­da­li na uli­cę; ogól­ne po­ru­sze­nie z po­cząt­ku bar­dzo dzi­wi­ło ka­pi­ta­na, a po­tem go prze­stra­szy­ło; ale na wszyst­kie py­ta­nia zdu­mio­nych są­sia­dów od­po­wia­dał lę­kli­wie i wy­mi­ja­ją­co: "To tyl­ko na tym­cza­sem".

O tym zda­rze­niu od daw­na już za­po­mnia­no; o ka­pi­ta­nie Hag­ber­dzie zaś z cza­sem nie tyle za­po­mnia­no, ile za­czę­to go lek­ce­wa­żyć – przy­kry sku­tek spo­wsze­dnie­nia – tak jak nie­kie­dy lek­ce­wa­ży się na­wet słoń­ce, je­śli nie da nam od­czuć do­tkli­wie swo­jej po­tę­gi. Z ru­chów ka­pi­ta­na nie prze­bi­ja­ło wca­le nie­do­łę­stwo; cho­dził sztyw­no w swym ża­glo­wym ubra­niu, fi­gu­ra dzi­wacz­na i zwra­ca­ją­ca uwa­gę; tyl­ko jego oczy błą­dzi­ły może bar­dziej nie­uchwyt­nie niż ongi. W jego za­cho­wa­niu poza do­mem nie było już tej po­bu­dli­wej czuj­no­ści; stał się za­kło­po­ta­ny i nie­pew­ny, jak gdy­by po­dej­rze­wał, że jest w nim coś z lek­ka kom­pro­mi­tu­ją­ce­go, ja­kaś kło­po­tli­wa dzi­wacz­ność; a jed­nak nie był w sta­nie zdać so­bie spra­wy, na czym wła­ści­wie po­le­ga ta jego wada.

Roz­ma­wiał już te­raz nie­chęt­nie z miesz­kań­ca­mi mia­stecz­ka. Za­ży­wał opi­nii okrop­ne­go skne­ry ską­pią­ce­go so­bie na po­ży­wie­nie. W skle­pach po­mru­ki­wał coś ża­ło­śnie pod no­sem, ku­pu­jąc skraw­ki mię­sa po dłu­gich na­my­słach, i od­pie­rał wszel­kie alu­zje do swe­go ubra­nia. Sta­ło się tak, jak prze­po­wie­dział go­li­bro­da. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło, że ka­pi­tan wy­le­czył się już z cho­ro­by na­dziei; i tyl­ko pan­na Bes­sie Ca­rvil wie­dzia­ła, że nie mó­wił nic o po­wro­cie syna, po­nie­waż już go nie ocze­ki­wał "w przy­szłym ty­go­dniu", "w przy­szłym mie­sią­cu" lub "na przy­szły rok". Ocze­ki­wał go "ju­tro".

Ze spo­tkań tych dwoj­ga na dzie­dziń­cu za do­mem i we fron­to­wym ogród­ku wy­wią­za­ła się za­ży­łość; ka­pi­tan roz­ma­wiał z Bes­sie po oj­cow­sku, roz­sąd­nie i apo­dyk­tycz­nie, z od­cie­niem de­spo­ty­zmu. Łą­czy­ło ich nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie, któ­re ka­pi­tan po­twier­dzał od cza­su do cza­su ser­decz­nym mru­gnię­ciem. Do­szło do tego, że pan­na Ca­rvil po­nie­kąd tych mru­gnięć wy­cze­ki­wa­ła. Z po­cząt­ku nie­po­ko­iły ją: bie­dak miał źle w gło­wie. Po­tem na­uczy­ła się z nich śmiać; nie było w tym prze­cież nic złe­go. A te­raz Bes­sie zda­wa­ła so­bie spra­wę z pod­świa­do­me­go, przy­jem­ne­go, nie­do­wie­rza­ją­ce­go wzru­sze­nia, któ­re się ujaw­nia­ło przez sła­by ru­mie­niec. Ka­pi­tan mru­gał na nią by­najm­niej nie or­dy­nar­nie; jego szczu­pła, ogo­rza­ła twarz o kształt­nym or­lim no­sie mia­ła pe­wien ro­dzaj dys­tynk­cji, i to tym bar­dziej, że roz­ma­wia­jąc, spo­glą­dał na nią wzro­kiem spo­koj­niej­szym i bar­dziej in­te­li­gent­nym. Taki pięk­ny męż­czy­zna o bia­łej bro­dzie, czer­stwy, pro­sto się trzy­ma­ją­cy, za­rad­ny. Za­po­mi­na­ło się o jego wie­ku. Twier­dził, iż jego syn zdu­mie­wa­ją­co był do nie­go po­dob­ny już od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa. Ka­pi­tan oświad­czył Bes­sie, że Har­ry skoń­czy trzy­dzie­ści je­den lat w lip­cu. W sam raz wiek do ożen­ku z za­cną, roz­sąd­ną dziew­czy­ną, któ­ra po­tra­fi oce­nić miłe do­mo­we ogni­sko. Har­ry był dziel­nym chłop­cem. Dziel­nym mę­żem za­wsze naj­ła­twiej żo­nie kie­ro­wać. Taki ma­ło­dusz­ny nie­do­łę­ga, co to wszyst­ko mu się w rę­kach roz­ła­zi, ten do­pie­ro po­tra­fi ko­bie­tę uniesz­czę­śli­wić. A przy tym nie ma nic po­nad dom; do­mo­we ogni­sko, spo­koj­ny dach nad gło­wą: czło­wiek nie po­trze­bu­je wy­ła­zić z cie­płe­go łóż­ka bez wzglę­du na po­go­dę. "I co ty na to, moja dro­ga?"

Ka­pi­tan Hag­berd na­le­żał swe­go cza­su do ma­ry­na­rzy upra­wia­ją­cych swój za­wód w po­bli­żu lądu. Był jed­nym z licz­nych dzie­ci zban­kru­to­wa­ne­go far­me­ra, któ­ry na­tych­miast po utra­cie ma­jąt­ku od­dał syna do ter­mi­nu na przy­brzeż­ny sta­tek; ka­pi­tan po­zo­stał też u wy­brze­ży w cią­gu ca­łe­go swe­go ma­ry­nar­skie­go ży­wo­ta. Z po­cząt­ku ży­wot ten mu­siał być cięż­ki; Hag­berd nig­dy go nie po­lu­bił; przy­wią­za­ny był do lądu z jego nie­zli­czo­ny­mi do­ma­mi i spo­koj­nym ży­ciem, sku­pia­ją­cym się do­ko­ła do­mo­we­go ogni­ska. Wie­lu ma­ry­na­rzy od­czu­wa i gło­si uza­sad­nio­ną nie­chęć do mo­rza, ale w tym wy­pad­ku była to głę­bo­ka, sil­nie od­czu­ta wro­gość, jak gdy­by uko­cha­nie stal­sze­go ży­wio­łu zo­sta­ło wpo­jo­ne Hag­ber­do­wi przez wie­le po­ko­leń. – Lu­dzie nie wie­dzą, na co na­ra­ża­ją swych chłop­ców, kie­dy im po­zwa­la­ją słu­żyć na mo­rzu – wy­kła­dał ka­pi­tan Bes­sie. – Le­piej by ich od razu od­da­li do wię­zie­nia. – Nie wie­rzył, aby w ogó­le moż­na było się przy­zwy­cza­ić do tego za­wo­du. Uciąż­li­wość ży­cia na mo­rzu wzra­sta jesz­cze z wie­kiem. Cóż to jest za rze­mio­sło, któ­re przez więk­szą część roku nie po­zwa­la czło­wie­ko­wi prze­stą­pić pro­gu wła­sne­go do­mo­stwa. Z chwi­lą wy­ru­sze­nia na mo­rze nie­po­dob­na już wie­dzieć, co się dzie­je w domu. Moż­na było wnio­sko­wać, że Hag­ber­da znu­ży­ły da­le­kie po­dró­że; tym­cza­sem naj­dłuż­sza, jaką kie­dy­kol­wiek od­był, trwa­ła dwa ty­go­dnie, któ­re spę­dził prze­waż­nie na za­ko­twi­czo­nym stat­ku, szu­ka­ją­cym schro­nie­nia przed nie­po­go­dą. Gdy tyl­ko jego żona odzie­dzi­czy­ła dom i ka­pi­tał mo­gą­cy ich wy­ży­wić (po nie­żo­na­tym stry­ju, któ­ry zro­bił tro­chę pie­nię­dzy na wę­glu), ka­pi­tan rzu­cił do­wódz­two wę­glow­ca ob­słu­gu­ją­ce­go wschod­nie wy­brze­że, ma­jąc uczu­cie, że ucie­ka z ga­ler. Po wszyst­kich tych la­tach służ­by był­by mógł zli­czyć na pal­cach u rąk dni, któ­re spę­dził, nie się­ga­jąc wzro­kiem brze­gów An­glii. Nie wie­dział, jak to bywa, kie­dy son­da nie się­ga dna. "Nie wy­pły­ną­łem nig­dy da­lej niż osiem­dzie­siąt sąż­ni od lądu" – brzmia­ła jed­na z jego prze­chwa­łek. Bes­sie Ca­rvil wy­słu­chi­wa­ła tego wszyst­kie­go. Przed dom­kiem rósł kar­ło­wa­ty je­sion; w let­nie po­po­łu­dnia Bes­sie wy­no­si­ła krze­sło na traw­nik i za­sia­da­ła na nim z ro­bo­tą. Ka­pi­tan Hag­berd, ubra­ny w ża­glo­we płót­no, opie­rał się na ło­pa­cie. Ko­pał dzień w dzień w swo­im ogród­ku przed do­mem. Rok­rocz­nie prze­ko­py­wał cały grunt po kil­ka razy, ale "tym­cza­sem" nic tam sa­dzić nie za­mie­rzał.

Bes­sie Ca­rvil wy­łusz­czał to ja­śniej: "Nic nie po­sa­dzę do ju­tra, póki nasz Har­ry nie wró­ci". A ona sły­sza­ła już ty­le­kroć ową for­mu­łę peł­ną na­dziei, że bu­dzi­ło to tyl­ko w jej ser­cu mgli­stą li­tość dla star­ca nie tra­cą­ce­go otu­chy.

Wszyst­ko się od­kła­da­ło w ten spo­sób i wszyst­ko tak samo przy­go­to­wy­wa­ło się na ju­tro. Ka­pi­tan miał pu­deł­ko peł­ne pa­czu­szek z na­sio­na­mi kwia­tów, aby było w czym wy­bie­rać przy ob­sa­dza­niu ogród­ka. "Har­ry z pew­no­ścią bę­dzie się li­czył z two­im zda­niem, moja dro­ga" – nad­mie­niał ka­pi­tan Hag­berd, sto­jąc z dru­giej stro­ny ogro­dze­nia. Pan­na Bes­sie nie pod­no­si­ła gło­wy znad szy­cia. Sły­sza­ła to wszyst­ko już tyle razy. Ale nie­kie­dy wsta­wa­ła, od­kła­da­ła ro­bo­tę i pod­cho­dzi­ła z wol­na do pło­tu. Te ła­god­ne ma­ja­cze­nia mia­ły ja­kiś urok. Ka­pi­tan za­de­cy­do­wał, że jego syn nie bę­dzie zmu­szo­ny ru­szyć z po­wro­tem w świat ze wzglę­du na brak go­to­we­go miesz­ka­nia. Przez dłu­gi czas za­peł­niał do­mek naj­prze­róż­niej­szy­mi me­bla­mi. Bes­sie wy­obra­ża­ła so­bie, że są nowe, błysz­czą­ce od po­li­tu­ry, uło­żo­ne sto­sa­mi jak w ja­kim skła­dzie. Są tam z pew­no­ścią sto­ły po­obwi­ja­ne w płót­no wor­ko­we; zwo­je dy­wa­nów, gru­be i pro­sto­pa­dłe jak czę­ści ko­lumn; bia­łe mar­mu­ro­we gzym­sy, po­ły­sku­ją­ce wśród mro­ku spusz­czo­nych ro­let. Ka­pi­tan Hag­berd opi­sy­wał jej za­wsze do­kład­nie swo­je za­ku­py jako oso­bie, któ­ra ma pra­wo się nimi in­te­re­so­wać. Za­ro­śnię­te po­dwó­rze bę­dzie moż­na po­kryć be­to­nem… po­ju­trze.

– Płot mo­gli­by­śmy usu­nąć. Sznur do su­sze­nia bie­li­zny po­wie­sisz da­lej, za grząd­ka­mi kwia­tów. – Mru­gał po­ro­zu­mie­waw­czo, a Bes­sie czer­wie­ni­ła się z lek­ka. W tej ma­nii, któ­rej ule­ga­ła dzię­ki swe­mu do­bre­mu ser­cu, było jed­nak tro­chę roz­sąd­ku. A je­śli jego syn kie­dy wró­ci? Ale nie mo­gła mieć na­wet pew­no­ści, że ów syn ist­niał na­praw­dę; a je­śli rze­czy­wi­ście gdzieś ist­niał, za dłu­go już był nie­obec­ny. Gdy ka­pi­tan Hag­berd pod­nie­cał się swy­mi opo­wia­da­nia­mi, uspo­ka­ja­ła go, uda­jąc, że mu wie­rzy, i śmia­ła się z lek­ka, aby uspo­ko­ić swo­je su­mie­nie.

Raz tyl­ko usi­ło­wa­ła z li­to­ści za­mą­cić tę na­dzie­ję ska­za­ną na za­wód, ale sku­tek owej pró­by bar­dzo ją prze­stra­szył. Twarz ka­pi­ta­na przy­bra­ła w jed­nej chwi­li wy­raz zgro­zy i nie­do­wie­rza­nia, jak­by uj­rzał nie­bio­sa pę­ka­ją­ce na dwo­je.

Ty… ty… ty prze­cież nie my­ślisz, że on uto­nął! Bała się przez chwi­lę, żeby nie stra­cił zmy­słów, bo kie­dy był – w zwy­kłym uspo­so­bie­niu, wy­da­wał jej się bar­dziej nor­mal­ny niż in­nym lu­dziom. Tym ra­zem po gwał­tow­nym wzru­sze­niu wró­cił do rów­no­wa­gi i ser­decz­ne­go, oj­cow­skie­go tonu.

– Nie nie­po­kój się, moja dusz­ko – rzekł z pew­ną prze­bie­gło­ścią – mo­rze nie zdo­ła go za­trzy­mać. On do mo­rza nie na­le­ży. Ża­den z nas, Hag­ber­dów, nig­dy do mo­rza nie na­le­żał. Po­patrz na mnie: prze­cież nie uto­ną­łem. Zresz­tą on nie jest wca­le ma­ry­na­rzem; a je­śli nie ma­ry­na­rzem, bę­dzie mu­siał wró­cić. Nic nie może po­wstrzy­mać go od po­wro­tu…

Oczy jego za­czę­ły się błą­kać:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: