- W empik go
Jutro - ebook
Jutro - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 159 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Drzewo gnije od tego, moja duszko – rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po drugiej stronie płotu, za każdym razem, gdy widział, że Bessie korzysta ze swego przywileju. Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepiórki, ale ramiona jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczym milczeniu, pełnym jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.
– Drzewo od tego gnije – powtarzał kapitan Hagberd. – To jedyne z twoich przyzwyczajeń, które nie godzi się z porządkiem i oszczędnością. Dlaczego nie przeciągniesz sobie liny w ogródku za domem?
Panna Carvil nic na to nie mówiła, potrząsnęła tylko przecząco głową. W malutkim ogródku od tyłu znajdowało się po stronie Candlów kilka małych grządek z czarnoziemu, obłożonych kamieniami; pospolite kwiaty, które Bessie hodowała tam w wolnych chwilach, robiły wrażenie dziwacznie wybujałych, jakby wyrosłych w jakimś egzotycznym klimacie. Z drugiej strony płotu wyprostowana, czerstwa postać kapitana Hagberda, odziana od stóp do głów w żaglowe płótno nr l, nurzała się po kolana w bujnej trawie i wysokich chwastach. Ze względu na kolor i sztywność niezwykłego, szorstkiego materiału, który sobie wybrał na ubranie – "tylko na tymczasem", pomrukiwał, gdy mu ktoś na ten temat zrobił jakąś uwagę – kapitan Hagberd wyglądał jak człowiek wyciosany z granitu i tkwiący w pustkowiu, nie nadającym się z powodu małych rozmiarów nawet na przyzwoitą salę bilardową. Przypominał kamienny, niezdarny posąg człowieka o ogorzałej, ładnej twarzy, niebieskich, błędnych oczach i wielkiej białej brodzie spływającej po pas, nigdy nie strzyżonej, odkąd tylko pamiętano go w Colebrook. – Myślę, że w przyszłym miesiącu – odpowiedział raz poważnie przed siedmiu laty na żartobliwą przymówkę wybitnego miejscowego dowcipnisia, golarza, który usiłował zjednać sobie w nim klienta. Ów golarz siedział rozparty arogancko w barze "Nowej Gospody" koło portu; kapitan wszedł był tam właśnie, aby kupić sobie uncję tytoniu. Zapłaciwszy za sprawunek trzema monetami po pół pensa, wysupłanymi z rogu chustki do nosa, którą nosił w rękawie, kapitan Hagberd wyszedł. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, golibroda wybuchnął śmiechem. – I stary, i młody przyprowadzą się tu wkrótce pod rękę, żeby się u mnie golić. Trzeba będzie zaprząc do roboty i krawca, i golarza, i fabrykanta świec; dobre czasy nadejdą dla miasta Colebrook, oj, nadejdą, żebym tak zdrów był. Z początku nazywało się to "na przyszły tydzień", teraz zjechało na "w przyszłym miesiącu", niedługo będzie już mówił "na przyszłą wiosnę", tak mi się coś zdaje.
Zauważywszy jakiegoś nieznajomego, który przysłuchiwał się z roztargnionym uśmiechem, golarz objaśnił, wyciągając cynicznie nogi, że mówi o tym dziwaku, starym Hagberdzie, emerytowanym kapitanie żeglugi przybrzeżnej, który czeka na powrót syna. Pewnie chłopak czuł się zawadą w domu, uciekł na jakiś statek, i tyle go widzieli. Z pewnością od dawna już leży na dnie morza. Przed trzema laty stary przyjechał na gwałt do Colebrook w czarnym ubraniu (niedawno przedtem stracił żonę); wypadł z wagonu trzeciej klasy dla palących, jakby mu diabeł następował na pięty; a jedynym powodem, jaki go sprowadził, był list, prawdopodobnie napisany dla kawału. Jakiś dowcipniś donosił kapitanowi o marynarzu noszącym jego nazwisko, który jakoby włóczył się za dziewczynami czy to w Colebrook, czy w okolicy.
– Ale draka, no nie?- dodał golarz. – Staruszek ogłosił był w londyńskich gazetach, że szuka Harry'ego Hagberda, ofiarowując nagrodę za wszelkiego rodzaju informacje. – I golarz rozpowiadał dalej z szyderczą werwą, jak to ów nieznajomy w żałobie zwiedzał okolicę, na wózku lub piechotą, wywnętrzając się każdemu, zachodząc do wszystkich gospód i piwiarni na całe mile wokoło, zatrzymując ludzi po drogach, aby ich rozpytywać, omal nie zaglądając do rowów; z początku w wielkim podnieceniu, potem z pewnego rodzaju cierpliwą wytrwałością, tracąc coraz bardziej animusz; a nie umiał nawet dokładnie opisać, jak jego syn wygląda. Podobno był jednym z dwóch marynarzy, którzy porzucili statek z drewnem, widziano, jak się przystawiał do jakiejś dziewczyny; ale stary rozpytywał o chłopca lat około czternastu,
"sprytnego, dziarskiego wyrostka". A kiedy ludzie tylko uśmiechali się w odpowiedzi, pocierał czoło ze zmieszaniem, po czym odchodził chyłkiem z obrażoną miną. Naturalnie, że nie znalazł nikogo, nie trafił nawet na najmniejszy ślad, nie dosięgła go żadna wiarogodna pogłoska; ale jakoś nie umiał się już oderwać od Colebrook.
– To pewnie przez ten zawód, i to zaraz po stracie żony, stary dostał bzika na punkcie powrotu syna – wywodził golibroda z miną świadczącą o wielkiej wnikliwości psychologicznej. Po jakimś czasie staruszek zaprzestał poszukiwań. Syn jego najwidoczniej odjechał; postanowił więc na niego czekać. Wierzył, że syn był co najmniej raz w Colebrook, które przekładał widać nad swoje rodzinne miasto. Musiał mieć po temu jakąś przyczynę, zdawał się kapitan rozumować, jakąś bardzo ważną przyczynę, która sprowadzi go z powrotem do Colebrook.
– Cha, cha, cha! Naturalnie, że do Colebrook, a gdzież by? To jedyne miejsce w Zjednoczonym Królestwie, odpowiednie dla dawno przepadłych synów. Więc stary sprzedał swój dom w Colchester i raz dwa osiedlił się tutaj. Cóż, bzik jak każdy inny. Nie dostałbym bzika, oj, nie, gdyby tak który z moich chłopców dał drapaka. Mam tego osiem sztuk w domu. – I golibroda popisywał się niezłomnością swego ducha wśród śmiechu, który wstrząsnął barem. To jednak dziwne, zwierzał się dalej ze szczerością właściwą wyższym umysłom, ale tego rodzaju rzeczy są jak gdyby zaraźliwe. Na przykład jego zakład znajduje się blisko portu; i niech tylko jaki majtek wejdzie, żeby się ostrzyc lub ogolić, golarz, zobaczywszy nieznajomą twarz, nie może się nigdy powstrzymać od myśli: "A nuż to syn starego Hagberda?" Sam się z tego wyśmiewa. To potężny bzik. Golarz pamięta czasy, kiedy ulegało mu całe miasto. Ale nie stracił jeszcze nadziei co do starego. Leczy go mądrze obmyślanymi żartami. Siedzi stale postępy swojej kuracji. Za tydzień, za miesiąc, za rok, kiedy stary kapitan odłoży do następnego roku datę powrotu syna, będzie już na drodze do tego, aby przestać o nim mówić zupełnie. Pod innymi względami stary jest zupełnie rozsądny, więc i to też musi nastąpić. Takie było niewzruszone zdanie golarza.
Nikt mu nigdy nie przeczył; włosy golibrody posiwiały od owego czasu, a broda kapitana Hagberda zrobiła się bielusieńka i spływała majestatycznie na ubranie z żaglowego płótna nr l, które to ubranie uszył był sobie po kryjomu, używając zamiast nici szpagatu nasyconego smołą. Pewnego pięknego poranku przywdział je nagle i wyszedł, w przeddzień zaś widziano go wracającego do domu, jak zwykle, w żałobnym ubraniu z czarnego sukna. Wywołało to sensację na High Street; sklepikarze ukazywali się w drzwiach, ludzie po domach chwytali kapelusze i wypadali na ulicę; ogólne poruszenie z początku bardzo dziwiło kapitana, a potem go przestraszyło; ale na wszystkie pytania zdumionych sąsiadów odpowiadał lękliwie i wymijająco: "To tylko na tymczasem".
O tym zdarzeniu od dawna już zapomniano; o kapitanie Hagberdzie zaś z czasem nie tyle zapomniano, ile zaczęto go lekceważyć – przykry skutek spowszednienia – tak jak niekiedy lekceważy się nawet słońce, jeśli nie da nam odczuć dotkliwie swojej potęgi. Z ruchów kapitana nie przebijało wcale niedołęstwo; chodził sztywno w swym żaglowym ubraniu, figura dziwaczna i zwracająca uwagę; tylko jego oczy błądziły może bardziej nieuchwytnie niż ongi. W jego zachowaniu poza domem nie było już tej pobudliwej czujności; stał się zakłopotany i niepewny, jak gdyby podejrzewał, że jest w nim coś z lekka kompromitującego, jakaś kłopotliwa dziwaczność; a jednak nie był w stanie zdać sobie sprawy, na czym właściwie polega ta jego wada.
Rozmawiał już teraz niechętnie z mieszkańcami miasteczka. Zażywał opinii okropnego sknery skąpiącego sobie na pożywienie. W sklepach pomrukiwał coś żałośnie pod nosem, kupując skrawki mięsa po długich namysłach, i odpierał wszelkie aluzje do swego ubrania. Stało się tak, jak przepowiedział golibroda. Wszystko wskazywało, że kapitan wyleczył się już z choroby nadziei; i tylko panna Bessie Carvil wiedziała, że nie mówił nic o powrocie syna, ponieważ już go nie oczekiwał "w przyszłym tygodniu", "w przyszłym miesiącu" lub "na przyszły rok". Oczekiwał go "jutro".
Ze spotkań tych dwojga na dziedzińcu za domem i we frontowym ogródku wywiązała się zażyłość; kapitan rozmawiał z Bessie po ojcowsku, rozsądnie i apodyktycznie, z odcieniem despotyzmu. Łączyło ich nieograniczone zaufanie, które kapitan potwierdzał od czasu do czasu serdecznym mrugnięciem. Doszło do tego, że panna Carvil poniekąd tych mrugnięć wyczekiwała. Z początku niepokoiły ją: biedak miał źle w głowie. Potem nauczyła się z nich śmiać; nie było w tym przecież nic złego. A teraz Bessie zdawała sobie sprawę z podświadomego, przyjemnego, niedowierzającego wzruszenia, które się ujawniało przez słaby rumieniec. Kapitan mrugał na nią bynajmniej nie ordynarnie; jego szczupła, ogorzała twarz o kształtnym orlim nosie miała pewien rodzaj dystynkcji, i to tym bardziej, że rozmawiając, spoglądał na nią wzrokiem spokojniejszym i bardziej inteligentnym. Taki piękny mężczyzna o białej brodzie, czerstwy, prosto się trzymający, zaradny. Zapominało się o jego wieku. Twierdził, iż jego syn zdumiewająco był do niego podobny już od najwcześniejszego dzieciństwa. Kapitan oświadczył Bessie, że Harry skończy trzydzieści jeden lat w lipcu. W sam raz wiek do ożenku z zacną, rozsądną dziewczyną, która potrafi ocenić miłe domowe ognisko. Harry był dzielnym chłopcem. Dzielnym mężem zawsze najłatwiej żonie kierować. Taki małoduszny niedołęga, co to wszystko mu się w rękach rozłazi, ten dopiero potrafi kobietę unieszczęśliwić. A przy tym nie ma nic ponad dom; domowe ognisko, spokojny dach nad głową: człowiek nie potrzebuje wyłazić z ciepłego łóżka bez względu na pogodę. "I co ty na to, moja droga?"
Kapitan Hagberd należał swego czasu do marynarzy uprawiających swój zawód w pobliżu lądu. Był jednym z licznych dzieci zbankrutowanego farmera, który natychmiast po utracie majątku oddał syna do terminu na przybrzeżny statek; kapitan pozostał też u wybrzeży w ciągu całego swego marynarskiego żywota. Z początku żywot ten musiał być ciężki; Hagberd nigdy go nie polubił; przywiązany był do lądu z jego niezliczonymi domami i spokojnym życiem, skupiającym się dokoła domowego ogniska. Wielu marynarzy odczuwa i głosi uzasadnioną niechęć do morza, ale w tym wypadku była to głęboka, silnie odczuta wrogość, jak gdyby ukochanie stalszego żywiołu zostało wpojone Hagberdowi przez wiele pokoleń. – Ludzie nie wiedzą, na co narażają swych chłopców, kiedy im pozwalają służyć na morzu – wykładał kapitan Bessie. – Lepiej by ich od razu oddali do więzienia. – Nie wierzył, aby w ogóle można było się przyzwyczaić do tego zawodu. Uciążliwość życia na morzu wzrasta jeszcze z wiekiem. Cóż to jest za rzemiosło, które przez większą część roku nie pozwala człowiekowi przestąpić progu własnego domostwa. Z chwilą wyruszenia na morze niepodobna już wiedzieć, co się dzieje w domu. Można było wnioskować, że Hagberda znużyły dalekie podróże; tymczasem najdłuższa, jaką kiedykolwiek odbył, trwała dwa tygodnie, które spędził przeważnie na zakotwiczonym statku, szukającym schronienia przed niepogodą. Gdy tylko jego żona odziedziczyła dom i kapitał mogący ich wyżywić (po nieżonatym stryju, który zrobił trochę pieniędzy na węglu), kapitan rzucił dowództwo węglowca obsługującego wschodnie wybrzeże, mając uczucie, że ucieka z galer. Po wszystkich tych latach służby byłby mógł zliczyć na palcach u rąk dni, które spędził, nie sięgając wzrokiem brzegów Anglii. Nie wiedział, jak to bywa, kiedy sonda nie sięga dna. "Nie wypłynąłem nigdy dalej niż osiemdziesiąt sążni od lądu" – brzmiała jedna z jego przechwałek. Bessie Carvil wysłuchiwała tego wszystkiego. Przed domkiem rósł karłowaty jesion; w letnie popołudnia Bessie wynosiła krzesło na trawnik i zasiadała na nim z robotą. Kapitan Hagberd, ubrany w żaglowe płótno, opierał się na łopacie. Kopał dzień w dzień w swoim ogródku przed domem. Rokrocznie przekopywał cały grunt po kilka razy, ale "tymczasem" nic tam sadzić nie zamierzał.
Bessie Carvil wyłuszczał to jaśniej: "Nic nie posadzę do jutra, póki nasz Harry nie wróci". A ona słyszała już tylekroć ową formułę pełną nadziei, że budziło to tylko w jej sercu mglistą litość dla starca nie tracącego otuchy.
Wszystko się odkładało w ten sposób i wszystko tak samo przygotowywało się na jutro. Kapitan miał pudełko pełne paczuszek z nasionami kwiatów, aby było w czym wybierać przy obsadzaniu ogródka. "Harry z pewnością będzie się liczył z twoim zdaniem, moja droga" – nadmieniał kapitan Hagberd, stojąc z drugiej strony ogrodzenia. Panna Bessie nie podnosiła głowy znad szycia. Słyszała to wszystko już tyle razy. Ale niekiedy wstawała, odkładała robotę i podchodziła z wolna do płotu. Te łagodne majaczenia miały jakiś urok. Kapitan zadecydował, że jego syn nie będzie zmuszony ruszyć z powrotem w świat ze względu na brak gotowego mieszkania. Przez długi czas zapełniał domek najprzeróżniejszymi meblami. Bessie wyobrażała sobie, że są nowe, błyszczące od politury, ułożone stosami jak w jakim składzie. Są tam z pewnością stoły poobwijane w płótno workowe; zwoje dywanów, grube i prostopadłe jak części kolumn; białe marmurowe gzymsy, połyskujące wśród mroku spuszczonych rolet. Kapitan Hagberd opisywał jej zawsze dokładnie swoje zakupy jako osobie, która ma prawo się nimi interesować. Zarośnięte podwórze będzie można pokryć betonem… pojutrze.
– Płot moglibyśmy usunąć. Sznur do suszenia bielizny powiesisz dalej, za grządkami kwiatów. – Mrugał porozumiewawczo, a Bessie czerwieniła się z lekka. W tej manii, której ulegała dzięki swemu dobremu sercu, było jednak trochę rozsądku. A jeśli jego syn kiedy wróci? Ale nie mogła mieć nawet pewności, że ów syn istniał naprawdę; a jeśli rzeczywiście gdzieś istniał, za długo już był nieobecny. Gdy kapitan Hagberd podniecał się swymi opowiadaniami, uspokajała go, udając, że mu wierzy, i śmiała się z lekka, aby uspokoić swoje sumienie.
Raz tylko usiłowała z litości zamącić tę nadzieję skazaną na zawód, ale skutek owej próby bardzo ją przestraszył. Twarz kapitana przybrała w jednej chwili wyraz zgrozy i niedowierzania, jakby ujrzał niebiosa pękające na dwoje.
Ty… ty… ty przecież nie myślisz, że on utonął! Bała się przez chwilę, żeby nie stracił zmysłów, bo kiedy był – w zwykłym usposobieniu, wydawał jej się bardziej normalny niż innym ludziom. Tym razem po gwałtownym wzruszeniu wrócił do równowagi i serdecznego, ojcowskiego tonu.
– Nie niepokój się, moja duszko – rzekł z pewną przebiegłością – morze nie zdoła go zatrzymać. On do morza nie należy. Żaden z nas, Hagberdów, nigdy do morza nie należał. Popatrz na mnie: przecież nie utonąłem. Zresztą on nie jest wcale marynarzem; a jeśli nie marynarzem, będzie musiał wrócić. Nic nie może powstrzymać go od powrotu…
Oczy jego zaczęły się błąkać: