Jutro nie nastąpi - ebook
Jutro nie nastąpi - ebook
Pewnego dnia ogromna fala tsunami niszczy znaczną część Europy. A to dopiero początek plag, jakie nawiedziły nasz świat.
Udaj się w niezwykłą podróż po zrujnowanej Europie, od Gdyni, aż po Ukrainę. Tylko czy odważysz się sięgnąć pod podszewkę naszej rzeczywistości?
Vladimir Osipov – pisarz science fiction. Oficer Marynarki Wojennej. Szczęśliwy mąż, przedsiębiorca i poliglota. Uwielbia sport i zdrowe żywienie. Przekonany, że prawdziwy świat nie jest takim, jakim jesteśmy go skłonni odbierać na co dzień. Dąży do stworzenia modelu społeczeństwa, w którym każdy mógłby efektywnie się rozwijać i być szczęśliwym.
Autor zakodował w książce przesłanie dla Ciebie. Złóż je z pogrubionych liter, rozrzuconych po całym tekście
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66115-79-8 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzeczywistość. Gdzie my, a gdzie ona? Nasz rozum, nasze ciało, w końcu także nasze uczucia – czy zawsze znajdują się w tej samej czasoprzestrzeni? Odpowiedź wcale nie jest taka prosta, jakby się wydawała. Jesteśmy ciągle połączeni jakąś niewidzialną i nadal niezbadaną przez nas nicią ze światem snów, duchów, uczuć i energii. Ten świat istnieje wokół nas i w nas samych niezależnie od naszej świadomości, czy zwracamy na niego uwagę, czy akceptujemy, czy nawet próbujemy zrozumieć. Albo pozwalamy manipulować się teorią Darwina i opowieściami, jak to dawne narody gołymi rękoma, bez maszyn budowały perfekcyjne piramidy, jakich nawet za pomocą nowoczesnych technologii nie jesteśmy w stanie stworzyć. Czy też ufamy temu, co widzimy własnymi oczami i w życiu kierujemy się zasadami zawartymi w definicjach, prawach i regułach, opisanych w przemądrzałych książkach przez ludzi pozbawionych wiary. Niezależnie od tego wszystkiego…
…istnieje Siła wyższa, przenikająca wszystko dookoła i również wpływająca na każdego z nas z osobna czy chcemy tego, czy nie. Ona jest niezależna i elastyczna, a my jesteśmy nierozłączną częścią tejże wszechobecnej całości.
A co jeśli właśnie każdy z nas jest Twórcą? Większym lub mniejszym, zgodnie ze stopniem rozwoju osobistości, ale wciąż Twórcą! Tym, kto sam tworzy swoją rzeczywistość wokół siebie, sam tworzy swój świat!?
Wyobraź sobie, jak się zmieni Twoje życie, jeśli tylko zaakceptujesz fakt, iż wszystko, czego potrzebujesz, to zmienić swoje myślenie i zdecydowanie sięgnąć po świadomie wybrane cele bądź kuszące marzenia? Co jeśli szczęście jest w odległości wyciągnięcia ręki, ale raz za razem wybierasz inną rzeczywistość, sprytnie podrzucaną innym umiejętnym umysłem? Co jeśli sam możesz osiągnąć wszystko, czego tylko chcesz, ale z dnia na dzień wybierasz wątpliwości i wiarę we własne strachy?
Można zbyć pytania, można na nie odpowiedzieć i zapomnieć, a można zajrzeć do środka siebie i szczerze się sobie przyznać, otwierając drzwi ku nowym, bezgranicznym możliwościom.
To jaka jest rzeczywistość?
Z pewnością nie zawsze taka, jaką widzimy, słyszymy, dotykamy albo nawet w jaką wierzymy. Z różnych powodów, i nieważne jakich, ponieważ u każdego on swój. Ale każdy z nas, zarówno ja, jak i Ty, jak i wszyscy my, mamy wybór, w jakich realiach żyć.
Moja rzeczywistość to była moja codzienność. Zwyczajne, szybko uciekające dni, niezbyt odpowiadająca praca, błyskawiczne weekendy, oszczędzanie na swoje mieszkanie, niesatysfakcjonujące odpoczywanie… ale momentami gryzące od środka i doprowadzające aż do utraty trzeźwego umysłu uczucie, wykrzywiało nie do rozpoznania prostą życiową.
Wiedziałem, że może być inaczej, że moje życie, zresztą jak i każdego innego człowieka, przede wszystkim zależy ode mnie samego. Jak im pokieruję i czy wystarczy mi sił na zdecydowane zwroty ku wyższym celom – decyduję ja sam. Ale przeważnie wybierałem niekorzystnie dla samego siebie, choć w okresie krótkoterminowym wydawało się całkiem inaczej.
Aż w końcu wyższe Siły, czy to zmuszone, czy też nie widząc już innego wyboru, brutalnie, ale efektywnie zmieniły dobrze znany nam świat, a zarazem i rzeczywistość każdego z Ziemskich obywateli.
Czym na to zasłużyliśmy, nie jestem w stanie pojąć nawet dziś, ale mogę się z Tobą podzielić własnymi przeżyciami i emocjami.
Tylko uważaj, bo Tobie może się nie spodobać taka rzeczywistość…Dzień 1.
(φ = 54º 31’ 23’’ N, λ = 18º 28’ 35’’ E)
Miasto powoli znikało za moimi plecami. Szedłem zwyczajnym krokiem przed siebie, w nieznaną, ale mocno przyciągającą dal. Próbowałem wyobrazić sobie co na mnie czeka, ale jakby się nie rozwijała fabuła w moich fantazjach i tak byłem pewny – wydarzenia potoczą się całkiem inaczej.
Czułem się niesamowicie spokojnie, nawet najmniejsze wątpliwości, które przez długie lata towarzyszyły mi gdzieś w głębi duszy, nagle zniknęły dzisiejszego poranka. Podejrzewałem, że zaginą wraz z pierwszym krokiem, ale zawsze znajdywałem jakieś wymówki i przyczyny, z powodu których marzenia nie miały innego wyboru jak tylko ucichnąć i cierpliwie czekać na chwilę swojego triumfu.
Teraz nieuniknione i od dawna oczekiwane przeznaczenie pochłaniało mnie coraz bardziej, wewnątrz rosło podniecenie, a wraz z nim radość życia, które przekształcało się w lekki uśmiech na mojej twarzy.
Czułem wolność. Wolność człowieka z konkretnym, wyznaczonym celem i niezłomną wiarą w sukces zamierzonego.
Pogrążony w przemyśleniach o nareszcie podjętych działaniach i odczuciach dzięki nim narodzonym, wkroczyłem na most łączący dwa zalesione wzgórza. Z tego wysoko położonego punktu otwierał się piękny widok na moje miasto, w którym spędziłem wiele ciekawych lat. Bywałem w tym miejscu sporo razy. Najczęściej z moją ukochaną kobietą podczas długich, szczęśliwych spacerów albo też sam, bądź z przyjaciółmi rowerami górskimi w poszukiwaniu adrenaliny. Postanowiłem zatrzymać się na chwilę i pożegnać z miastem, dlatego usiadłem i pozwoliłem moim nogom swobodnie zwisać nad miejscem, gdzie kiedyś nieprzerwanie mknęły auta. Mój wzrok zaczął wędrować po zrujnowanej i gdzieniegdzie odbudowanej już infrastrukturze i zatrzymał się w rejonie mojego zamieszkania. Wyobraźnia nie pytając o pozwolenie zrobiła swoje i niespodziewanie szybko ogarnęła mnie nostalgia i tęsknota.
***
Teraz przed oczami widziałem kobietę mojego życia, która dzisiaj rano otworzyła oczy z poczuciem, że właśnie się stało to, czego tak bardzo zawsze obawiała, ale w tym samym czasie wiedziała, że to nieuniknione. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym wyruszę w podróż w poszukiwaniu tajemnej wiedzy.
Pozostać przy zdrowym rozsądku pomoże jedynie świadomość, że nigdy nie przestanę Ją kochać i wiara w jak najbliższe spotkanie.
– Kocham cię – wyszeptałem po cichu.
– Nie powinienem się smucić, niesiemy miłość w naszych sercach i to sprawia, że jesteśmy szczęśliwi. – Z niemałym wysiłkiem starałem się zmienić kierunek myśli, ponieważ już mocno zaczynało mi Jej brakować, a tęsknota dławiła w gardle. Jeszcze kilka godzin temu mogłem z przyjemnością obserwować jak słodko śpi, a teraz muszę się zadowolić tylko wspomnieniami i małym zdjęciem, które pozwoliłem sobie zabrać w podróż. – Zdecydowanie muszę przestać o Niej myśleć, jeszcze jestem zbyt słaby, aby móc z łatwością opierać się pokusie zawrócenia.
Na siłę wyprowadziłem wyobraźnię z domu, jak najciszej zamykając za sobą drewniane drzwi. Powoli poszedłem znaną do obrzydzenia drogą, jakby to był najzwyklejszy dzień, do pracy. Spojrzałem na zegarek i przyśpieszyłem, pogrążając się w życiu miasta.
Snułem już po jego ulicach wraz z innymi mieszkańcami. Słyszałem trąbienie klaksonów, ryk silników, szczekanie psów, dziesiątki najróżniejszych melodii i piosenek rodzących się z mijających mnie telefonów komórkowych, a także setki innych dźwięków, które zazwyczaj docierają do mózgu, lecz nie do świadomości. Nie zwracamy na nie uwagi… No bo po co? Żeby już na początku dnia przemęczyć nasze pracujące na około dziesięciu procent swojej możliwości móżdżki, a wraz z zachodem Słońca całkowicie i nieodwracalnie zwariować? Ha!!! Dzięki Bogu, stworzył nas rozumnie.
Natomiast moja najbliższa czasoprzestrzeń atakowała mój rozum bezlitośnie. Dookoła migotały puste i zarówno przerażające spojrzenia ludzi wiecznie się śpieszących, na każdym kroku spotykane od dawna już normalne zachowanie – marudzenie – „znowu te cholerne korki, znowu się spóźnię, znowu będę musiał słuchać szczekania szefa…” – nie budziło najmniejszego zainteresowania nawet u osoby, do której było skierowane. Albo po prostu ciche, kwaśne miny w pośpiechu spalające aż do samego filtru fajki, przecinając jezdnię w niedozwolonych miejscach. I tylko gdzieniegdzie, przerażająco rzadko, a co gorzej nawet niecodziennie, wśród bez końca i chwili przerwy rosnącego tłumu, udawało się uchwycić szczerze szczęśliwe oczy. Takie z błyskiem, z iskierką miłości.
Zatrzymałem się na skrzyżowaniu i z głębokim smutkiem obserwowałem. Miałem nadzieję spotkać spojrzenie pełne radości egzystencji, takie żywe, takie co potrafi jeszcze kochać. A jeszcze lepiej, żeby ich było kilka albo nawet więcej. Ale wraz z każdą przejrzaną duszą nadzieja gasła, tak samo jak kiedyś ludziom błysk w oczach.
Tak było kiedyś, nie tak dawno temu, a nosiło nazwę – normalnej codzienności. Każdy Boży dzień tak samo, albo nawet gorzej. Takie same ponure, szare dni, bez jawnych perspektyw na przyszłość – realia większości ziemskich obywateli. Praca, dom – dom, praca, oczywiście jakieś hobby, ale najczęściej po prostu telewizor lub komputer, niecierpliwie oczekiwany coroczny urlop, drobniejsze pociechy typu nieszczerego plotkowania, przyjemnego walenia albo rozluźniającego palenia. I tak co dzień, co miesiąc, co rok, wraz z podstępnym poczuciem strachu na jakiekolwiek zmiany i palącą zazdrością do osób osiągających, a nie w wolnej chwili leniwie śpiących. Jasna sprawa – nie można wszystkich umieścić w jednym worku. Oczywiście, jesteśmy wszyscy równi, bracia i siostry, o jednakowych prawach i obowiązkach, ale również różni. Każdy jest sobą, stworzoną przez czas i okoliczności zdarzenia osobą. Każdemu swoje i wszystko w swoim czasie. Ale w końcu nadchodzi też czas wspólnej odpowiedzialności, nadchodzą zmiany dotyczące prawie każdego albo nawet bez prawie. Globalne przemiany dopadają każdego w większym lub mniejszym stopniu, ciągnąc za sobą przerażenie, a następnie spokój chwili początku nowego życia.
Tyle różnych wersji dotyczących końca świata, tyle rozpaczliwych ludzi szukających ukrycia wysoko w górach, pod ziemią, na statkach albo po prostu czekających w domu, a odpowiedź na najbardziej ciekawiące pytanie nie nadchodzi w dwa tysiące dwunastym roku, ani trzydziestego pierwszego grudnia o północy, ani dnia następnego, ani nawet za rok czy dwa. Pojawiają się uśmiechy i drwiny, powstają kawały i nowe wersje przyszłości, wszystko wraca niby na swoje miejsca i życie wydaje się być takie same jak kiedyś. Aż w końcu obraz zmienia kolory, kiedy zamierasz bezczynnie… podziwiając potęgę i ostatnie chwile przed swoim szybkim końcem.
***
Ja się okazałem szczęściarzem tamtego dnia, chociaż wątpliwym, biorąc pod uwagę skutki, z którymi później musiałem nauczyć się żyć. Zaakceptować kardynalnie nowe warunki życia i zarazem wybaczyć Bogu, że pozwolił na coś takiego. Trochę to czasu zajęło, a może nawet ukryło się po części gdzieś w głębi duszy do końca życia.
Był początek listopada, przyjemnie ciepły początek. Woda w zatoce trzymała się temperatury ośmiu-dziesięciu stopni Celsjusza według moich cielesnych spostrzeżeń, co mnie rozpieszczało i dodatkowo motywowało do częstszego morsowania. Tak też po kolejnym spotkaniu z zimną wodą stąpałem żwawo po schodach w górę, coraz ciężej dysząc, ale wiernie trzymając się celu – rozpędzić krew i rozruszać sztywne mięśnie ciała. Średnio pięćdziesiąt metrów wysoka nad poziomem morza Kępa Oksywska z jednej strony potrafiła denerwować, przeszkadzając w łatwym dostępie do morza, ale z drugiej, otwierała zachwycający widok ze swojego szczytu na wody morskie i Półwysep Helski, a dla mnie i wielu innych sportowców bądź wielbicieli zimnej kąpieli służyła naturalną pomocą w ćwiczeniach.
A tym razem okazała się wyjątkowo pożyteczna.
Zatrzymałem swoją wspinaczkę mniej więcej w połowie, co mi się wcześniej nigdy nie zdarzyło, zanim zwyciężyłem górny schodek. Tym razem odczułem rosnący wewnętrzny niepokój i drobne krople zimnej wody na moim prawym policzku, chociaż niebo wyglądało na bezchmurne i opady nie miały podstaw na zaistnienie. Pierwsze co uczyniłem, odruchowo skierowałem swój wzrok w stronę Pucka, a następnie zamarłem, marszcząc brwi i intensywnie rozmyślając nad przyrodą i rzeczywistością zobaczonego. Fala, rozciągnięta wzdłuż horyzontu, postępowała z każdym uderzeniem mojego serca. Nie zważając na przeszkody lądowe, sunęła śmiało do przodu, witając już naszą spokojną zatokę. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, mój mózg wygenerował jedyne słuszne i mające najwięcej szans na powodzenie działanie i błyskawicznie dostarczył rozkaz do kończyn ciała. Sam nie zauważyłem, jak stanąłem na samej górze i spoglądałem już niepewnie wrogowi prosto w twarz. Pamiętam tylko, zanim ruszyłem sprintem, jak krzyczałem kilka razy w kierunku plaży – Uwaga! Ratujcie się! Biegiem na górę! Ale nikt ze spacerowiczów nad brzegiem morza raczej nie miał szans.
– Wysokość idealna – brzmiało w mojej głowie, dopóki z zapartym tchem czekałem na nasze spotkanie. A drugi głos wewnętrzny zastraszał: – Czyżby na pewno?
Przeszła tuż obok, można by powiedzieć, łaskocząc mi pięty, dopóki rozważałem, czy nie wskoczyć na jedno z bliżej rosnących drzew. Podarowała mi lekką bryzę i zdrętwienie na całym ciele. Ja natomiast odwdzięczyłem się bezwarunkową pokorą i żegnającym spojrzeniem, kiedy już mnie minęła. Obróciłem się najciszej jak tylko mogłem, z obawą, a nuż mnie nie zauważyła i za chwilę pośpieszy wrócić, i w zawieszeniu obserwowałem pozostawione ślady jej jakoby trywialnej przechadzki. Powstało takie wrażenie, że to jest codzienna norma i że błąka się tutaj co kilka lub co kilkadziesiąt godzin, wprowadzając swoje porządki.
A znikała jeszcze szybciej niż się pojawiła, ponieważ stopniowo traciła swoją moc, niby sielankowo wygładzając nasze rozbudowane ziemie. Za sobą zostawiała regularnie wymieniane zdobycze z rodzaju domów, statków, samochodów, drzew i nieskończoną ilość gruntu, a dokładniej chaotyczną mieszankę tego wszystkiego.
– Jaka to moc musiała być w punkcie wyjściowym? – zadałem sam sobie retoryczne pytanie. – Przecież nie powstałaby na naszym Bałtyku! Nasze morze śródlądowe w życiu nie urodziłoby takiego potwora! Zwyczajnie, fizycznie nie dałoby rady.
– Idzie od oceanu, tam jej ojczyzna – apatycznie zabrzmiał mój głos wewnętrzny, a ja poczułem, jak oczy stają mi się mokre, widząc stworzony przez wyobraźnię obraz bezwarunkowo niszczonej Europy, a w pamięci rozbłysły słowa jasnowidzącej Wangi – Europa pod wodą.
– Pięknie – wyszeptałem bezmyślnie, z trudem odrzucając całkiem prawdopodobne fantazje i wracając wzrokiem do swawolnych wyczynów już sporawo oddalonej masy wodnej.
Postąpiłem kilka kroków do przodu i dopiero teraz dotarło do mojej jaźni, że mam zatkane uszy, a nogi tchórzliwie się trzęsą, ledwo utrzymując mnie w pozycji stojącej. Skierowałem ku tym co najmniej nieprzyjemnym zjawiskom swoją uwagę i po szybkiej analizie stwierdziłem: huk i wibracje.
Rzeczywiście, anormalne wydarzenie na tyle mną wstrząsnęło, że w świadomości utkwiły, ale nie dotarły do rozumu, towarzyszące potworowi psotne cechy. Gigantyczna masa, korzystając z siły tarcia i swojej niszczycielskiej mocy obdarowała otoczenie również koszmarnym hałasem oraz trzęsieniem ziemi, co, rzecz jasna, wpłynęło na mój, w tym przypadku, nikczemny organizm.
Zrobiłem jeszcze krok do przodu i czując, jak nogi mi się uginają, padłem na kolana, a w chwili następnej zwymiotowałem, opierając się rękoma o ziemię. Jak tylko zaczął mi wracać mniej więcej równy oddech, usłyszałem przenikliwe, ostre dzwonienie w uszach, śladami którego niezwłocznie podążyły zawroty głowy, i zrozumiałem, że jestem bliski utraty przytomności. Przechyliłem się na bok, upadłem zwiotczale na plecy i resztą sił uniosłem nogi jako tako do góry. Ledwo poczułem, że szanse na pozostanie w świecie materialnym urosły, lekko się przekręciłem i oparłem już wyprostowane kończyny dolne o najbliżej rosnące drzewo.
Odpoczywałem.
Rozumiałem, że moje ciało jest wielce potargane, a praca mózgu pochłania aż trzydzieści procent od zapasów energii organizmu, dlatego celowo wstrzymałem brawurowo rozpędzającą się analizę całego zdarzenia i skoncentrowałem swoją uwagę na uspokojeniu roztrzęsionych komórek tułowia. Udało się nawet włączyć coś w stylu medytacji, ale i po pięciu minutach maksymalnie możliwego rozluźnienia, wstając, czułem się jakbym przez dobę targał dwudziestokilogramowe worki z piaskiem.
– Gosia… – wybąknąłem beznamiętnie, ale z boleśnie ściskającym uczuciem w gardle, i cicho dodałem z narastającym strachem – moja Kochana.
Chwiejąc się na przemian w lewą i prawą stronę, doczłapałem do mojego auta, cały czas próbując przypomnieć sobie, gdzie powinna się znajdywać w tej chwili kobieta mojego życia. Wsiadając za kierownicę bez specjalnej nadziei, rzuciłem okiem na ekran telefonu komórkowego i pasywnie go odłożyłem, widząc znaczek – brak sieci.
– Do przewidzenia – zameldowałem sam sobie, odzyskując coraz więcej sił.
W chwili następnej, nie oszczędzając ani opon, ani zawieszenia, ani silnika, zwariowanie pędziłem w kierunku centrum miasta. Zasady ruchu drogowego przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, a w najbliższym czasie mogły do nich dołączyć również zasady cywilizowanego ludzkiego zachowania, jeśli kataklizm był choć trochę zbliżony do moich obaw. A jak się okazało po kilku krótkich minutach rajdowej jazdy - był. Kiedy zatrzymałem samochód, momentalnie zdałem sobie sprawę, że niedawno kupiona za osiemdziesiąt parę tysięcy złotych Audi A5 właśnie straciła sens swojego istnienia.
– Koniec przyjemności i miażdżące obcięcie poziomu strefy komfortu osobistego – stwierdziłem, w pełnym zawieszeniu patrząc przed siebie.
Po dobrych sekundach dziesięciu zdołałem zmusić siebie do puszczenia kierownicy i ociężale wysiadłem z maszyny. Na zewnątrz kontynuowałem obserwację urozmaiconego krajobrazu, nie zwracając uwagi na lamenty i zaczepki szaleńców dookoła.
Dziwacznie powykręcane budynki zdawały się kołysać zszokowane nachalną niespodzianką. Niektóre całkowicie pogrążyły się w panowaniu, teraz już dominującego składnika w mieście, mułu, błyskawicznie zapominając o świecie Słońca. Te wyższe i chyba szczęśliwsze obecnie wyglądały jakby je opluło stado przechodzących przed chwilą obok olbrzymów, ponieważ zatrzymały na sobie zmiksowanie naturalnej zieleni ze sztucznymi komponentami budowlano-chemicznymi. Gdzieniegdzie pozostały, na pierwszy rzut oka, nietknięte wysepki dobrze znanego mi miasta, ale były tak nieliczne i mizerne, że mózg uparcie zaprzeczał możliwości istnienia Gdyni w tym miejscu, zaledwie pół godziny temu. Szybciej był w stanie zaakceptować wersję magicznego przemieszczenia się do innej miejscowości bądź nawet innego czasu. Jak zawsze idący na łatwiznę, prześladujący prymitywny cel przetrwania.
– Odwal się! – wykrzyknąłem, odpychając od siebie kolejnego narwańca, najprawdopodobniej jednego z mieszkańców tutejszej dzielnicy.
Zawsze mnie dziwiła szalona reakcja ludzi w krytycznych sytuacjach, kiedy to odwrotnie trzeba by się zmobilizować i intensywnie szukać rozwiązania, a oni wybierają chaos pod czaszką i zachowują się jak bydło. Chociaż, biorąc pod uwagę częstą ilościową przewagę panikarzy w tłumie, powinienem się dziwić własnemu spokoju, ponieważ to on wybiega poza ramki statystyki większości normalnego społeczeństwa.
Zostawiłem auto na środku drogi, gdzie się przed tym zatrzymałem i, napędzany poczuciem rodzinnej odpowiedzialności oraz szczerą miłością do mojej Małgosi, ruszyłem przed siebie, rozpaczliwie odpędzając myśli o nikczemnej szansie przetrwania człowieka, stojącego na drodze potopu.
***
Wspominam o tym już z wewnętrznym spokojem, ale wciąż regularnie codziennie i z dziwnym zimnym dreszczem na ciele. Między innymi dlatego też stanąłem na drodze prowadzącej ku wiedzy, która nie mieści się w granicach starej „normalności”. Wcześniej, jeszcze kilka lat temu, kiedy światem rządziła garstka ludzi, kierujących się głównie mocą i słodkością władzy, nie udałoby się nawet najpotężniejszej i najlepiej wyszkolonej armii na planecie sięgnąć po informacje, po które teraz z płonącą nadzieją wyruszyłem. Nadszedł czas. Święcie w to wierzyłem, beztrosko oddając się coraz mocniej kojącej mnie intuicji. Dostaliśmy kolejną szansę i wdzięcznie musimy z niej skorzystać, nigdy nie zapominając o gorzkim doświadczeniu z poprzednich wieków.
Nieoczekiwanie dla siebie samego wróciłem na hałaśliwe skrzyżowanie, ale z okamienianym poczuciem w nogach i z zamarłym oddechem. Od razu i jednoznacznie stwierdziłem – dałem się zaskoczyć. Z łatwością tonę, pogrążam się i zapominam o otaczającym mnie świecie, gdzie bym się nie znajdował, czym bym się nie zajmował, ciężko uratować mnie z bezdennych głębin oceanu myśli. A jemu to z łatwością się udało. Otoczenie pozostało niby bez zmian, oprócz kilku szczegółów, które wprowadzały mnie w stan paraliżu. Dźwięki ulicy cichły, zagłuszane przez narastający dzwon w moich uszach, jaki dokucza już w domu po kilku godzinach spędzonych na hucznej dyskotece. Z tym, że o wiele silniejszy, przenikający do najgłębszych zakątków mózgu. A co najgorsze… Czułem wyraźny, nerwowy oddech na swoich plecach.
Jego oddech. Bezlitośnie miażdżący moją odwagę na jakiekolwiek ruchy, dominujący, wręcz rozkazujący. Może nie osiągnąłby aż takiego sukcesu, gdybym od razu go nie rozpoznał, ale nie było wątpliwości. Poznałem. Nie mógłbym go pomylić z żadnym innym, ponieważ towarzyszył mi przez wiele długich lat. Był to oddech tego właśnie miasta.
***
Miasto oferuje nieograniczone możliwości, ale w zamian zabiera energię. Wysysa siłę i steruje każdym w kierunku nieuniknionej emerytury, działki z małym ogródkiem, niezauważalnie szybko dorastających wnuków, a także samotności. Jakby banalnie to nie brzmiało, tak wyglądają realia większości z nas. Niby wszystko mamy, często nawet więcej niż wszystko, a jednak czegoś brakuje, coś gnębi, męci w środku, w duszy. Z takim ledwo zauważalnym smutkiem w oczach, do którego da się z czasem przyzwyczaić, żyjemy.
Żyjemy? A co to znaczy?
Wątpię, że to ma coś wspólnego z codzienną walką o dobrobyt materialny, z gonitwą bez przerwy za egoistycznym majątkiem. Raczej dałbym temu nazwę – przetrwanie. Albo jeszcze gorzej – istnienie. Dokładnie – istnienie. Jesteśmy, pięknie, czemu nie. Zarobię trochę pieniędzy, zapewnię bezstresową starość sobie i rodzinie. Będę żył spokojnie i szczęśliwie.
Żył? Bardziej pasuje – istniał. Niestety.
A co się dzieje z tymi co się sprzeciwiają? Co potrafią powiedzieć – nie! Co próbują płynąć pod prąd i na bezdechu, przez niezliczane przeszkody, przebijają się ku swoim celom? Wobec takich miasto jest bezlitosne. Słabszych po prostu miażdży, innych powoli ucisza jak nieposłusznych dzieci, aż stają się niegroźni. Po co karmić tych, co nie przynoszą korzyści, co się nie dzielą częścią siebie samego. I tylko nielicznym udaje się dotrzeć do szczytu swoich marzeń, a dokładniej tym – co potrafią się pozbyć albo mocno ograniczyć wpływ wszelakich stworzonych manipulacji, zaczynając od alkoholu z narkotykami, poprzez uzależnienie od Internetu, gierek, pornografii, i kończąc dążeniem za ideami i ideałami różnych grup społeczeństwa. Niełatwe zadanie, przyznaję. Wielkie cele wymagają twardych i całkowicie oddanych sprawie poświęceń, bez żadnych zboczeń z drogi serca.
***
Nierozumiany przez większość ludzi, często uważany za dziwaka, głównie przez specyficzny sposób myślenia i niestandardowe podejścia do życia, brnąłem z nieraz nawet zachwianą wiarą aż do tego skrzyżowania. Dłuższą część pobytu w tym ciele spędziłem istniejąc i próbując uchwycić linę wymarzonego życia, co nieraz się udawało, ale pod wpływem atakujących i mocno przyciągających manipulacji wracałem na precyzyjnie wyznaczone dla mnie miejsce z poparzonymi od tarcia dłońmi. Ta walka dłużyła się latami przynosząc długo oczekiwane owoce, ale pozbyć się całkowicie narzucanych pochłaniaczy bezzwrotnie uciekającego czasu nigdy się nie udawało. Aż do pewnego momentu, pełnego olśnienia, osiągnięcia jasności umysłu poprzez niepohamowane oddanie się światłości duszy.
Teraz kluczowe pytanie dotyczyło wyboru kierunku na tym złowieszczym skrzyżowaniu. W danej sytuacji, kiedy odczuwałem ten świat już inaczej, kiedy grałem według innych zasad, jeden niezdecydowany ruch albo tchórzliwa ucieczka oznaczały natychmiastowe rozerwanie mnie na strzępy. Tego byłem bardziej niż pewny, ponieważ w tym momencie nazywałem się – usterka, a je jak najszybciej się unicestwia, aby nie doprowadzić do rozpadu całego mechanizmu. Dlatego uważnie wsłuchiwałem się w ciche i niewyraźne jeszcze odgłosy mojej grzesznej duszy, zanim wykonałbym następny krok… bez przerwy odczuwając zimną śmierć za plecami.
***
Uwolnić się od niewidocznych więzi i wrócić świadomością do rzeczywistości na moście pomogła młoda para z dzieckiem, przejeżdżająca akurat obok rowerami górskimi i dość głośno dyskutująca na temat udzielania ich niezmiernie cennego czasu synowi, jeśli zdążyłem dobrze zrozumieć. Młody nie wyglądał na zadowolonego z wycieczki, ale mało doświadczeni rodzice byli agresywnie skoncentrowani na sobie, bezmyślnie kotwicząc destrukcyjny przykład zachowania w podświadomości dziecka.
Nieczęsto teraz się spotykało ludzi poza miastem. Presja wydarzeń dwudziestego pierwszego wieku zmieniła nie tylko wygląd planety, ale także zasiała piekielnie trwałe i niewiarygodnie szybko rozrastające się ziarno niepewności i strachu. W dodatku zdolne do manipulacji umysły, co mnie wcale nie zdziwiło, wykorzystały zaistniałą sytuację w swoich pragnących władzy celach i poprzekręcały w ludzkich głowach pojęcie przyrody zgodnie z własnymi potrzebami.
Uśmiechnąłem się, jednocześnie zatrzymując bieg moich myśli i wyrzucając wszystkie niezwiązane z moim głównym celem. Oczyściłem rozum, zrobiłem kilka głębokich wdechów i z nieznanym dotąd spokojem spojrzałem na przyciągające swoją potęgą miasto, a zatem po prostu beztrosko zaakceptowałem wszystko dookoła. Okoliczności, zdarzenia, emocje, niedoskonałości straciły swoją ważność i wygładziły się nawzajem, a ja pogrążyłem się w równowadze ze światem.
– Muszę uważać na sieci systemu stworzonego wokół nas – pomyślałem – nawet teraz, po pierwszych krokach, jeszcze mógłby znowu mną zawładnąć.
Wstałem na równe nogi, kiwnąłem w kierunku miasta, obróciłem się na prawej pięcie i ruszyłem z niezniszczalnym optymizmem w głąb lasu.