Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Kac egzorcysty - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 sierpnia 2025
30,99
3099 pkt
punktów Virtualo

Kac egzorcysty - ebook

Nie każdy demon przychodzi z piekła.

Egzorcysta na kacu? Bywa i tak. Szczególnie gdy do akcji wkracza Marian Szaleniec – człowiek, który od najmłodszych lat czuł, że został stworzony do zgłębiania zagadek równoległych rzeczywistości i pomagania ludziom w walce z demonami tego oraz innych światów.

Niestety, podczas zażartych bojów o dusze bliźnich sam coraz częściej nie potrafi poradzić sobie z mieszkającymi w nim potworami.

Gdy przypadkowa noc w taniej knajpie prowadzi go do starcia z siłą, która nie powinna istnieć, Marian po raz kolejny musi zmierzyć się nie tylko z obcym bytem, ale i z najciemniejszymi zakamarkami własnej duszy…

Bo nie każdy demon przychodzi z piekła. Niektóre rodzą się w nas.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-966-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Marian pociągnął z flaszki, a słodkawy płyn rozlał mu się po podniebieniu i spłynął do gardła, lekko je drażniąc i zostawiając jednocześnie charakterystyczny siarkowy posmak. Podał butelkę stojącemu po lewej rumianemu mężczyźnie. Ten od razu przytknął brązową szyjkę do ust i zrobił się jeszcze bardziej czerwony. W sumie było ich sześcioro – kobieta i pięciu mężczyzn. Stali w kółku na środku chodnika jednej z bocznych ulic w centrum tego miasta. Kolejna już flaszka sprawnie krążyła z rąk do rąk. Przyszła pora na Heńka. Uśmiechnął się na widok płynu w szkle, przy okazji obnażając zepsute pieńki resztek zębów. Za nim była Kryśka. Po swojej kolejce przekazała cenny napój następnemu i tak w końcu butelka ponownie wróciła do Mariana. Przez moment tylko przemknął mu w pamięci obraz uzębienia Heńka, wzdrygnął się, przymykając oczy, by w ten sposób odgonić to wspomnienie od siebie, i natychmiast wysączył resztkę alkoholu.

– Pożegnanie z tytułem – rzekł, odsuwając od ust opróżnione szkło. – Robimy coś jeszcze czy tylko stoimy? – zapytał, wrzucając opróżnioną butelkę do stojącego obok kosza.

– Ja spadam – rzucił Heniek. – Stara już chyba skończyła z bratem, więc mogę wracać. Zmęczony jestem. Trzy dni się tak kręcę od flaszki do flaszki – dodał na pożegnanie i nie czekając na reakcję kompanów, odszedł w kierunku pobliskiego placu, gdzie w jednej z tamtejszych kamienic mieszkał na poddaszu. Po chwili zniknął w gęstniejącym mroku, którego nie było w stanie rozświetlić nikłe światło latarń.

Stara to była Marta, partnerka Heńka. Żył z nią od kilku lat, ale nie robił z tego problemu, gdy ona chciała się wyżyć z kimś innym. Dziś akurat to był jego brat. Co będzie im żałował. Generalnie miał luźne podejście do całego świata, a już tym bardziej do tych spraw łóżkowych. „Naprzerzucałem się tego towaru” – powtarzał często.

Odejście Heńka jakoś rozluźniło szeregi, reszta niczym na sygnał zaczęła się żegnać i powoli rozchodzić. Na placu boju pozostali Kryśka i Marian.

– Pójdziemy jeszcze na coś? – zapytała, przeliczając zmięte banknoty, które wyciągnęła z kieszeni dżinsów.

– Możemy – odparł, czując jakieś lekkie napięcie poniżej brzucha. A potem już w myślach dodał: „Zdecydowanie zyskuje na atrakcyjności z tymi krągłościami”.

Kryśka z pewnością nie była powalającej urody, jednak w sobotni wieczór z promilami w żyłach… piękniała dla niego z każdą minutą. Gdzieś w głowie roiło mu się już coś więcej z jej udziałem, ale pociągnęła go do pobliskiej knajpy w piwnicy, tak że chwilowo wątek się urwał. Nie wiedział, iż odczytała jego sygnały, a może nawet bardziej sama je nadawała i też miała już jakiś pomysł na dalszą część wieczoru z jego udziałem.

Lokal był nabity, ale mieli szczęście, bo akurat dwóch mężczyzn zwolniło stolik. Gdy Marian szedł do baru po piwa, Kryśka chciała mu wcisnąć banknoty, ale się obronił. Potem dał już za wygraną i następne kolejki płacili na zmianę. W tle, na małej i skromnie zaaranżowanej scenie, grał jakiś amatorski zespół. Alkohol robił swoje. Tak że z kolejnymi łykami rozmowa płynęła bardziej gładko. Kryśka coraz mocniej lepiła się do Mariana. On nie pozostawał jej dłużny.

Nie pamiętał już, kiedy pod stołem zaczęły im się splatać dłonie, a potem bardziej i bardziej, ocierając się coraz namiętniej, aż w końcu dotykając tego, co kryły ich dżinsowe spodnie. A fala podniecenia otaczała ich z każdej strony niczym wzburzone morze rozbitków. Każdy ruch stawał się pretekstem. I wtedy, gdy zdawało się, że musi nastąpić to nieuchronne; to, do czego tak wytrwale przecież obydwoje dążyli; właśnie wtedy Marian, wiedziony jakimś nieznanym nadludzkim impulsem, nagle oderwał się od Kryśki. Aż spojrzała na niego zaskoczona i nie wiedząc, co z tym począć, sięgnęła po szklankę i zaczęła machinalnie dopijać piwo, by pokryć zakłopotanie. Okazało się, że do jej kompana niespodziewanie przedarła się muzyka. Poprzez tę sztucznie pobudzoną namiętność i słowa Kryśki, a także szum innych rozmów, które gęstniały uwięzione niskim sufitem, Marian jakimś cudem usłyszał cover _Alive_ Pearl Jam. To znaczy to był proces i trwał chwilę. Najpierw zaczęły do niego docierać pojedyncze dźwięki, których nie rozpoznawał jeszcze. Jakby przez jakąś cienką ścianę, a potem stawały się wyraźniejsze. Aż w końcu go oświeciło.

– To nie brzmi – skomentował, zasłuchany w tym swoim pijackim zwidzie. – Do tego trzeba mieć głos Eddiego Veddera. Muzę da się jakoś podrobić, ale nie ten wokal. A ty wiesz, że ja jestem egzorcysta… – dodał niespodziewanie, czując jednocześnie, że już ma poważne trudności w składaniu słów.

– Chodź, posłuchamy tego u mnie – rzuciła ze śmiechem, łapiąc go za ramię i przyciągając do siebie. – Przy okazji sprawdzisz, czy ja nie wymagam jakichś egzorcyzmów – dodała i zwarli się, całując się przy tym tak zwierzęco.

Nie było w tym żadnej delikatności, ale alkohol sprawił, że żadne z nich nie odczuwało nawet najmniejszego dyskomfortu. Nie przeszkadzało im kompletnie, że ich gra toczy się teraz w tak pierwotnym kontekście. Bariery zniknęły już czas jakiś temu. Marian zapadł się w Kryśkę, ale trwało to tylko krótki moment. Zaraz znowu poderwał go kolejny kawałek Pearl Jam. Niby rozpoznał muzykę, ale był bezsilny. Mózg już odmówił współpracy. Nie potrafił odnaleźć tytułu. Z trudem i daremnie wertował kartki notesu w głowie; wszystkie były czyste.

Kobieta się podniosła.

– Chodź, spadamy, mój ty egzorcysto – powiedziała, chwytając go za rękę, jakby nie chciała konkurować z muzyką, która wyraźnie odbierała jej Mariana.

Wyszli objęci wpół i zaczęli mozolnie wspinać się po schodach. Mijani ludzie ustępowali im miejsca, bo chwiali się mocno na boki, słabo kontrolując to, co się działo wokół. Długo szli do przystanku nocnego autobusu, co chwilę porywani falą pobudzonej alkoholem namiętności. Raz po raz Kryśka powstrzymywała zapędy Mariana, który wyraźnie zapominał, że są na ulicy w centrum miasta. Ona trzymała się zdecydowanie lepiej, ale to zasługa tego, że udawała picie tego taniego wina wcześniej. Przytykała tylko szyjkę do ust. Wypiła dopiero teraz z nim tych kilka piw. Nie miała więc w sobie tej zabójczej mieszanki, która tak rozbrajała mężczyznę.

Wsiedli do autobusu i zajęli miejsca na końcu. Siedzieli przytuleni. Coś do siebie mówili, ale Marian nie pamiętał co. Potem miał tylko krótki przebłysk, że zrobiło mu się niedobrze i z trudem wstał. To jakoś do niego dotarło. I to, że spojrzał na Kryśkę, a ta momentalnie rozpoznała jego stan i zapobiegawczo odepchnęła go w kierunku drzwi. Akurat w momencie, gdy autobus podjeżdżał na przystanek. Tak, że siła, którą w niego tchnęła kobieta, nieomal wystrzeliła go na zewnątrz. Ale jakimś wyjątkowo szczęśliwym trafem nie upadł. Zamiast tego wypadł na oczekujących ludzi, którzy szybko się rozstąpili. Jakiś napakowany gość na przystanku zabluźnił soczyście, wyjmując ręce z kieszeni kurtki i odwracając się za nim. Na szczęście, nim zareagował, jego kompan pociągnął go do autobusu. Zamknęły się drzwi i pojazd ruszył.

Gdzieś w tym wirującym świecie Marian zobaczył jeszcze oświetlone wnętrze odjeżdżającego autobusu. Mignęła mu też przez moment jakaś kobieca postać. Gdzieś tam, jakby z jakiejś otchłani, dotarło do niego, że to Kryśka. Ale to mogła być równie dobrze wizja jego pijanego umysłu. Nic już teraz nie było konkretne. Wszystko tylko się jawiło na moment; chwiejne, rozmazane, fragmentaryczne. Także trawa pod nogami i nawet to, co po chwili z niego chlusnęło niczym fontanna, też nie wiedział, czy istniało. Zachwiało nim, zataczając się, zrobił jeszcze kilka kroków, złapał na moment równowagę, by zaraz po tym runąć na ziemię. Zupełnie jakby ktoś nagle wyciągnął z gniazdka wtyczkę zasilania. Zrobiło się ciemno, absolutnie ciemno. Został odcięty od tego świata. Nie było go. Po prostu zniknął.

Nie wiedział, ile to trwało. Potem, dopiero po tym jakimś abstrakcyjnym potem, jakby z oddali bardzo słabo zaczęło coś dochodzić. Najpierw docierał jakiś niby-szum. A może bardziej jego echo. Tak przynajmniej w jakiejś odległej galaktyce siebie sam sobie to uświadamiał. A potem z trudem z tego szumu on, jego umysł czy cokolwiek to było, usiłowało wyodrębnić jakiś normalny dźwięk. Nazywać, przypisać, przyporządkować. Bo próbował się czegoś złapać. Uchwycić jakieś przyczółki, dzięki którym mógłby dźwignąć się do życia. Z ciemności nieistnienia chciał, czy też coś mu nakazywało, wydobyć się do światła. I jakimś nadludzkim wysiłkiem, pokonując opór materii swojego ciała, ale i całego niebytu, w którym teraz przebywał, Marian wreszcie otworzył oczy.

Nic nie widział. Czemu?! Chciał zobaczyć! Miał przecież zobaczyć! Coś mu jednak przysłaniało widok. I trwało tak, nim wreszcie dotarło do niego, że to coś przed nim jest takie cienkie zielone. Coś, co zasłania. Później poczuł dotyk tego wiotkiego na twarzy. A dopiero na samym końcu przyszła do niego informacja, że to trawa. Powoli wracał z zaświatów do ciała. Dotarło do niego, że leży na trawniku. Wreszcie ta myśl przedarła się przez zasieki niebytu, w którym wciąż przebywała zdecydowana większość świadomości Mariana. Widział już teraz kolejne plany tego obrazu. Ale jeszcze ich nie nazywał. Nie był w stanie. Nie miał odpowiednich danych albo jego mózg jeszcze nie działał wystarczająco. W każdym razie wszystko, co widział, było przekrzywione, jakby na boku. Nie mógł sobie z tym poradzić. Jakiś defekt wdarł się w obraz i pozostawał w nim.

W końcu jednak Marian się dźwignął, podpierając prawą ręką. Zmienił pozycję. I teraz nagle obraz, nieco z oporem, ale w końcu się wyprostował. Zobaczył świat. Jakby dopiero ucząc się go na nowo. „A więc to jest ulica” – słyszał podpowiedzi w swojej głowie. „Drzewa” – wzrok podążył za strzelistymi kształtami. „I trawa wokół. I asfalt, ulica. O! Samochód”. Niemal jednocześnie dotarło do niego, że leży obok przystanku autobusowego przy ulicy. Była w tym też zawarta informacja co do lokalizacji jego miejsca pobytu. Nareszcie się dowiedział, gdzie jest. Poczuł rodzaj ulgi. Docenił wagę tego przekazu. Powoli z jakiejś odległej nieznanej krainy wracały poszczególne zmysły. Dane spływały do jego głównego komputera, który z mozołem je przetwarzał. Teraz też spostrzegł, że ma na sobie cienką bawełnianą kurtkę, która jest ozdobiona na rękawie dziwnym i – jak teraz poczuł, dotykając jej – wilgotnym wzorem. Barwnym, jak przy okazji do niego dotarło. „Ile informacji” – zadziwił się Marian. Szukał, co to jest to wzorzyste coś na rękawie, próbował to nazwać, ale twardy dysk nie miał nic zapisane. I kiedy stracił już nadzieję, niespodziewanie go olśniło: to było to, co wyrzucił ze swoich wnętrzności. Objawiło mu się w końcu. To było jak katalizator i uruchomiło proces. Z otchłani zaczęły się wyłaniać drobne migawki jego nocnego show. Jakieś luźne obrazy, których znaczenia jeszcze nie mógł w pełni odczytać. Ale już pojawiły się kolejne i kolejne.

– _Black!_ To było _Black_ – powiedział do siebie nagle głośno i brzmiał w tym rodzaj nieskrywanego tryumfu, bo oto właśnie przypominał sobie tytuł tego zapomnianego kawałka, który na próżno próbował przywołać w nocy w knajpie.

I wtedy, jakby to słowo było jakimś umówionym znakiem dla tego świata wokół, do którego z dalekiej podróży z otchłani nieistnienia próbował powrócić, zaczęły bić dzwony. Powoli – jego ruchy odpowiadały prędkości, z jaką toczyły się w nim myśli, a wraz z nimi pozostałe procesy – przekręcił głowę w prawo i dopiero wtedy zobaczył wielki gmach pobliskiego kościoła. A ktoś, niczym teatralny sufler, podpowiedział: „bryła stylizowana na watykańskiej bazylice z charakterystyczną wielką kopułą na szczycie”.

Gdy się tą myślą napawał, na pusty przystanek przy ulicy, który dopiero teraz wyłonił się dla niego z otchłani wciąż abstrakcyjnego krajobrazu, podjechał autobus. Drzwi się otworzyły, ale nikt nie wysiadł. Wewnątrz, na środku i na końcu pojazdu, przy szybach od jego strony siedziało dwoje pasażerów. Spojrzeli na niego dziwnym wzrokiem, jakby był jakimś zjawiskiem, które wymykało się ich percepcji. Widział, nie wiedzieć jakim cudem, nawet te ich szeroko otwarte oczy, które go odprowadzały, gdy autobus ruszył. A może to była tylko jego projekcja. Tego się już nie dowie. I nagle jego wzrok podążył głębiej na lewo. Za drzewami, jak powoli sobie uświadomił, stał dwupiętrowy podłużny budynek z wielkimi oknami. I w zwolnionym tempie, ale jednak, właśnie przyszło do niego, że go zna. Wie, co to za gmach. Bo oto dotarło do niego, że leży na trawniku naprzeciwko swojej szkoły średniej. Znaczy się tej, którą ukończył przed laty. „Iloma?” – zadał sobie pytanie. Próbował nawet policzyć, ale zadanie tymczasem przekraczało jego możliwości. Odpuścił więc sobie. Zamiast tego pomyślał, że historia zatoczyła koło. Znowu był w szkole. Prawie… Uśmiechnął się do siebie, zachwycony błyskotliwym wnioskiem, który samodzielnie wyciągnął. Przez moment poczuł się niczym intelektualny tytan. Tak, był teraz w takim stanie, iż naprawdę niewiele potrzebował, by poczuć dumę z osiągnięć swojego umysłu. „Genialne…” – dotarło do niego.

W końcu wstał, bo coś, jakby na podobieństwo uczniowskiego zawstydzenia, ponaglało, żeby nikt ze szkoły nie zobaczył go leżącego na trawniku. Otrzepał ubranie. Nie licząc ozdoby na rękawie, nic go nie zaniepokoiło. Pomacał nawet kieszenie i ze zdziwieniem stwierdził, że ma tam nadal portfel i klucze. Nie wiedział, która godzina, bo nie miał zegarka, zresztą nigdy go nie nosił. To znaczy przestał, gdy kolejny się zepsuł. Miał kilka na swoim koncie; poczynając od tego pierwszego, otrzymanego na komunię, poprzez elektroniczne, kwarcowe i standardowe nakręcane, nawet jeden po dziadku, a także oryginalny szwajcarski ojca. Wszystkie, co do jednego, umierały na nim. Ten po dziadku, który nestorowi rodu doskonale służył przez większość osiemdziesięcioletniego życia, na przegubie jego wnuka wytrwał zaledwie kilka dni. Z kolei „szwajcar” ojca wytrzymał tydzień. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego się tak dzieje. Z wyjątkiem pewnego znajomego zajmującego się energiami i szeroko pojętą medycyną alternatywną.

Podczas jednego ze spotkań przed laty powiedział mu, że dysponuje mocą, która sprawia, iż unicestwia zegarki. A jednocześnie dodał, że powinien coś z tą energią zrobić, jakoś sensownie ją zagospodarować. Nie bardzo jednak widział, jak wykorzystać tę informację. Otrzymał ją od tego niespodziewanego posłańca, ale kompletnie nie miał pomysłu, jak się do tego zabrać. I długo trwało, nim świadomość zmieniła mu się na tyle, że mógł z tym zrobić coś konkretnego. Wówczas zdecydował jedynie, by przestać testować wytrzymałość kolejnych czasomierzy. Od tego momentu żył więc już bez zegarka.

Dopiero teraz dotarło do niego, że przecież biły dzwony, a więc jest niedziela, bo wczoraj była imprezowa sobota, a na ulicach mały ruch. Zbierał dane, które procesor wewnątrz jego głowy jakoś połączył w coś na kształt wniosku, obstawił więc, że jest godzina szósta. To było coś. Wiedział też, gdzie się znajduje. Kolejna ważna informacja. Ruszył więc w stronę domu, przypominając sobie, że po drodze jest stacja benzynowa. Kupić coś do picia – to było teraz priorytetem.

Szedł mozolnie, wykonując powolne ruchy, z których każdy był ciągłym pokonywaniem oporu, jaki stawiało jego ciało. Z wysiłkiem próbował wracać do życia. Bał się jednak, że tę subtelną konstrukcję pozornej równowagi, jaką z takim poświęceniem teraz wypracował, może natychmiast zburzyć jakiś drobny detal, którego istnienia nawet nie przeczuwał. Szczęśliwie w końcu jednak dotarł do stacji. Będąc wewnątrz, odruchowo odwracał wzrok od jedzenia, bo robiło mu się słabo. Obsługujący mężczyzna natychmiast bezbłędnie rozpoznał jego stan.

– Może coś na poprawę samopoczucia? – zaproponował pracownik, wskazując jednocześnie dłonią na szeroką gamę produktów, które zgodnie z zapewnieniami producentów miały neutralizować objawy kaca.

– Nie, dziękuję, tylko woda. – Marian odmówił, bo nie miał zaufania do medykamentów, a tym bardziej tych „następnego dnia”.

Opróżnił butelkę wody, ale jego myśli już od jakiegoś czasu niezmiennie krążyły wokół soku z kapusty kiszonej. Wiedział bowiem, że ma w domu w szafce słoik z taką zawartością. Ta myśl urosła w jego świadomości do jakiegoś wiekopomnego wydarzenia. I ożywiony tym ruszył do domu.

Poranny rześki spacer dobrze mu robił. Marian czuł, że jego kroki zyskały na intensywności. Nie człapał już jak poturbowany emeryt. Gdy przechodził w pobliżu przystanku, minął go tramwaj, we wnętrzu którego zobaczył wyświetlacz z napisem: „6:44”. Zanim doszedł do domu, miała minąć jeszcze kolejna godzina. W międzyczasie pogadał ze sobą i jakoś do niego przyszło, że to koniec jego spotkań z alkoholem. Powoli, ta myśl dojrzewała w nim już od jakiegoś czasu. Praktycznie przy każdym kolejnym piciu, które zdarzało mu się sporadycznie i sam musiał siebie do tego przekonywać. Prawdę powiedziawszy, alkohol nigdy mu nie smakował. Podobnie jak papierosy. Cóż z tego, gdy jednak w przeszłości podejmował liczne próby, by te upodobania zmienić. Bez efektów. Nadal nie lubił używek, co jednak nie przeszkodziło mu się skutecznie sponiewierać.

I teraz świadomość tego rozdźwięku – pomiędzy tym, co czuje, że mu odpowiada i jest mu potrzebne, a tym, co robi – stała się nie do zniesienia. Nie potrafił dosłownie tego objąć w sobie, że takie skrajności żyją w nim razem, wypełniają go jednocześnie. Dalej jego myśl chwilowo nie mogła płynąć, bo czuł się wykończony, i to na każdym możliwym poziomie. Ale ta głęboka i dojmująca refleksja wystarczyła, dała początek… Co więcej, choć teraz już nie był w stanie się na tym skupić, to ta podziemna rzeka niezależnie od niego płynęła dalej, niosąc tę istotną treść. Nawet gdy on, nieco sparaliżowany bólem głowy, musiał odpuścić. To odzywał się organizm, który dopominał się wyzwolenia z jarzma zatruwających go toksyn.

Szczęśliwie w końcu dotarł do domu i od razu rzucił się do szafki. Odsączył do cna kapustę kiszoną ze słoika. Czuł, jak jego komórki chłoną każdą kroplę tego kwaśnego płynu. Wprawdzie nie było mu wyraźnie lepiej, ale coś w nim wołało o więcej i więcej. Z wielką radością odkrył, iż w otchłani szafki ukrył się jeszcze jeden słoik z kapustą. Z zawartym w nim płynem też sobie poradził. Potem wykąpał się i położył. Leżąc, zerknął na telefon i zobaczył, że dzwoniła Paulina. Obiecał sobie, że oddzwoni, ale nie teraz. Zostawił to na później. Teraz nie miał mocy. Czuł jeszcze słabość, wprawdzie w głowie nie było tych słynnych dramatycznych akrobacji samolotowych, ale do normalności miał jeszcze daleką drogę. Usnął, nim cokolwiek więcej pomyślał.

Jechał na rowerze i czytał książkę, nagle przewrócił się na trawę i ze szkoły obok wyszła jego polonistka. Podeszła do niego i machając groźnie palcem, powiedziała, że nie zda matury. Kiedy się obudził, pamiętał dokładnie ten oniryczny film. I teraz do niego dotarło, że w tym śnie to był to ten sam trawnik, na którym ocknął się dziś pijany…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij