Jutro pokochamy Rzym. Pod wspólnym niebem - ebook
Jutro pokochamy Rzym. Pod wspólnym niebem - ebook
ILE TRZEBA STRACIĆ, ŻEBY ZROZUMIEĆ?
Irmina – od kilku lat w szczęśliwym, wydawałoby się, związku ze swoją szkolną miłością. Jednak określenie „szczęśliwy” z każdym kolejnym rokiem zaczyna budzić jej wątpliwości. Zwłaszcza że ukochany coraz mocniej ulega wpływom swojej despotycznej i zaborczej matki. Sytuacji nie ratują jego powtarzające się co roku oświadczyny, które Irmina konsekwentnie odrzuca. I choć wygląda na to, że Irmina już nie zmieni podejścia do instytucji małżeństwa, nigdy nie wiadomo, co przyniesie życie…
Jak w zwariowanym świecie odnajdą się Irmina i jej przyjaciółki: Zosia, która goniła Paryż i Danusia, która miała zobaczyć Neapol? Tym razem to Irmina zabiera nas do Rzymu, aby po drodze pokazać świat pełen zwykłych ludzi, małych szczęść i wielkich dramatów. Polecam Wam niezwykle emocjonujące zamknięcie trylogii „Pod wspólnym niebem”.
Nie będziecie żałować tej lektury!
Joanna Onysk
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67295-21-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zosia
Gidle
– W końcu! – Z westchnieniem ulgi usiadłam na kanapie. Filip podał mi kieliszek wina, po czym objął i lekko przytulił do siebie, całując w głowę.
– W końcu? Dobrze rozumiem? Skończyłaś i możesz się bez reszty poświęcić swojemu ukochanemu? – zapytał z nieukrywaną ironią.
Pokazałam mu czubek języka, marszcząc przy okazji nos.
– Z tego, co wiem, poświęcam się ukochanemu bezustannie.
– No nie wiem… – Filip ciągnął w tym samym tonie. – Z tego, co ja wiem, ostatnio czuł się bardzo samotny…
Napiłam się wina, po czym musnęłam go w usta.
– Zdaję sobie z tego sprawę – przyznałam. – Wiem, że było ci ciężko i wiem, że nie miałam dla ciebie czasu. Ale skończyłam! Cały projekt, wszystko zrobione i wysłane. Teraz jestem cała twoja.
Zaśmiał się, wyjmując kieliszek z mojej dłoni.
– Zapamiętam to sobie. – Uśmiechnął się. – Tylko żeby później nie było, że nie ostrzegałem… – Nachylił się nade mną.
Nie zamierzałam narzekać. Spędziłam nad projektem pół roku. Kilkanaście kilkusetstronicowych tomów encyklopedii przyrodniczej obejmującej ptaki, zwierzęta, owady, płazy i inne osobliwości, po lekturze których mogłam się czuć choć w małym stopniu specjalistką od tych tematów. Zlecenie bardzo dobrze płatne, ale posiadające haczyk: czas, a właściwie jego brak. Podpisując umowę, wiedziałam, na co się porywam, ale rzeczywistość i tak okazała się później bardziej skomplikowana. Nie miałam czasu na nic, za to wciąż towarzyszyło mi poczucie, że nie powinnam była się w ten projekt angażować. Termin mijał jutro, zdążyłam więc rzutem na taśmę.
Zapewne nie dałabym rady, gdyby nie Filip. To on mnie namówił, że powinnam skorzystać z okazji i przyjąć zlecenie, to on wziął na siebie ciężar prowadzenia domu, bym nie zaprzątała sobie głowy niepotrzebnymi sprawami. To on w końcu dbał o to, bym znalazła czas na odpoczynek. Prowadził mój kalendarz niczym profesjonalny sekretarz i wszystko to godził ze swoimi obowiązkami.
Mieliśmy teraz sporo do nadrobienia. Ostatnimi czasy wszystko podporządkowane było mojej pracy i inne rzeczy zeszły na dalszy plan. Nawet wspólne spędzanie czasu i rozmowy.
– Filip?
Spojrzał na mnie.
– Przepraszam… chyba się trochę zagalopowałam w tej pracy.
– To była nasza wspólna decyzja, nie zapominaj. Zgodziłem się.
– To dlaczego mam poczucie, jakby uciekło mi bezpowrotnie kilka miesięcy?
– Jestem przy tobie. – Objął mnie. – Nigdzie się nie wybieram.
– Jesteś… ale czy jesteś szczęśliwy? – zapytałam.
Popatrzył na mnie zaskoczony, po czym zaśmiał się, jakby nerwowo.
– Cóż to za pytanie?
– Chcę wiedzieć, czy tak wyobrażałeś sobie życie ze mną?
Filip wziął moją dłoń w swoją i odezwał się cicho:
– Wcale sobie nie wyobrażałem. Po rozwodzie byłem pewien, że już nie zaryzykuję. Dobrze mi się żyło, wygodnie. I nie sądziłem, że ty i ja… – zawiesił głos. – Dajesz mi więcej, niż mógłbym oczekiwać. – Pocałował mnie.
Wydawało mi się, że unoszę się w powietrzu. Jakbym pływała. Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą twarz Filipa. Po chwili zorientowałam się, skąd to moje wrażenie. Niósł mnie na rękach do sypialni. Uśmiechnęłam się. Zauważył i odwzajemnił uśmiech.
– Pomyślałem, że tutaj będzie ci wygodniej – powiedział i położył mnie na łóżku.
– Zasnęłam? – zapytałam, a nie usłyszawszy odpowiedzi, kontynuowałam: – Przepraszam!
– O! Nie musisz mnie przepraszać. Zanim odpłynęłaś, całkiem dobrze się przecież bawiliśmy.
Przypomniałam sobie. Rzeczywiście, było miło. Lubiłam kochać się z Filipem. Nasze zbliżenia były inne niż dziesięć lat wcześniej, spokojniejsze, pełne czułości. Mieliśmy teraz poczucie, że nie musimy się spieszyć ani ukrywać i dobrze wykorzystywaliśmy czas.
Wtuliłam się w niego, jakbym chciała być jeszcze bliżej.
Kochałam go za wszystko, co dla mnie robił, za jego cierpliwość, mądrość i spokój. Za harmonię, jaką wprowadził w moje życie. I za to, że wtedy odważył się do mnie przyjechać.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał.
– Nie śmieję, a uśmiecham. To różnica.
– Skoro tak mówisz…
– Uśmiecham się, bo jestem szczęśliwa.
Filip chrząknął i mogłabym przysiąc, że był lekko zakłopotany. Ale przecież sam mówił wcześniej, że daję mu więcej, niż oczekiwał. A to chyba także oznaczało, że po prostu był szczęśliwy?
Zapytałam wprost.
– Pójdę posprzątać. – Wstał nieco zbyt gwałtownie.
Odprowadziłam go wzrokiem, po czym opadłam na poduszkę, jakby całkiem uszło ze mnie powietrze. Nie tego się spodziewałam, kompletnie nie tego!
Odkąd wróciliśmy z Paryża, Filip czasami zachowywał się… dziwnie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Minęło kilkanaście tygodni, a cały czas miałam wrażenie, że powinnam coś wyjaśnić, zrozumieć. Sama nie wiedziałam. Przecież nie wydarzyło się tam nic niezwykłego.
Pochyliłam się nad tą ostatnią myślą.
Właśnie, nic się nie wydarzyło. A może na coś liczył? Spodziewał się czegoś innego? To przecież ja powtarzałam, że jeśli zaręczyny, to tylko na wieży Eiffla. Idąc tym tokiem rozumowania, to ja powinnam być rozczarowana, a nie on!
Kiedy tylko usłyszałam, że Filip zabiera mnie do Paryża, wpadłam w popłoch. Tyle mówiłam o tym mieście i zaręczynach! Byłam pewna, że taki jest cel naszego wyjazdu. Obserwowałam Filipa, chcąc wysondować, czy rzeczywiście czynił jakiekolwiek przygotowania. Próbowałam dowiedzieć się wszystkiego na temat pobytu, ale odpowiadał za każdym razem tak samo:
– To niespodzianka, Zosiu, więc nie proś, bym ci tu i teraz o wszystkim opowiedział. Dowiesz się na miejscu.
Nie byłam zachwycona takim obrotem sprawy i coraz bardziej się bałam, że Filip wziął na poważnie moje słowa o stolicy Francji. Bałam się, bo zaczynałam mieć wątpliwości, czy rzeczywiście chcę zostać narzeczoną Filipa. Kochałam go, ale byliśmy razem od nieco ponad dwóch miesięcy i zaczynało do mnie docierać, że mimo łączącego nas uczucia, nie ma się co spieszyć.
Co nagle, to po diable – mawiała moja babcia.
Filip nie zdradził się w żaden sposób i nawet wsiadając do samolotu, nie byłam pewna, czy lecimy tam w jakimś szczególnym celu, czy też po prostu turystycznie.
Dojeżdżając do hotelu, w którym mieliśmy rezerwację, czułam niepokój. Jakbym na coś czekała i jednocześnie się tego obawiała. Nie potrafiłam nazwać tego dziwnego uczucia, ale zrozumiałam je, gdy zatrzymaliśmy się na miejscu. Wieża Eiffla znajdowała się nieopodal, a hotel miał balkony właśnie z widokiem na ten zabytek. Byłam przerażona. Wyobraziłam sobie Filipa klęczącego przede mną na jednym z tych balkonów w środku nocy… Nie odezwałam się jednak, ciekawa, czy wszystko przygotował tak, jak przypuszczałam.
Nasz apartament znajdował się na piątym piętrze i po wejściu do środka nie mogłam uwierzyć, że Filip aż tak zaszalał. To nie był zwykły hotelowy pokój, tylko pełnoprawne mieszkanie! Ściany i dodatki miały ciepłe, pastelowe barwy. Kanapy, fotele i krzesła łączył delikatny odcień szarości, a drewniana klepka na podłodze zachwycała kolorem. No i widok! Wieża sprawiała wrażenie, jakby można było jej dotknąć. Na niedużym balkonie stał stolik z dwoma fotelikami. Żałowałam, że jest styczeń. Gdybyśmy przyjechali tu wiosną, byłoby to moje ulubione miejsce. Jadalibyśmy tu śniadania: kawa i paryskie croissanty.
– Jestem w niebie – powiedziałam, stojąc w oknie i chłonąc panoramę Paryża.
Filip stanął za mną i objął mnie, przytulając swoją twarz do mojej.
– Cieszę się, że jesteśmy tu razem.
Odwróciłam się do niego.
– Chyba cię rozgryzłam. Zamierzasz poprosić mnie o rękę? – zapytałam. Musiałam wiedzieć.
– Jeśli już, to na pewno nie teraz – zaśmiał się. – Poza tym, czy to nie byłoby zbyt przewidywalne?
Nie byłam do końca przekonana, ale odetchnęłam z ulgą. Rzeczywiście miał rację. Zabierając mnie do Paryża, z całą pewnością liczył się z tym, że pierwsze skojarzenie, jakie wpadnie mi do głowy, będzie związane z zaręczynami.
Nie poprosił mnie o rękę ani wtedy, ani w ciągu następnych dni. Miałam wrażenie, że od tego momentu się zmienił.
Czyżbym zrobiła coś nie tak?
Danka
Zamość/Milanówek
Wyszłam na balkon i rozejrzałam się po okolicy. Podobało mi się to osiedle, nowe bloki, kameralna atmosfera, dużo zieleni i choć teraz, pod koniec października, wszystko wokół było bardziej brązowozłote aniżeli zielone, widziałam, jak to wyglądało w pełni lata i byłam zachwycona. Właściwie już w chwili, gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, wiedziałam, że to jest to, czego szukam. A dzisiaj wreszcie nadszedł ten wielki dzień.
– Mamo? – Podszedł do mnie Bartek. Zmienił się w ciągu ostatniego roku. Zapuścił brodę, zmężniał i biła od niego pewność siebie. Jakby był dokładnie w tym miejscu swojego życia, w którym chciał być. I tego mu zazdrościłam, bo nijak nie mogłam tego powiedzieć o sobie. – Wejdź do środka, zmarzniesz!
Odwróciłam się.
– Jeszcze chwila.
– Będziesz miała całe życie na oglądanie widoczków. Wejdź!
Westchnęłam, ale mimo to posłuchałam syna.
– Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie?
– Nie. Jedź już i odpocznij. Dziękuję ci za pomoc!
Bartek cmoknął mnie w policzek.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń, będę u ciebie w pół godziny.
– Nie będę niczego potrzebowała – zaśmiałam się. Troska Bartka bardzo mnie ujęła.
Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Wszystko w porządku?
– Bartuś, pytasz mnie o to za każdym razem… – westchnęłam. – Tak, wszystko w porządku. Jedź już i ucałuj Olę.
– Dziękuję, mamo, i życzę dobrych snów na nowym miejscu. Kocham cię!
– Ja ciebie też.
Objęliśmy się, po czym opuścił moje nowe lokum.
Wcale nie było w porządku. Byłam przerażona. Przez dziesięć miesięcy żyłam w zawieszeniu, wyjaśniając i zamykając wszystkie sprawy, które tego wymagały. Byłam zajęta szukaniem mieszkania, szukaniem pracy i wreszcie tymczasowym wynajmem jakiegoś miejsca, gdy okazało się, że nowe mieszkanie zostanie oddane z poślizgiem.
Po raz pierwszy w życiu sama decydowałam o tym, jak ma wyglądać moje życie, gdzie będę mieszkać i co robić. Uczyłam się tego z mozołem, ale sprawiało mi to coraz większą przyjemność. I tylko to. Reszta mojego życia była beznadziejnie koszmarna.
Klopsik spojrzał na mnie, po czym wskoczył na kolana i cichutko zaskamlał, przypominając o swojej obecności. Nie sposób było zapomnieć. Był niczym małe dziecko cieszące się z postępów i kochające bezwarunkowo.
Z niechęcią wracałam wspomnieniami do tego, co wydarzyło się owej styczniowej soboty. Zawsze, gdy o tym myślałam, drżałam, jakby ten strzał rozległ się kilka chwil wcześniej. Strach, który mi wówczas towarzyszył, wracał jak bumerang. Gdy zamykałam oczy, widziałam Krzesimira.
Nikt się nie spodziewał, że Krzesimir potraktuje swoje groźby poważnie ani że ucieknie z aresztu, niczym Andy Dufresne ze Skazanych na Shawshank. A ja nie spodziewałam się, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczę.
I wciąż się bałam.
Tamtego dnia, po tym jak oddał strzał do Janusza, myślałam, że jestem następna, że moje życie właśnie dobiegło końca. Byłam przekonana, że mąż nie żyje i nie ma dla mnie nadziei. Cofnęłam się, choć na niewiele się to zdało. Nie miałam żadnej drogi ucieczki, a Krzesimir właśnie się do mnie zbliżał.
Wstrzymałam oddech i zamknęłam oczy.
– Danusiu – doszedł mnie jego przepełniony czułością głos. Położył ręce na moich biodrach. Drżały, jak zawsze przed tym, gdy się kochaliśmy. – Nie bój się. Nic ci nie zrobię. Danusiu… Spójrz na mnie… Ależ za tobą tęskniłem – szepnął. Poczułam gorący oddech na szyi. Zacisnęłam mocniej oczy. Żałowałam, że w ten sam sposób nie mogę wyłączyć innych zmysłów. Nie chciałam niczego czuć ani słyszeć. Byłam pewna, że mnie pocałuje. – Danusiu – powtórzył. – Otwórz oczy, proszę…
Poczułam jego dłonie na twarzy. Był niesamowicie delikatny. Gdybym nie widziała tego, co zaszło przed chwilą, w jaki sposób potraktował Janusza, nie dałabym wiary, że byłby zdolny do czegoś takiego. Otworzyłam oczy, jak prosił. Jego twarz znajdowała się tuż przy mojej. O zgrozo! Patrzył na mnie z miłością. Zamknęłam je z powrotem. Chciałam, aby wszystko się skończyło. Liczyłam sekundy do końca. Krzesimir musnął moje usta i nagle nic nie czułam. Ani jego dotyku, ani oddechu, ani pocałunku. Za to słyszałam jakąś szamotaninę.
Po raz kolejny otworzyłam oczy, tym razem powoli, bojąc się tego, co mogę zobaczyć.
Krzesimir leżał na podłodze, ubrana na czarno osoba z zakrytą twarzą właśnie skuwała mu ręce.
– Danusiu… – wyszeptał, gdy zobaczył, że na niego patrzę.
W mieszkaniu panował harmider, jakby z każdą sekundą przybywało ludzi. Ktoś krzyczał z salonu, nie potrafiłam rozróżnić słów, padało ich zbyt wiele w tej samej chwili. I wszędzie kręcili się jacyś ludzie.
Zrobiło mi się słabo.
Do dzisiaj przechodzą mnie ciarki, gdy o tym myślę. Wtedy wierzyłam, że to koniec, nie miałam nadziei. Okazało się jednak, że zanim Krzesimir zaatakował Janusza, ten zdążył jeszcze zadzwonić na sto dwanaście. I odbierający połączenie dyspozytor doskonale słyszał, co się u nas działo.
Później wszystko potoczyło się błyskawicznie.
– Do zobaczenia, kochanie – rzucił Krzesimir, wychodząc w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy.
I choć nic nie wskazywało na to, byśmy kiedykolwiek się jeszcze spotkali, wolałam dmuchać na zimne. Był nieprzewidywalny i bezwzględny. Strzelał do mojego męża i w ciągu jednej sekundy zmienił nieodwracalnie moje życie. Nie chciałam tego, nie prosiłam o to. I wcale nie uspokajał mnie fakt, że został aresztowany, postawiono mu szereg zarzutów i zapewniano, że spędzi w więzieniu długie lata, jeśli nie całe życie. Nie czułam się bezpieczna. Nie tacy łajdacy wychodzili na wolność za odpowiednią kwotę. A wiedziałam, że czego jak czego, ale pieniędzy Krzesimirowi nie brakowało.
Kiedy bezpiecznie minął koniec grudnia i nastał styczeń, byłam pewna, że Krzesimir odszedł tak jak miniony rok. Że nie będę pamiętać ani jego, ani tych wszystkich złych chwil. Żyłam w tym przekonaniu przez cztery dni nowego roku. Bo piątego wszystko się zmieniło. Nie byłam gotowa na to, co miało nadejść. Jakby jeszcze było mało!
Tamtego dnia uświadomiłam sobie, że plany i marzenia nic nie znaczą w obliczu przeznaczenia. Złego losu. Wciąż miałam przed oczami uśmiechniętą twarz Janusza mówiącego mi o wycieczce do Lwowa. Kiedy go słuchałam, nawet przez myśl mi nie przeszło, że może to być nasza ostatnia rozmowa, jego ostatni uśmiech, że nasz czas dobiega końca w oszałamiającym tempie. Nikt nie jest na to gotowy. Z jednej strony wiemy, że to wszystko kiedyś się skończy, z drugiej żyjemy tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni.
Ja nie byłam gotowa.
Chciałam wszystko uporządkować, a nie przygotowywać się do opłakiwania męża.
Kiedy później zdałam sobie sprawę, że wizyta Krzesimira i strzelanina rozegrały się ledwie w kilka chwil, nie mogłam w to uwierzyć. Dla mnie minuty ciągnęły się wtedy w nieskończoność i dałabym sobie rękę uciąć, że trwało to wszystko przynajmniej pół dnia. Dlatego gdy później odzyskałam równowagę, przyrzekłam sobie, że nic takiego się więcej w moim życiu nie powtórzy, że raz na zawsze odetnę się od przeszłości, rzucę wszystko, co wiązało się z Zamościem, Januszem czy Krzesimirem. Chciałam uciec jak najdalej, gdzie nikt nie będzie mnie znał, nikt nie będzie o mnie nic wiedział i gdzie będę mogła zacząć żyć od nowa, z czystą kartą.
– Uważam, że to jest doskonały pomysł – powiedział Bartek, gdy rozmawiałam z nim o swoich planach. Chciałam wiedzieć, co myśli o moim zamiarze wyprowadzki z rodzinnego miasta i kupnie nowego mieszkania. – I powiem więcej: powinnaś przyjąć pomoc od Stefanii.
– Nie!
– Mamo, zamiast wiązać się z bankiem wielotysięcznym kredytem, mogłabyś kupić mieszkanie niemal za gotówkę. Może w Warszawie? Albo w okolicach? – zaproponował. – Co cię tu trzyma? A tak, byłabyś blisko nas. Nie ukrywam, że cieszyłoby mnie takie rozwiązanie.
Początkowo, choć taka perspektywa była bardzo kusząca, nie chciałam się zgodzić, uważałam, że to nie jest najlepszy pomysł. Warszawa. Bywałam w niej okazjonalnie, w związku ze szkoleniami czy wycieczkami. Bałam się jej. Wielki moloch, w którym życie wygląda zupełnie inaczej niż na prowincji, zwłaszcza na wschodzie. Myśląc o nowym początku, miałam na myśli bardziej Lublin aniżeli stolicę. To by mi w zupełności wystarczyło, ale Bartek zasiał we mnie jakąś niepewność.
– W Lublinie będziesz sama. Bardziej sama niż w Zamościu. A nie chcę, by tak było – powtarzał przy wtórze Oli.
Skapitulowałam. Doszłam w końcu do wniosku, że to wcale nie jest taka zła myśl. Miało to swoje dobre strony. W Zamościu nic mnie nie trzymało, mogłam sobie pozwolić na przeprowadzkę. Lublin był dla mnie taką samą niewiadomą jak Warszawa, z tą różnicą, że w Warszawie był Bartek.
I tak zaczęło się szukanie odpowiedniego lokum i nowej pracy.
Mieszkanie znalazłam po wielu tygodniach i niezwłocznie się na nie zdecydowałam. Nie zamierzałam grymasić. Szukałam czegoś, co zapewniałoby mi wygodę i nie było usytuowane w centrum ani przy ruchliwej ulicy, a to spełniało wszystkie warunki. Za namową Bartka przyjęłam spłatę od Stefanii, co znacznie ułatwiło mi sprawę. I tak pewnego majowego dnia kupiłam nowe mieszkanie na klimatycznym osiedlu w Milanówku. A zaraz potem zmieniłam pracę i nabyłam pierwsze w życiu auto.
Danka Majewicz przestała istnieć.Jutro pokochamy Rzym
Irmina
Wrocław
Czwartek, 5 grudnia
17.08
Irmina:
Cześć, Dziewczęta!
Wróciłam. Jestem. Postawiłam stopy na polskiej ziemi, a właściwie w swoim domu :) Mam nadzieję, że choć troszkę się stęskniłyście :)
Już nie mogę się doczekać, kiedy Wam o wszystkim poopowiadam. Pa!
Popatrzyłam na stojące walizki. Upchnęłam w nich miesiąc życia, tyle czasu spędziłam w Tajlandii. Pojechałam z kuzynką. Kalina leczyła złamane serce po rozstaniu z mężem, a ja miałam za zadanie dbać o jej dobre samopoczucie i dotrzymywać jej towarzystwa. Namawiała mnie przez dwa miesiące. Nie byłam w nastroju do wyjazdu, nie miałam ochoty na zwiedzanie, nie chciało mi się lecieć na drugi koniec świata, by poopalać się na plaży. Od czasu rozstania z Irkiem wyjazdy przestały być dla mnie czymś ekscytującym. Po niemal roku potrafiłam niemalże obiektywnie ocenić ten stan rzeczy. To nie była moja najlepsza decyzja w życiu, miałam za sobą już wiele nietrafionych. Teraz przyszedł czas, by wyciągnąć wnioski, czegoś się nauczyć i nie mieć czasu na myślenie. Kalina jednak nie ustępowała i w końcu się ugięłam. Doskonale zdawała sobie sprawę, że ja również leczyłam złamane serce, a raczej ogromnego kaca, i tym razem wcale nie chodziło o Irka.Grudzień, rok wcześniej
– Irmina! – krzyknął Irek zaraz po tym, jak wysiadłam z samochodu. Udałam, że nie usłyszałam. Byłam zawstydzona, wściekła i rozczarowana jednocześnie. I jakkolwiek próbowałam zrozumieć motywy, jakie nim kierowały, po prostu miałam już tego wszystkiego dość. Nie tak to miało wyglądać. Usłyszałam swoje imię ponownie. Powstrzymałam się, by się nie odezwać i weszłam do domu. – Irmina! – Irek zawołał po raz kolejny. Był zdenerwowany.
Tym razem odwróciłam się i spojrzałam mu w twarz.
– Nie krzycz, przecież słyszę.
– Z całym szacunkiem, ale nie wydaje mi się. – Wyciągnął dłonie i pomógł mi zdjąć płaszcz. Nie wiedziałam, w jaki sposób się zachować. Kiedy był taki szarmancki, wytrącał mi z ręki wszystkie argumenty, bo wychodziłam na czepialską i niewdzięczną. – Co się dzieje? Dlaczego nagle postanowiłaś wrócić do domu? Przecież ty nigdy nie opuszczałaś wigilii u swoich rodziców, a dzisiaj tak po prostu wstałaś i wyszłaś…
– Uważasz, że po twoim przedstawieniu mogłam tam jeszcze zostać?
– Przedstawieniu? Oświadczyłem ci się!
– Właśnie!
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem w oczach.
– Uważasz, że to było przedstawienie? Na litość boską, Imka! Poprosiłem cię o rękę! Chcę, byś została moją żoną. To nazywasz „przedstawieniem”? Kocham cię! Jak myślisz, co może być większym dowodem miłości, niż pragnienie spędzenia życia u boku jednej osoby?
Ruszył w moim kierunku. Otworzył ramiona, usiłując mnie przytulić. Zrobiłam krok w tył. Moja reakcja go zaskoczyła. Zatrzymał się.
– Imka, proszę! Przecież mogłaś odpowiedzieć jak zawsze: „kiedyś” i byłoby po sprawie! – zaczął pojednawczym tonem.
– Nie, nie chcę żadnego „kiedyś”, i nie byłoby po sprawie. Nie tym razem. Irek… Nie wyjdę za ciebie, ani teraz, ani kiedyś. – Spojrzałam mu w oczy. – Nie chcę już z tobą być.
– Kochanie… co ty mówisz? Jak to nie chcesz ze mną być? Czy to dlatego, że poprosiłem cię o rękę? To jest powód?
– Owszem – przytaknęłam. – To jest właśnie powód. Jeden z wielu. Przed nami nie ma wspólnej przyszłości. I ty, i ja oczekujemy od tego związku czegoś zupełnie innego. Nie chcę żyć od jednych oświadczyn do drugich, a dobrze cię znam i wiem, że będziesz próbował.
– I tak po prostu postanowiłaś się ze mną rozstać? Zakończyć wszystko? Przekreślić te wszystkie lata? A co ze mną? Czy moje uczucia się nie liczą?
Opadłam bezsilnie na kanapę.
– Właśnie dlatego, że się dla mnie liczą, mówię ci o tym wszystkim. Nie chcę, abyśmy oboje tkwili w związku, który nie jest dla nas satysfakcjonujący. Przepraszam, naprawdę nie chciałam, by tak się to skończyło. Pójdę się położyć. – Wstałam i niemal natychmiast poczułam mocny uścisk Irka.
– Imka… – jęknął z niedowierzaniem i przerażeniem w głosie. – Ty to mówisz poważnie.
Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
– Chyba powinienem się spakować – powiedział w końcu, gdy wciąż milczałam.
Bez słowa odwróciłam się i weszłam do sypialni, zamykając starannie drzwi.
Mijały minuty, w domu panowała cisza. Nie mogłam zasnąć, przekręcałam się na łóżku i nasłuchiwałam odgłosów nocy. W domu nie działo się nic, co wskazywałoby, że Irek rzeczywiście zamierza się spakować i zrozumiałam, że tak naprawdę chyba nie do końca poważnie potraktował naszą rozmowę. Nie miałam zamiaru zmieniać zdania. Już od dłuższego czasu czułam, jakbym stała pod ścianą i nie miała możliwości ruchu. Byłam sfrustrowana. Gdy rozmawiałam o tym z Irkiem jakieś dwa tygodnie wcześniej, wszystko zrzucił na karb mojego zdenerwowania i niepewności, co do losów Amelii. Zbagatelizował to, co wówczas mówiłam o naszej relacji. A ja się dusiłam. Amelia szczęśliwie wróciła do domu, a mój stan nie poprawiał się ani na jotę. Na dodatek wciąż towarzyszyło mi niejasne przeczucie, że coś się wydarzy. A dzisiaj, kiedy przy wigilijnym stole poprosił o uwagę, już wiedziałam, co.
Zaskoczył wszystkich. Nikt chyba nie był bardziej zdziwiony niż ja. I zakłopotany. Opuściłam wzrok. Byłam zażenowana, nie mogłam spojrzeć w oczy zgromadzonym przy wigilijnym stole. Moje rodzeństwo, rodzice, nawet Alex i Amelia ulegli magii chwili i wyglądali na zachwyconych. A ja powtarzałam cicho:
– Proszę, nie rób tego, proszę, nie rób tego.
Irek pozostawał niewzruszony. I nawet pewny siebie.
Dotąd wszystkie chwile, kiedy prosił mnie o rękę, były tylko nasze. Intymne. Nie potrzebowaliśmy publiczności, by mówić o uczuciach i o tym, co jest między nami. Tak przynajmniej myślałam. I nijak nie mogłam zrozumieć, dlaczego nagle zapragnął mieć świadków. To z pewnością nie pomoże ani nie sprawi, że nagle rzucę mu się ze łzami na szyję i zgodzę się na wszystko.
Dlatego byłam zażenowana i żałowałam, że Irek postanowił w ten sposób wymusić na mnie zmianę decyzji.
O, jak bardzo się mylił!
Nie jestem z kamienia, mam uczucia i wielokrotnie się zastanawiałam, czy moje wzbranianie się przed ślubem rzeczywiście ma jakiekolwiek uzasadnienie. Jednak wszystkie wątpliwości przestały mieć znaczenie w momencie, gdy zrozumiałam, że jestem pewna.
Irek wstał i poprosił wszystkich o uwagę. Niczym świadek chcący wznieść toast za młodą parę. Panujący harmider i niekończące się rozmowy zastąpiła ciekawość. Siedzący przy stole zwrócili wzrok na mojego partnera. Oprócz mnie. Irek nawet na mnie nie spojrzał. Mówił do moich rodziców. Zupełnie jakbym cofnęła się w czasie, kiedy decyzje o zamążpójściu córki podejmowali rodzice, a nie sama zainteresowana. Jakbym była towarem, który chciał kupić i przekonywał ich, że cena, którą oferuje, jest adekwatna do mojej wartości. A potem zwrócił się do mnie. Nie słyszałam, co mówił. Wyłączyłam się, marząc jedynie o jak najszybszym zakończeniu tej części wigilii. Kiedy zapanowała cisza, zorientowałam się, że Irek przestał mówić i teraz każdy czeka na moją odpowiedź.
Wstałam i z trudem zmusiłam się, by spojrzeć mojemu mężczyźnie w oczy.
– Nie!
Obserwowałam zmieniający się wyraz jego twarzy, oczy, w których coraz wyraźniej dostrzegałam zaskoczenie.
Powiedziałam „nie”. Po raz pierwszy udzieliłam mu konkretnej odpowiedzi. I rozczarowałam go. Nie chciałam jednak kierować się teraz wyrzutami sumienia czy też poczuciem obowiązku. Nie wyobrażałam sobie, by w tym momencie powiedzieć coś innego.
Stało się dla mnie jasne, dlaczego Irek tak ochoczo zgodził się na spędzenie wigilii z moją rodziną. Co roku mieliśmy problem, on miał problem. Jako że nie byłam mile widzianym gościem w jego rodzinnym domu, po prostu tam nie jeździłam. Irek zaś zawsze był zapraszany na rodzinne uroczystości, był lubiany przez moich rodziców, rodzeństwo, dzieci i uwielbiał spędzać z nimi czas. Tym razem jednak chodziło o coś innego.
– Irma, kochanie – szepnęła mama. Było jednak tak cicho, że wszyscy usłyszeli te słowa.
– Przepraszam, chcę być sama. Pojadę już do domu.
Nikt nie protestował.
Co więcej, ja także nie zareagowałam, gdy wraz ze mną wyszedł Irek.
Nie odezwaliśmy się słowem w czasie drogi powrotnej. Udawałam, że jestem niezwykle skupiona na prowadzeniu auta, co w rzeczywistości było wierutnym kłamstwem. Była wigilia. Na drogach ruch prawie żaden, sucha jezdnia. Dużo mniejszą uwagę przykładałam do jazdy w godzinach szczytu niż teraz.
Kątem oka zerknęłam na siedzącego obok Irka. Wyglądał na zamyślonego. Nie na zawiedzionego, czy zdenerwowanego, ale właśnie zamyślonego. Patrzył przed siebie i czekał, aż dojedziemy.
Oboje wiedzieliśmy, że czeka nas rozmowa, której dłużej nie mogliśmy już odkładać. I choć dotąd nic nie wskazywało, by była konieczna, nagle, w jednej chwili, wszystko się zmieniło. Jakbyśmy zrobili ogromny skok, w ciągu kilku minut przeżyli kilka lat. Pojawiły się nowe okoliczności i zmieniliśmy się nie do poznania.
Jakbym ja się zmieniła. A może właśnie otworzyłam oczy, rozejrzałam się dokoła i zobaczyłam, że jestem w zupełnie innej rzeczywistości, niż myślałam. I koniecznie musiałam coś z tym zrobić.
Jednak leżąc w łóżku i wsłuchując się w ciszę, wcale się nie zastanawiałam, czy podjęłam właściwą decyzję. Nie przywykłam do zmiany zdania i nie miałam zamiaru rozważać bez końca tego, co się stało. Niejednokrotnie przekonałam się w przeszłości, że im więcej myślałam, tym gorzej na tym wychodziłam. Gdy zaczynałam wątpić w swoje decyzje i rozważać inne opcje, popełniałam głupie błędy. Teraz zaś, leżąc w łóżku, po prostu nie mogłam się doczekać, kiedy wstanie kolejny dzień. Byłam ciekawa nowego życia bez Irka.
Mimo iż nic nie wskazywało na to, że Irek zamierza się wyprowadzić, rano już go nie było. Nie słyszałam, żeby się pakował, ani wychodził, umknął mojej uwadze również powrót moich dzieci, a o ich obecności przekonałam się dopiero, gdy zajrzałam do ich pokoi.
Nie czułam nic z powodu odejścia Irka. Nic. Nie było mi przykro, nie tęskniłam, nie chciałam od razu do niego dzwonić. To było coś nowego, bo podejmując decyzję o zakończeniu naszej relacji, spodziewałam się raczej, że będę potrzebowała czasu, by ułożyć sobie życie na nowo, że mimo wszystko będzie mi trudno, bo w końcu kochałam. Nic z tych rzeczy.
I to dopiero dało mi do myślenia.
– Dzień dobry! – Wejście syna przerwało moje rozmyślania.
– Cześć – odpowiedziałam i nadstawiłam policzek do całusa.
– Nie ma Irka? – zapytał, a kiedy pozostawiłam jego pytanie bez odpowiedzi, kontynuował: – Wiesz, że w nocy siedział w salonie? Po naszym powrocie rozmawialiśmy chwilę. Pytał, jak w końcu udała się wigilia i przeprosił za swoje zachowanie. Wyjaśniliście sobie wszystko? Wyjdziesz za niego?
– Nie.
– Doprawdy? Szkoda, chyba ci tego nigdy nie mówiłem, ale pasujecie do siebie.
– Co nie znaczy, że od razu muszę za niego wychodzić za mąż – odparłam kwaśno i zaraz się ożywiłam. – Co to? – zapytałam, gdy postawił przede mną kolorową torebkę.
– Wczoraj nie poczekałaś na prezenty, wiec proszę. – Alex usiadł obok mnie. – Dostałem pozwolenie od Amelii, że mogę ci dać i nie czekać na nią. Powiedziała, że kocha cię bardzo, ale łóżko jej potrzebuje.
Zaśmialiśmy się oboje.
Dotknęłam kolorowego, błyszczącego papieru, ale nie zajrzałam do środka. Cała magia związana z otrzymywaniem prezentów minęła. To już nie było to.
– Nie otworzysz? – Alex zauważył moje wahanie.
– Później – powiedziałam bez entuzjazmu i dodałam natychmiast, chcąc zmienić temat: – Martwię się o Amelię.
Nie wyszło to tak naturalnie, jak chciałam. Zabrzmiałam żałośnie i nieszczerze. A przecież naprawdę martwiłam się o córkę. Od czasu powrotu była jakaś apatyczna, zgaszona. Mimo ciągłego żartowania i okazywanej wciąż radości nie doszła do siebie. Cały czas była osłabiona i odczuwała skutki niedawnego zakażenia. Widziałam to, choć ona zapierała się, że wszystko jest w porządku.
– Meine liebste Mutter – zaśmiał się Alex. Nie lubiłam, kiedy zaczynał mówić po niemiecku. Mimo ułożonych jako takich stosunków z Martinem, miałam uraz do tego języka. Kojarzył mi się z tym okresem w życiu, który wolałabym wyrzucić z pamięci. Zbyt wiele przykrych słów usłyszałam po niemiecku. – Przecież ona śpi!
Chwilę mi zajęło nim zorientowałam się, o czym mówił.
– Nie martwię się, że śpi, tylko jej stanem zdrowia. Naprawdę musicie dzisiaj jechać?
– Ojciec też się o nią martwi.
Westchnęłam. Czasami nie chciałam przyjąć do wiadomości, że ten tyran, który kilka lat mojego życia zamienił w piekło, mógł mieć jakieś uczucia i być całkiem niezłym ojcem. Zacisnęłam usta.
Plan był taki, że dzieci zostają u mnie na wigilii, a w pierwszy dzień świąt jadą do Berlina i spędzają czas aż do Nowego Roku z rodziną Martina. Teraz, kiedy nie było Irka, nieobecność dzieci jawiła mi się niczym kara. Chciałam z nimi trochę pobyć. Nie odezwałam się jednak ani w czasie rozmowy, ani później, gdy wyjeżdżali.
Poza rozmową z synem, ani Alex, ani Amelia nie zająknęli się na temat Irka. Nie mówili również o wigilii i o reakcji moich bliskich. Po prostu uznali, że to nie jest ich sprawa. Nie byli jakoś specjalnie zaprzyjaźnieni z Irkiem. Traktowali go z szacunkiem, ale ze wszystkimi pytaniami i tak przychodzili do mnie albo dzwonili do ojca. Irek był dla nich bardziej kolegą, lokatorem mieszkającym pod tym samym adresem. Zresztą nie chciał pełnić roli kogoś, kim nie był. Miał swoją córkę. Mimo że nie utrzymywał zbyt serdecznych kontaktów ani z nią, ani z jej matką, od czasu do czasu pojawiała się w jego życiu. Jak wtedy, gdy już oficjalnie byliśmy razem. Pamiętam te późnonocne telefony, wyrzuty czynione niemal na okrągło i próby wywarcia na niego wpływu. Jak choćby ze sprzedażą mieszkania.
Jakimś cudem dowiedziały się, że zamierzam sprzedać mieszkanie. W czasie któregoś spotkania podrzuciły mu pomysł, że przecież ja mogę sprzedać swoje mieszkanie, Irek swoje i możemy kupić nowe razem. Byłoby większe, ładniejsze, lepsze… przede wszystkim droższe. Od początku coś mi w tym wszystkim zgrzytało. Nie wierzyłam, że rzeczą nadrzędną dla nich jest szczęście Irka przy moim boku. Nie przestawałam o tym myśleć, zwłaszcza że Irkowi spodobał się ten pomysł. Im dłużej jednak mnie namawiał, tym bardziej zdecydowanie mówiłam „nie”. I w końcu do mnie dotarło! Rozwiązanie zagadki okazało się niezwykle proste, bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Gdybym zgodziła się na kupno mieszkania z Irkiem, wtedy byłby współwłaścicielem, a jego dziedziczką… córka! Kiedy po raz pierwszy o tym pomyślałam, zmroziło mnie. Nie po to harowałam jak wół, żeby jakaś obca, bądź co bądź, dziewucha, kładła w przyszłości łapy na mojej krwawicy i pozbawiała moje dzieci należnego im spadku. Starałam się jak najdelikatniej wytłumaczyć Irkowi, dlaczego ostatecznie postanowiłam kupić dom bez jego udziału. Dąsał się kilka dni, ale zrozumiał. Tak przynajmniej twierdził, a ja mu uwierzyłam.
Nigdy nie wiązałam wyjazdu Alexa na studia do Berlina z obecnością Irka, ale teraz przyszła mi do głowy taka właśnie myśl. Może to było powodem, dla którego mój syn, mając pod nosem bogatą ofertę uczelni, postanowił studiować w swojej drugiej ojczyźnie. Bliżej ojca. I może z tego samego powodu tak bardzo nosiło po świecie Amelię…
Może to wszystko wcale nie było tak piękne i ułożone, jak mi się wydawało?
Ciąg dalszy w wersji pełnej