- promocja
Jutro, jutro i znów jutro - ebook
Jutro, jutro i znów jutro - ebook
Kiedy Sam i Sadie, dwoje zauroczonych sobą przyjaciół, staje się partnerami w świecie projektowania gier wideo, niespodziewany sukces przynosi im nie tylko sławę i radość, ale też stawia przed nimi najtrudniejszą życiową układankę, w której trzeba pogodzić pracę, przyjaźń, rodzinę i miłość…
W mroźny grudniowy dzień na pierwszym roku studiów na Harvardzie Sam Masur wysiada z wagonu metra i w tłumie czekających na peronie ludzi widzi Sadie Green. Wykrzykuje jej imię. Dziewczyna przez chwilę udaje, że nie słyszała wołania, lecz potem się odwraca i gra się rozpoczyna: legendarna współpraca, która przyniesie im sławę. Przyjaciele, będący od dzieciństwa w zażyłej relacji, pożyczają pieniądze na wspólny projekt, otrzymują wsparcie od znajomych i jeszcze przed ukończeniem college’u tworzą swój pierwszy superprzebój – grę Ichigo. Z dnia na dzień świat leży u ich stóp. Sam i Sadie są młodzi, genialni, bogaci i sławni. To jednak nie ochroni ich przed przerostem twórczych ambicji i uczuciowymi zawodami …
Olśniewająca, misternie skonstruowana powieść ukazuje istotę dojrzewania i emocjonalnej tożsamości, ale przede wszystkim akcentuje nasze potrzeby więzi – bycia kochanym i kochania. Tak, to jest historia miłosna, ale zupełnie nie taka, jakie dotąd czytaliście…
NAJLEPSZA POWIEŚĆ 2022 ROKU WG GOODREADS, AMAZON, „TIME” I APPLE
„Książka, którą powinien przeczytać każdy”.
Pandora Sykes, publicystka „The Sunday Times” , „The Guardian”, „ELLE”, „Vogue”, „GQ” i „Grazia”
„Absolutnie genialna książka. Gabrielle Zevin w obszernej, wspaniale napisanej powieści obrazuje piękno, wytrwałość, kruchość miłości i kreatywności. Jutro, jutro i znów jutro to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałem”.
John Green, autor Gwiazd naszych wina „Jutro, jutro i znów jutro to przepięknie opowiedziana historia o więziach międzyludzkich i procesie twórczym, o miłości i jej złożonych poziomach. Perełka wśród powieści. Intymna, choć obszerna, współczesna, choć ponadczasowa. Fragmenty książki pozostały trwale w mojej głowie niczym duchy elementów z Tetris, które po skończonej grze, nadal spadają w twych myślach”.
Erin Morgenstern, autorka powieści Bezgwiezdne morze
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-923-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Zanim Mazer wymyślił siebie jako Mazera, był Samsonem Mazerem, a zanim został Samsonem Mazerem, był Samsonem Masurem (zamiana dwóch liter w nazwisku przemieniła go z na pozór miłego żydowskiego chłopca w profesjonalnego budowniczego światów), zaś przez większość młodzieńczych lat – po prostu Samem i S.A.M.E.M. w galerii sław w automacie do gry w Donkey Konga jego dziadka.
W grudniowe późne popołudnie u schyłku dwudziestego wieku Sam wysiadł z wagonu metra i znalazł się na stacji wypełnionej bezwładną masą ludzką, gapiącą się na reklamy w zapchanej arterii prowadzącej do schodów ruchomych. Był spóźniony na spotkanie z opiekunem naukowym na uczelni. Odkładał je od miesiąca, a jak wszyscy byli zgodni, musiało się ono odbyć przed przerwą zimową. Tłum jako taki go nie interesował – ani przebywanie w nim, ani te wszystkie bzdury radujące ludzi en masse. Nie było jednak innego rozwiązania: jeśli Sam miał się wydostać do nadziemnego świata, musiał się przepchnąć przez tę ludzką masę.
Miał na sobie za dużą granatową kurtkę. Dostał ją „w spadku” od współlokatora Marxa, który na pierwszym roku studiów kupił ją w sklepie z demobilem. Zanim Sam spytał, czy może ją pożyczyć, kurtka prawie do końca pierwszego semestru przeleżała, pleśniejąc, w sklepowej reklamówce. Zima była bezlitosna, lecz dopiero kwietniowy wiatr (kwiecień! zimy w Massachusetts to istne szaleństwo!) na tyle nagiął dumę chłopaka, że zagadnął on Marxa o zapomnianą odzież. Udawał, że podoba mu się krój kurtki. Marx powiedział (Sam był pewien, iż tak właśnie będzie), że może ją sobie wziąć.
Jak większość rzeczy kupionych w sklepie z nadwyżkami wojskowymi, kurtka wydzielała zapach zapleśniałej stęchlizny, kurzu i potu nieżywych chłopaków. Sam starał się nie dociekać, jak ubranie trafiło do demobilu, ważne, że było o wiele cieplejsze niż wiatrówka, którą na pierwszym roku studiów przywiózł z Kalifornii. Był też przekonany, że maskuje sylwetkę. Absurdalna skala odzienia sprawiała jednak, że wyglądał dziecinnie i na mniejszego, niż był w rzeczywistości.
Innymi słowy, Sam Masur w wieku dwudziestu jeden lat nie miał koniecznej do przepychania się przez tłum postury. Na ile to było możliwe, przeciskał się więc, czując się jak z góry skazany na porażkę płaz z gry wideo Frogger. Raz za razem rzucał nieszczere „przepraszam”. Mózg jest niesamowicie zaprogramowany – pomyślał – skoro można mówić „przepraszam”, gdy tak naprawdę znaczy to „pierdol się”. To, co robiły czy mówiły postaci w powieściach, filmach i grach, o ile nie były niewiarygodne lub w oczywisty sposób kreowane na szaleńców czy łajdaków, należało brać dosłownie. Zwykli, porządni i uczciwi ludzie nie byli w stanie przetrwać dnia bez nieodzownego programu, dzięki któremu można mówić jedno, mając na myśli coś innego, czując inaczej, a nawet robiąc inne rzeczy.
– Niech pan przejdzie dookoła – wrzasnął mężczyzna w czarno-zielonym kapeluszu.
– Przepraszam – rzucił Sam.
– Cholera, a już prawie mi się udało… – wymamrotała kobieta z dzieckiem w nosidełku, kiedy przed nią przechodził.
– Przepraszam…
Sporadycznie ktoś odchodził w pośpiechu i w tłumku tworzyła się wyrwa, która powinna być dla Sama drogą ucieczki, lecz natychmiast zapełniali ją nowi ludzie, głodni zmiany kierunku poruszania się w tej masie.
Gdy prawie dotarł do schodów ruchomych, odwrócił głowę, aby zobaczyć, w co wpatruje się tłumek. Sam wyobrażał sobie, jak zdaje Marxowi raport z zatoru na stacji, a ten mówi: „Ale nie byłeś ani trochę ciekawy, co to takiego? Jakbyś przez chwilę przestał być mizantropem, ujrzałbyś świat ludzi i rzeczy”. Samowi nie podobało się, że Marx ma go za mizantropa, nawet jeśli faktycznie nim był, dlatego się odwrócił. I wtedy dostrzegł swą dawną kumpelkę Sadie Green.
To nie tak, że nie widywał jej w ostatnich latach. Oboje byli stałymi bywalcami festiwali naukowych, Ligi Gier Akademickich i wielu innych konkursów (przemówienia, robotyka, kreatywne pisanie, programowanie). Czy chodziło się do przeciętnego publicznego liceum na wschodzie miasta (Sam), czy do elitarnej prywatnej szkoły na zachodzie (Sadie), w Los Angeles bystre dzieciaki obracały się w tym samym kręgu. Sam i Sadie wymieniali się spojrzeniami w pokoju pełnym nerdów – niekiedy nawet się do niego uśmiechała, jakby na potwierdzenie „odprężenia” w ich relacji – a potem zagarniało ją zachłanne kółeczko atrakcyjnych, bystrych dzieciaków, którymi zawsze była otoczona. Chłopaki i dziewczyny tacy jak on, ale lepiej sytuowani, bielsi, z lepszymi okularami i zębami. A on nie chciał być kolejnym brzydkim kujonem krążącym wokół Sadie Green. Czasem robił z niej tą złą, wyobrażając sobie, w jaki sposób go uraziła, gdy się od niego odwróciła i gdy unikała jego wzroku. Ona jednak tak nie robiła, choć byłoby lepiej, gdyby tak właśnie było.
Wiedział, że studiuje na Massachusetts Institute of Technology (MIT). Kiedy dostał się na Harvard, zastanawiał się, czy na nią wpadnie, a jednak przez dwa i pół roku nie zrobił nic, by sprowokować takie wydarzenie. Tak jak i ona.
Oto ona. Sadie Green we własnej osobie. Na jej widok niemal zebrało mu się na płacz. Jakby była dowodem matematycznym, który przez wiele lat mu umykał, lecz nagle świeżymi, wypoczętymi oczami zauważył, że rozwiązanie jest oczywiste. To Sadie – pomyślał. – O tak.
Już miał ją zawołać, ale tego nie zrobił. Poczuł się przytłoczony tym, ile czasu upłynęło, od kiedy ostatnio był z nią sam na sam. Jak obiektywnie można być nadal tak młodym – jak wiedział, że jest – gdy minęło już tyle czasu? I czemu nagle tak łatwo zapomniał, że jej nie znosi? Czas to tajemnica – zreflektował się. Po chwili jednak zmienił zdanie. Czas można wytłumaczyć matematycznie; to serce – część mózgu reprezentowana przez serce – jest tajemnicą.
Sadie przestała się wpatrywać w to, na co gapił się tłum, i ruszyła powoli w stronę mającego nadjechać pociągu.
– SADIE! – zawołał Sam.
Stacja, oprócz łoskotu nadjeżdżającego pociągu, huczała rodzajem ludzkim. Jakaś nastolatka grała na wiolonczeli Penguin Cafe Orchestra, zbierając datki. Mężczyzna z podkładką do pisania zagadywał przechodniów, czy znaleźliby chwilę dla muzułmańskich uchodźców w Srebrenicy. W tej samej chwili, gdy Sam pierwszy raz ją zawołał, zaczął furkotać blender, napełniając stęchłe podziemne powietrze zapachem cytrusów i truskawek.
– Sadie Green! – zawołał ponownie.
Nie słyszała go. Przyśpieszył kroku na tyle, na ile mógł. Gdy szedł szybko, wbrew intuicji czuł się jak osoba biorąca udział w wyścigu na trzy nogi.
– Sadie! SADIE! – Czuł się głupio. – SADIE MIRANDO GREEN! UMARŁAŚ NA DYZENTERIĘ!
W końcu się odwróciła. Powoli lustrowała wzrokiem tłumek, a gdy dostrzegła znajomego chłopaka, uśmiech rozciągnął jej twarz jak w filmie poklatkowym pokazującym kwitnącą różę, który Sam oglądał kiedyś w liceum na lekcji fizyki. Jakie to piękne – pomyślał, choć martwiło go, że być może nieco udawane. Nie przestając się uśmiechać, ruszyła w jego stronę – dołeczek w prawym policzku i prawie niedostrzegalna większa przerwa między górnymi przednimi zębami – i Sam pomyślał, że tłum jakby się przed nią rozstępował, czego świat nigdy nie robił dla niego.
– Samie Masurze, to moja siostra zmarła na dyzenterię – powiedziała Sadie. – Ja umarłam z wycieńczenia po ugryzieniu węża.
– I nie chciałaś zastrzelić bizona.
– To marnotrawstwo. Tyle tego mięsa gnije.
Sadie zarzuciła mu ręce na szyję.
– Sam Masur! Miałam nadzieję, że kiedyś na ciebie wpadnę.
– Jestem w spisie – rzucił.
– Może chciałam, żeby to było przypadkiem. I tak właśnie jest.
– Co cię sprowadza na Harvard Square?
– Magiczne Oko rzecz jasna – powiedziała figlarnie. Pokazała przed siebie w stronę reklamy.
Sam po raz pierwszy zobaczył plakat o wymiarach sto na sto pięćdziesiąt centymetrów, który zamieniał osoby korzystające z transportu publicznego w tabun zombie:
ZOBACZ ŚWIAT NA NOWO. W TE ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA KAŻDY CHCE DOSTAĆ MAGICZNE OKO.
Na plakacie widniał psychodeliczny wzór w świątecznych barwach szmaragdu, rubinu i złota. Jeśli gapiło się w niego wystarczająco długo, mózg oszukiwał sam siebie i widział ukryty w nim trójwymiarowy obrazek. To autostereogram i łatwo go zrobić, będąc programistą o skromnych umiejętnościach. To dostarcza ludziom rozrywki? – pomyślał Sam. I jęknął.
– Nie podoba ci się? – spytała.
– Takie rzeczy można zobaczyć w każdej świetlicy akademika na kampusie uniwersyteckim.
– Nie ten, Samie. Ten jest unikatowy, bo…
– Bo jest na każdej stacji w Bostonie.
– Może w całych Stanach? – Zaśmiała się. – Nie chcesz zobaczyć świata magicznymi oczami?
– Zawsze go takim widzę. Eksploduję wręcz dziecięcym zachwytem.
Sadie wskazała kilkuletniego chłopca:
– Zobacz, jaki jest szczęśliwy! Rozwiązał zagadkę! Dobra robota!
– A ty już je widziałaś?
– Nie – przyznała. – Muszę teraz złapać następny pociąg albo się spóźnię na zajęcia.
– Na pewno masz jeszcze z pięć minut, by patrzeć na świat magicznymi oczami.
– Może następnym razem.
– Daj spokój, Sadie. Zawsze będą następne zajęcia. Jak często możesz patrzeć na coś i wiedzieć, że wszyscy wokół widzą to samo lub że przynajmniej ich mózgi i oczy reagują na to samo zjawisko? Ile ma się dowodów, że wszyscy jesteśmy na tym samym świecie?
Sadie uśmiechnęła się smętnie i dała mu lekkiego kuksańca w ramię.
– To najbardziej samowate, co mogłeś powiedzieć.
– Sam we własnej osobie.
Dziewczyna westchnęła, słysząc, jak jej pociąg z łoskotem odjeżdża ze stacji.
– Jeśli zawalę zaawansowane zagadnienia grafiki komputerowej, to twoja wina. – Zmieniła pozycję, tak że ponownie spoglądała na plakat. – Samie, robisz to ze mną.
– Tak, psze pani. – Wyprostował się. Patrzył przed siebie. Od lat nie stał tak blisko Sadie.
Według instrukcji na plakacie należało rozluźnić oczy, po czym wpatrzeć się w jeden punkt, aż wyłoni się sekretny obraz. Gdyby to nie zadziałało, sugerowano podejście bliżej plakatu, a następnie powolne odsuwanie się od niego, na co jednak na stacji nie było miejsca. W każdym razie Sama nie obchodziło, co jest tym ukrytym obrazem. Zgadywał, że jest to bożonarodzeniowa choinka, aniołek, gwiazda – lecz raczej nie gwiazda Dawida – coś sezonowego, banalnego i wyświechtanego, przyciągającego rzesze ludzi; coś, co miało sprzedać więcej produktów Magicznego Oka. Nigdy nie udawało mu się odszyfrować autostereogramu. Według jego teorii miało to coś wspólnego z okularami. Z powodu okularów korygujących znaczną krótkowzroczność jego oczy nie mogły się rozluźnić na tyle, aby mózg dostrzegł optyczną iluzję. Dlatego po upływie stosownego czasu (piętnaście sekund) przestał wpatrywać się w ukryty obraz i zaczął się badawczo przyglądać Sadie.
Miała krótsze i, jak się domyślał, modniej obcięte włosy. Wciąż jednak były mahoniowe i lekko kręcone. Tak jak kiedyś. Delikatne piegi na nosie były takie same, a skóra nadal miała oliwkowy odcień, choć była o wiele bledsza niż wtedy, gdy byli kalifornijskimi dzieciakami. Usta miała spierzchnięte. Brązowe oczy ze złotymi plamkami. Anna, jego matka, miała podobne. Powiedziała Samowi, że takie zabarwienie nazywa się heterochromią. Wtedy myślał, że brzmi to jak nazwa choroby, na którą matka może umrzeć. Sadie pod oczami miała ledwie dostrzegalne podkówki cieni, ale miała je także jako dziecko. Według niego wyglądała na zmęczoną. Patrzył na nią i myślał: To właśnie jest podróż w czasie. Patrzenie na kogoś i widzenie go równocześnie w teraźniejszości i w przeszłości. Ten rodzaj przemieszczania się działa tylko w przypadku osób, które zna się długo.
– Widzę to! – Jej oczy jaśniały, a twarz miała ten sam wyraz, który pamiętał z czasów, gdy miała jedenaście lat.
Sam szybko przeniósł wzrok na plakat.
– Widziałeś? – spytała.
– Tak, widziałem.
Sadie spojrzała na niego.
– I co zobaczyłeś?
– To. Niesamowicie dobre. Okropnie świąteczne.
– Naprawdę to zobaczyłeś? – Kąciki jej ust lekko się uniosły. Różnokolorowe oczy spoglądały na niego radośnie.
– Tak, ale nie chcę zepsuć niespodzianki tym, którzy nie widzieli. – Pokazał na ludzkie mrowisko.
– Okej, miło z twojej strony.
Wiedział, że Sadie wie, że niczego nie zobaczył. Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech.
– Czy to nie dziwne? – powiedziała. – Czuję, jakbyśmy nie przestali się widywać. Jakbyśmy codziennie schodzili na tę stację metra, żeby się gapić na plakat.
– Grokujemy – stwierdził Sam.
– To prawda. Cofam, co powiedziałam. To najbardziej samowate, co mogłeś powiedzieć.
– Samowaty Sam. Jesteś… – Mikser znowu zaczął furkotać.
– Co?
– Jesteś na złym skwerze – powtórzył.
– Jak to?
– Jesteś na Harvard Square, a powinnaś być na Central Square lub Kendall Square. Zdaje się, że poszłaś na MIT.
– Mój chłopak mieszka w okolicy – powiedziała Sadie w sposób sugerujący, że nie chce nic więcej dodawać. – Ciekawe, czemu nazywa się je skwerami? Nie są przecież kwadratowe, prawda? – Nadjeżdżał następny pociąg. – Mój pociąg. Kolejny.
– Tak działają pociągi – stwierdził Sam.
– Prawda. Pociąg i pociąg, i pociąg.
– W takim razie jedyne, co możemy zrobić, to napić się kawy. A jeśli kawa jest dla ciebie zbyt banalna, to czegokolwiek, co pijasz. Chai tea. Matcha. Napój herbaciany. Szampan. Wiesz, że tuż nad naszymi głowami jest świat nieskończonych napojów? Musimy tylko wjechać na górę schodami ruchomymi i już jest nasz.
– Chciałabym, ale muszę jechać na zajęcia. Przeczytałam może połowę tekstu. Moim jedynym atutem jest punktualność i udział w zajęciach.
– Wątpię. – Sadie była jedną z najbardziej błyskotliwych osób, jakie znał.
Kolejny raz szybko go uścisnęła.
– Dobrze było na ciebie wpaść.
Ruszyła w stronę pociągu. Próbował znaleźć jakiś sposób, by ją zatrzymać. Gdyby to była gra, nacisnąłby pauzę. Mógłby zacząć od początku, powiedzieć coś innego, coś właściwego. Mógłby przeszukać swoje zasoby, by znaleźć przedmiot, który by sprawił, że Sadie zostanie.
Pomyślał rozpaczliwie, że nawet się nie wymienili numerami telefonów. Jego umysł krążył wokół tego, jak w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku jedna osoba może znaleźć drugą. Za dawnych czasów, gdy był dzieckiem, ludzie mogli przepaść na zawsze, teraz jednak nie było to takie proste. Sam pocieszył się więc, że choć postać dawnej znajomej na stacji metra stawała się coraz mniejsza i mniejsza, trend światowy był ten sam – globalizacja, superinfostrada i takie tam. Odnalezienie Sadie Green byłoby łatwe. Mógł zgadnąć jej e-mail – e-maile na MIT miały ten sam schemat. Mógł przeszukać w internecie katalog studentów MIT. Mógł zadzwonić na Wydział Informatyki – zakładał, że to właśnie tam studiuje. Mógł też zatelefonować do Kalifornii do jej rodziców, Steve’a Greena i Sharyn Friedman-Green.
Znał jednak siebie i wiedział, że jest typem osoby, która nigdy do nikogo nie dzwoni, o ile nie wie, że spotka się to z dobrym przyjęciem. Jego umysł był zdradziecko negatywny. Mógł wymyślić, że dziewczyna odnosiła się do Sama chłodno, że wcale nie miała tego dnia zajęć na uczelni i że po prostu chciała od niego uciec. Mózg naciskałby, że gdyby chciała się z nim spotkać, dałaby mu namiary na siebie. Doszedłby do wniosku, że Sam reprezentuje bolesny okres w jej życiu i że Sadie, oczywiście, nie chce go więcej widzieć. A może, jak nieraz przypuszczał, nic dla niej nie znaczył; był jedynie dobrym uczynkiem bogatej dziewczyny. Rozpamiętywałby, jak na Harvard Square wspomniała, że ma chłopaka. Namierzyłby jej numer telefonu, adres mailowy, adres zamieszkania i nigdy by z nich nie skorzystał. Z fenomenologiczną ciężkością dotarło do niego, że być może ostatni raz widzi Sadie Green. Starał się zapamiętać ze szczegółami jej wygląd, gdy szła przed siebie na stacji w ten zimny, pełen goryczy grudniowy dzień. Beżowa kaszmirowa czapka, rękawiczki bez palców, szalik. Wielbłądzi beż płaszcza o długości trzech czwartych, który zdecydowanie nie był z demobilu. Niebieskie znoszone dżinsy, o nieregularnie postrzępionych na dole nogawkach. Czarne trampki z białym paskiem. Skórzana torba założona przez ramię, szeroka na szerokość jej ciała i wypchana rzeczami. Z boku torby wystawał rękaw swetra w kolorze jasnego beżu. Jej włosy: błyszczące, lekko wilgotne, kończące się poniżej obojczyków. Zdecydował, że nie ma tu prawdziwej Sadie. Była nie do odróżnienia od całej masy bystrych, zadbanych dziewczyn z college’u znajdujących się na stacji.
Prawie zniknęła mu z oczu.
Wtem się odwróciła i zaczęła biec do niego.
– Samie! Grasz jeszcze?
– Tak – odpowiedział z przesadnym entuzjazmem. – Jak najbardziej. Cały czas.
– Masz. – Wcisnęła mu do ręki dyskietkę. – To moja gra. Pewnie jesteś strasznie zajęty, ale jak będziesz miał czas, zagraj w nią. Bardzo bym chciała usłyszeć, co o niej sądzisz.
Pobiegła do pociągu. Podążył za nią.
– Poczekaj, Sadie! Jak się z tobą skontaktować?
– Na dyskietce jest mój e-mail. W Readme.
Drzwi pociągu się zamknęły, zawracając dziewczynę na jej skwer. Sam spojrzał na dyskietkę. Gra miała tytuł Rozwiązanie. Sadie napisała go ręcznie na etykietce. Wszędzie by poznał jej charakter pisma.
Gdy wieczorem wrócił do mieszkania, nie od razu zainstalował Rozwiązanie, choć położył dyskietkę obok stacji dysków. Niegranie w grę Sadie okazało się świetną motywacją: Sam pracował nad proponowaną tematyką rozprawki – była już miesiąc opóźniona i w tym momencie musiała poczekać na po świętach. Temat, po długim załamywaniu rąk, brzmiał: „Alternatywne podejścia do paradoksu Banacha-Tarskiego wobec braku aksjomatu wyboru”. Już samo przygotowanie propozycji problematyki rozprawki go znudziło i szczerze się obawiał katorgi pisania. Zaczął podejrzewać, że choć bez dwóch zdań był uzdolniony matematycznie, dziedzina ta niezbyt go inspirowała. Jego opiekun naukowy na Wydziale Matematyki, Anders Larsson, który otrzymał Medal Fieldsa1, dokładnie to powiedział na popołudniowym spotkaniu. Jego słowa na pożegnanie brzmiały: „Samie, masz ogromny talent. Warto jednak mieć świadomość, że bycie w czymś dobrym to nie to samo, co kochanie tego”.
Sam zjadł ze współlokatorem włoskie dania wzięte na wynos. Marx specjalnie zamówił za dużo jedzenia, żeby podczas jego nieobecności Sam mógł dojeść resztki. Kolejny raz zaprosił też Sama na święta do Telluridew: „Powinieneś pojechać. Jeśli obawiasz się jeżdżenia na nartach, to i tak wszyscy głównie siedzą w domku”. Sam rzadko miał tyle pieniędzy, by pojechać na święta do domu, dlatego gdy co jakiś czas dostawał od Marxa takie zaproszenia, odrzucał je. Po kolacji usiadł do czytania materiałów na zajęcia z rozumowania etycznego (studiowali filozofię wczesnego Wittgensteina, zanim filozof doszedł do wniosku, że myli się co do wszystkiego), a Marx zaczął się przygotowywać do wyjazdu na przerwę świąteczną. Gdy skończył pakowanie, wypisał kartkę świąteczną dla Sama i zostawił ją na biurku wraz z kartą podarunkową na pięćdziesiąt dolarów do browaru. Wtedy natknął się na dyskietkę.
– Co to takiego to Rozwiązanie? – spytał, wyciągając w kierunku Sama rękę z dyskietką.
– Gra kumpeli.
– Której? – drążył Marx. Mieszkali razem trzeci rok, a Sam rzadko wspominał o jakichkolwiek znajomych.
– Z Kalifornii.
– Będziesz w nią grał?
– Kiedyś zagram. Pewnie jest do niczego. Robię to jako przysługę. – Mówiąc to, poczuł, jakby zdradzał Sadie, choć prawdopodobnie gra właśnie taka będzie.
– O czym jest?
– Nie mam pojęcia.
– Fajny tytuł. – Marx usiadł przy komputerze Sama. – Mam chwilę. Odpalimy ją?
– Czemu nie?
Sam zamierzał grać w pojedynkę, jednak raz na jakiś czas grywał też z Marxem. Lubili zwłaszcza gry sztuk walki na wideo: Mortal Kombat, TekkeniStreet Fighter. Prowadzili również kampanię Dungeons & Dragons, do której regularnie powracali. Kampania, w której Sam był mistrzem gry, toczyła się od dwóch lat. Granie w Dungeons & Dragons we dwójkę to osobliwe, intymne doświadczenie i utrzymywali je w sekrecie.
Marx włożył dyskietkę do stacji, a Sam zainstalował grę na twardym dysku.
Kilka godzin później skończyli pierwsze przejście Rozwiązania.
– Co to, do cholery, było? – powiedział Marx. – Jestem strasznie spóźniony do Ajdy. Zabije mnie.
Ajda była najnowszą ukochaną Marxa. Dziewczyna mająca sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, grająca w squasha, sporadycznie pracująca jako modelka była kwintesencją typowych miłosnych zainteresowań.
– Byłem przekonany, że będziemy grać pięć minut. – Marx włożył płaszcz. Był w wielbłądzim kolorze, tak jak płaszcz Sadie. – Twoja kumpelka jest porąbana. I być może genialna. Mówiłeś, że skąd się znacie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Nagroda przyznawana w matematyce za wyniki mające największy wpływ na rozwój tej dziedziny nauki. Mogą ją otrzymać wyłącznie naukowcy, którzy nie ukończyli czterdziestu lat (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).