- W empik go
Kachna - ebook
Kachna - ebook
Czasem droga do odnalezienia siebie bywa długa i kręta. Wie o tym Kachna, dziewczyna, której los nie szczędził trudnych momentów - jej dzieciństwo nie należało do szczęśliwych, a czas spędzony w zakładzie karnym dla nieletnich odcisnął na jej psychice bolesne piętno. Pewnego dnia w wyniku szantażu Kachna trafia do tajemniczej leśnej osady, gdzie musi przebywać przez najbliższy rok. Tutejsze życie toczy się w zupełnie nieznanym jej dotąd rytmie, a zjawiska, których doświadcza, wymykają się ludzkiemu rozumowi. Mimo początkowej niechęci do tego miejsca i opiekującego się nią Karola dziewczyna coraz lepiej czuje się w swoim nowym środowisku, otwiera się na innych ludzi i na siebie samą. Jednak wkrótce przeszłość się o nią upomni...
„Kachna” to intrygująca, pełna mistycznych wątków powieść o dojrzewaniu, szukaniu własnego sposobu na życie i odwadze, której potrzebujemy, by zmierzyć się z prawdą o sobie.
Jestem Kachna. Karol zmusił mnie do pisania tego kretyńskiego pamiętnika. To część umowy. Właściwie szantażu, którego się na mnie dopuścił. No dobra. Lubię pisać – to jakoś przeżyję. Od reszty i tak się wymigam. Moje zobowiązania zostały wymuszone szantażem. Nie obowiązują. Tylko żeby tego nie przeczytał! Muszę znaleźć jakąś skrytkę. Zresztą co mnie to obchodzi? Niech wie, co o tym myślę. Przecież nie będę tu gnić przez rok. Wywiózł mnie pajac do jakiejś dżungli i myśli, że będę skakała z radości pod czubki baobabów.
Shit! Łatwiej by było stąd nawiać, gdybym się nie bała łazić po lesie! Jeszcze mnie tam coś napadnie albo zeżre. Miałby mnie pajac na sumieniu. Po jaką cholerę on mnie tu w ogóle przytargał? Po cholerę się przypałętał i wpieprzał w moje życie? Co mu do tego? Czemu właśnie ja? Czy mi źle było u Bronka?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-110-3 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stalowy, zima
■ Dzień 1
Jestem Kachna. Karol zmusił mnie do pisania tego kretyńskiego dziennika. To część umowy. Właściwie szantażu, którego się na mnie dopuścił. No dobra. Lubię pisać – to jakoś przeżyję. Od reszty i tak się wymigam. Moje zobowiązania zostały wymuszone szantażem. Nie obowiązują. Tylko żeby tego nie przeczytał! Muszę znaleźć jakąś skrytkę. Zresztą co mnie to obchodzi? Niech wie, co o tym myślę. Przecież nie będę tu gnić przez rok. Wywiózł mnie pajac do jakiejś dżungli i myśli, że będę skakała z radości pod czubki baobabów.
Shit! Łatwiej by było stąd nawiać, gdybym się nie bała łazić po lesie! Jeszcze mnie tam coś napadnie albo zeżre. Miałby mnie pajac na sumieniu. Po jaką cholerę on mnie tu w ogóle przytargał? Po cholerę się przypałętał i wpieprzał w moje życie? Co mu do tego? Czemu właśnie ja? Czy mi źle było u Bronka? Miałam luz. Nie czepiał się. Był OK. A ten goguś Karol (nawet imię ma jakieś pedalskie) – kim on właściwie jest? Może mnie na tym zadupiu zgwałcić, zamordować, znowu zgwałcić i tak w kółko. I nikt się nawet nie jorgnie. Ale kiła! Idę się przejść, może coś wymyślę.
■ Po południu
Rozejrzałam się po zadupiu w środku lasu. Kilka chałup na krzyż. Tu chyba mieszkają jakieś oszołomy. Pewnie jakaś sekta. Czy to nie jest zakazane? Muszę wszystko dokładnie pisać i schować ten zeszyt. Może być, że tylko tyle po mnie zostanie. Gdyby ktoś poza tymi oszołomami kiedyś to przeczytał:
Ja, Kachna, będąc świadoma na umyśle (być może jako jedyna taka osoba w promieniu stu kilometrów), oświadczam, że do tej sekty zostałam ściągnięta wbrew własnej woli, przy użyciu podłego i bezprecedensowego szantażu i nie mam nic wspólnego z tymi oszołomami.
Jeszcze się jakaś baba do mnie szczerzyła, jak się szlajałam po tym… czymś. Jak ja tu przeżyję? Co ja tu będę robić przez rok? Muszę nawiać. Pewnie o czymś takim jak książka nawet nie słyszeli.
■ Dzień 2
Trochę się uspokoiłam. Muszę być bardziej wyrachowana. Przeczytałam swoje wczorajsze zapiski. Bez ładu i składu, jakieś głupoty. Muszę się opanować i opracować plan ucieczki. Żeby nie ten cholerny las… Stopem? Też nie, przecież tu nic nie jeździ, a te miejscowe oszołomy są pewnie z moim pajacem w zmowie.
Spokojnie, Kachna. Łebska jesteś, coś wymyślisz. Póki co popisz sobie. To cię odpręża.
Żyłam sobie spokojnie z Bronkiem. Nie było różowo, wiadomo. Bronek żyje z pożyczania od ludzi różnych rzeczy, w tym pieniędzy, zazwyczaj bez zgody frajera. Taki sposób na życie. Bronek mówi, że w przyszłym życiu wszystko spłaci. Teraz musi się zająć rodziną (jakby jakąś miał!) i innymi sprawami doczesnymi.
Nie byłam jego laską. Właściwie nie wiem, o co między nami chodziło. Pomagałam mu w pracy, w domu i tyle. Gdzie miałam się podziać po wyjściu z karnego dla małolatów? Bronek to dobry człowiek. Pomógł mi. Nie mieliśmy wspólnych planów. Mówił, że pomoże mi stanąć na nogi, i już.
Któregoś dnia zjawił się, nie wiadomo skąd, ten pajac Karol, poszedł do Bronka i siedzieli z godzinę, gadając o mnie. Jakim prawem? Potem Bronek przyszedł i powiedział, że dostał za mnie skrzynkę browara i teraz Karol się mną zaopiekuje. Skrzynkę browara?! Zhandlował mnie za skrzynkę browara! Matoł. Mógłby za mnie dostać z dziesięć skrzynek. Albo nawet dwadzieścia.
Karol przyszedł po mnie godzinę później – tyle mi dali na spakowanie się. Powiedziałam mu, żeby sobie wsadził gdzieś tego browara, bo nigdzie nie idę. Wtedy wyjął jakąś teczkę i spokojnie mi ją wręczył. Otworzyłam. W środku były zdjęcia z monitoringu, zeznania świadków i inne materiały z naszego skoku na stację benzynową (popisowa akcja). Goguś powiedział:
– Jak myślisz, dlaczego prokurator te materiały zgubił? Jesteś na warunkowym, mógłby cię wsadzić na długo, a jednak gdzieś mu się te papiery zawieruszyły. Postawię sprawę jasno: albo jedziesz ze mną i zamieszkasz tam, gdzie cię wywiozę na rok, albo prokuratorowi teczuszka niechcący się odnajdzie.
– Na rok?
– Tylko rok. Potem jesteś wolna.
– Nie wrócę za kratki, za nic w świecie!
Była już głęboka noc. Pokazałam Bronkowi fakjusa na pożegnanie. Uśmiechnął się jakoś krzywo. Walnęłam drzwiami.
Goguś wywiózł mnie na jakieś małe lotnisko, wsadził w samolot. Byłam padnięta, zasnęłam. Obudził mnie, gdy słońce już wstawało. Pokazał na dół.
– Tam będziemy mieszkać.
Spojrzałam. Jak okiem sięgnąć lasy. Teren lekko pofałdowany, widać było kilka jezior i jakieś rzeczki lub strumyki. Pod nami, w środku lasu, była polana i chyba o nią mu chodziło, bo widać tam było chaty.
Potem wylądowaliśmy i przywiózł mnie tutaj SUV-em. Co za penis! Jeszcze mi perfidnie pokazał, gdzie będzie mnie przetrzymywał. Jakby chciał powiedzieć, że nawet gdybym chciała, to i tak nie nawieję. Szlajałabym się tylko po lasach bez celu. Pewnie i tak niedługo, bo coś by mnie zeżarło, zanim bym zdążyła zgłodnieć.
W chacie pokazał mi mój pokój, kuchnię, łazienkę i te sprawy, potem dał mi spokój. Pewnie chce, żebym zmiękła, zanim zaczną mnie grupowo i indywidualnie gwałcić i mordować wszyscy mieszkańcy tej zasranej mieściny.
■ Dzień 3
Łaziłam trochę po rewirze. Obczajałam. Przyjechał kurier. Czuje się tu na tyle bezpiecznie, że nawet nie zamknął busa z paczuszkami. Może by tak cichaczem… Tylko co dalej? Wywali mnie w jakimś Bździelewie i co? Pójdę na policję? Muszę najpierw zlokalizować teczkę, którą Karol mnie szantażuje. I dowiedzieć się, czy nie zrobił kopii. To jest plan! Zajumać teczuszkę i prysnąć dyskretnie, wchodząc do samochodu kuriera. A potem się zobaczy, co dalej.
Nieźle, Kachna! Tak trzymaj. Masz łeb. Teraz trzeba nieco uśpić czujność gogusia, wkraść się w jego łaski, zlokalizować teczkę, dowiedzieć się, czy nie ma kopii. Pikuś. Dam radę. Idę do niego pogadać.
■ Później
Karol siedział na werandzie na bujanej ławce. Usiadłam obok niego. Chyba się zdziwił, że tak blisko.
– Pewnie zamierzacie mnie zgwałcić i zamordować? – walnęłam z grubej rury.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Wydawał się naprawdę zaskoczony. Niezły aktor!
– Tak robią w sektach.
– W sektach?
– Myślisz, że nie wiem? Na razie traktujesz mnie przyjaźnie, żebym się oswoiła. Jak już poczuję się trochę pewniej, zaraz mnie zaszlachtujecie na jakimś ołtarzu.
– Faktycznie! Czemu ja o tym wcześniej nie pomyślałem? Przecież mogę cię zgwałcić, zamordować i diabli wiedzą co jeszcze!
– A kumple z sekty zrobią se przy tym orgietkę.
– Masz fantazję.
– A może się mylę?
– Nie, nie mylisz się. Tylko zamiast sekty zrobi to grupa ciekawych ludzi mieszkających w sąsiedztwie, zamiast gwałtu nauczą cię interesujących rzeczy, a zamiast morderstwa dadzą ci nowe, lepsze życie. Reszta się zgadza.
– Ja miałam dobre życie, zanim mnie porwałeś! – wykrzyknęłam bez przekonania, chcąc zagłuszyć wspomnienia.
– Na pewno?
Karol wstał i poszedł do kuchni. Po jakimś czasie wrócił z dwoma kubkami jakiegoś naparu. Jeden z nich mi podał. Usiadł znowu na ławce, tym razem blisko mnie, pewnym ruchem, jakby tryumfował. Przysunęłam się do niego delikatnie.
– A gdybym tak pozwoliła ci na nieco więcej, skróciłbyś mi wyrok?
– Co masz na myśli?
– No wiesz, nie jestem chyba najbrzydsza. Zwłaszcza tu, gdzie nie ma zbyt dużej konkurencji…
– Wyjaśnijmy to sobie od razu: nie mam wobec ciebie żadnych niecnych zamiarów. Twoja cnota jest tutaj niezagrożona. – Uśmiechnął się przy tym sarkastycznie, ale coś było w jego oczach takiego, że mu uwierzyłam. Czyżby jednak on był człowiekiem, nie tylko potworem i porywaczem?
– Dlaczego więc mnie tutaj przetrzymujesz? Dlaczego akurat mnie?
– Dowiesz się w swoim czasie. Powiedzmy, że się z kimś założyłem i że tu chodzi bardziej o mnie niż o ciebie.
– Ale…
– Bądź cierpliwa.
Więc jednak potwór. Ale z ludzkimi cechami. Muszę się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Dogadał się z prokuratorem, nigdy nie widziałam, żeby pracował, ma dość dziwne zwyczaje… Z czego on żyje? Pewnie to jakiś mafiozo! Rozgryzę go, nawieję i zakapuję glinom. Wybaczą mi grzechy, a i jakiś program ochrony świadków się dla mnie znajdzie. Brawo, Kachna! Masz łeb! A zatem od dzisiaj uszy i oczy szeroko otwarte.
■ Dzień 4
Śniadanie jadłam sama. Karol zawsze upiera się, żebyśmy jedli razem. Jak w prawdziwym domu. Tylko co to znaczy?
Dzisiaj jednak siedział zamknięty u siebie prawie cały dzień. Wychodził tylko za potrzebą i po jedzenie. Często słychać było przytłumiony odgłos rozmów telefonicznych. Pewnie zlecał jakieś morderstwa, napady i rabunki. Przy nim moje występki to mały pikuś.
Cały dzień siedziałam i kombinowałam, jak znaleźć moją teczkę i jak rozgryźć mafioza. Pewnie jest gdzieś wysoko w hierarchii, skoro siedzi na jakimś pustkowiu i się nie wychyla. Ciekawe, czy własnymi rękami kogoś zamordował? Muszę się mieć na baczności.
Przejrzałam jego skromną biblioteczkę. Żeby chociaż mieć co czytać! U niego tylko książki od informatyki, ekonomii i parę banałów w rodzaju Paulo Coelho, które już dawno łyknęłam. Jedyna dobra rzecz, jaka była w domu mojego ojca, to biblioteczka. Miał (pewnie jeszcze ma) wspaniałą kolekcję pięknie oprawionych książek. Niektóre bardzo rzadkie. Trzymał je w domu tylko dla szpanu (przed kolegami i kochankami), nigdy ich nie czytał. Za to ja przeczytałam wszystkie, oczywiście bez jego wiedzy. Niektóre nawet po parę razy. Już we wczesnym dzieciństwie wymyśliłam specjalny system regularnego przestawiania książek tak, żeby nigdy się nie zorientował, że którejś brakuje. Chyba by mnie rozszarpał!
Pukanie…
■ Później
To pukanie to był Karol. Oderwał się na chwilę od swoich spraw, wsadził głowę przez drzwi i powiedział:
– Zapomniałem ci powiedzieć. Wiem, że uwielbiasz książki. Nie mam zbyt pokaźnej biblioteki, ale wspólnie z sąsiadami posiadamy pewien zbiór w tym dużym budynku pośrodku osady. Opiekuje się nim Wolfgang. Dzwoniłem do niego i powiedziałem, że jesteś ode mnie. Możesz do woli korzystać. Gdybyś chciała coś, czego tam nie ma, porozmawiaj z Wolfgangiem, on każdą książkę zdobędzie.
Z trudem udawałam, że mnie to niewiele obchodzi. Ubrałam się i poleciałam na dół. Więc mają bibliotekę! Mogę czytać! Jestem uratowana!
Gdy wyszłam z domu, już nie mogłam się powstrzymać. Biegłam z plątaniną myśli. Pewnie mają jakieś barachło, ale niech będzie byle co. Byle mieć w ręku książkę! Dopadłam do jakichś drzwi, wpadłam na jakąś babę. Rzuciłam tylko:
– Wolfgang… książki?
Pokazała palcem i coś zaczęła mamrotać, susząc zęby. Nie słyszałam. Wpadłam pędem do biblioteki…
Wolfgang (kazał sobie mówić po imieniu) mnie zaszokował. Elokwentny starszy pan. Widać, że książki są jego pasją. Gdy wpadłam do pomieszczenia z impetem, przewracając coś po drodze, podniósł głowę znad biurka i dobrotliwym głosem powiedział:
– No maniery panienki pozostawiają nieco do życzenia. To pewnie Kachna? Jeżeli ten impet wynika z pociągu do książek, o jaki podejrzewa cię Karol, to jest ci wybaczone.
– Tak…
– Więc od czego życzysz sobie zacząć?
– Asfaltowy saloon Łysiaka – palnęłam, bo akurat tego ostatnio szukałam.
– Na szczęście to akurat mam.
Dopiero teraz rozejrzałam się po półkach. Elegancko poukładane i profesjonalnie skatalogowane stały tam prawdziwe cuda. Przez rok nie przeczytam tego wszystkiego, choćbym siedziała tu dwadzieścia cztery na siedem. Zapytałam nieśmiało, czy mogę sobie czasem pożyczyć jakąś do przeczytania.
– Po to właśnie tutaj są. Do czytania, nie do ozdoby.
Potem rozmawialiśmy jeszcze przez dwie godziny. Wolfgang wypytał mnie, co lubię, co chciałabym przeczytać. Wszystko skrupulatnie notował, kiwając głową, chyba z podziwem. I opowiadał. Bardzo dużo opowiadał, zachęcając mnie do sięgnięcia po inne książki. Ten jeden pokój to prawdziwa oaza, raj w całym tym sekciarskim piekiełku. Cudowne miejsce!
Gdy wróciłam z książkami pod pachą, Karol uśmiechał się lekko pod nosem. Pewnie widział, jak biegłam. Olałam go. Poszłam czytać.
■ Dzień 5
Wstałam późno. W nocy połknęłam „saloon”. Muszę trochę ochłonąć. Książek nie czyta się jedna po drugiej. To tak, jakbyś zjadł coś bardzo smacznego. Przez jakiś czas nie sięgasz po nową potrawę, żeby nie psuć sobie posmaku w ustach. Żyjesz, zajmujesz się swoimi sprawami, robisz różne rzeczy, ale nie sięgasz po nową książkę tak długo, aż poczujesz, że jesteś na nią gotowy. I wtedy pojawia się głód. Narastające uczucie, które długo niezaspokojone przeradza się w somatyczne, niekomfortowe objawy, dające się wyleczyć tylko przy pomocy kolejnej książki. Ten głód kazał mi właśnie wczoraj biec do biblioteki. Wolfgang to zrozumiał.
Wolfgang z pochodzenia jest Niemcem. Jego rodzice osiedlili się w czasie wojny w Białymstoku. Po wojnie postanowili zostać. Mimo nagonki ze strony Polaków i Rosjan, nienawiści i pogardy. Poświęcili swoje życie na pojednanie. Oboje ciężko pracowali, krok po kroku, po kawałeczku zjednując sobie kolejnych bliższych i dalszych sąsiadów. Gdy umierali w latach 70., byli bardzo lubianą i poważaną rodziną w okolicy. Okupili to zdrowiem, cierpieniami i nienawiścią ze strony własnych rodaków. W tym pokoleniu pojednanie nie było możliwe.
Wolfgang studiował bibliotekarstwo, ale przez większą część życia ten zawód był tylko jego pasją. Szybko jednak zauważył, że jego zdolności lingwistyczne i pociąg do książek mogą mu dać utrzymanie w inny sposób. Został tłumaczem, z czasem bardzo wziętym. Tłumaczył nie tylko książki i artykuły prasowe, ale również jako tłumacz symultaniczny pracował podczas konferencji, sympozjów, spotkań polityków i biznesmenów. Zwiedził przy tym cały świat, wielokrotnie rozmawiał z wielkimi tego świata. Słynął z tego, że jako jeden z niewielu potrafił swobodnie porozumiewać się i tłumaczyć aż w czterech językach – polskim, niemieckim, angielskim i francuskim. W kilku innych potrafi się dogadać.
Teraz już nie jeździ. Opiekuje się swoją biblioteką, to jest jego pasja i żeby nie wyjść z obiegu, tłumaczy książki. Przepięknie tłumaczy (czytałam kilka jego dzieł, nie myśląc nawet o tym, że kiedyś spotkam ich tłumacza).
Nigdy też nie znałam nikogo, kto by mnie tak przyjaźnie potraktował. Cierpliwie odpowiadał na moje pytania, chętnie mówił o sobie i o książkach, ze zrozumieniem znosił moje nieustanne zachwyty nad zawartością otaczających nas półek. Nie sądziłam, że znajdę kiedyś osobę, która tak jak ja lubi czytać.
Jestem wyposzczona. Znowu pojawia się głód. Sięgam po Bez dogmatu Sienkiewicza.
Czy taki ktoś jak Wolfgang może być członkiem sekty? Może jego też porwali i zaszantażowali? Nie wyglądał jednak na nieszczęśliwego…
■ Dzień 6
Znowu zawalona nocka, ale Bez dogmatu tak lekko nie wchodzi. Doszłam zaledwie do połowy. Ta potrawa jest dosyć ciężkostrawna.
Pójdę się przejść.
■ Później
Odważyłam się wejść do lasu. Do zadupia prowadzi jakaś piaszczysta droga. Pomyślałam, że przejdę kawałek i dojdę do asfaltu. Czułam się bardzo nieswojo. Co tam w tej dżungli mieszka? Nagle usłyszałam w lesie jakieś szmery. Zmroziło mnie. Nasłuchiwałam. Nie mogłam się ruszyć. Odgłosy nasiliły się i zmieniły w hałas. Nie miałam wątpliwości – to były kroki! Idzie jakiś potwór, żeby mnie zeżreć! A ja nie mogę się ruszyć! Hałas był już nie do wytrzymania, zastanawiałam się, czy nie zamknąć oczu, żeby nie widzieć swojego oprawcy, ale nawet tego ruchu nie byłam w stanie wykonać. I wtedy potwór wyskoczył z chaszczy na drogę, przebiegł w poprzek i zniknął w zaroślach po drugiej stronie. Stałam jeszcze zmrożona, aż cisza wypełniła moje uszy, potem zdobyłam się na odwagę, odwróciłam i pognałam do osady (tak ją nazywa Karol).
Opowiedziałam wszystko Karolowi, musiałam to z siebie wyrzucić. Jego zimna krew ponownie mnie zmroziła. Zamiast się zerwać, bić na alarm, zebrać dzieci z placu zabaw, dzwonić na policję, straż pożarną i do sanepidu, spokojnie zapytał:
– Jak wyglądał ten potwór?
– Jak wyglądał? Jak wyglądał? Skąd mam wiedzieć? Walczyłam o życie! Cudem uniknęłam śmierci, a ty mnie pytasz, jak wyglądał?
– Wiesz, jeżeli to był dziki zwierz, to dobrze by było wiedzieć, z czym mamy do czynienia.
– Zwierz?! To nie był zwierz! Biegł na dwóch nogach, był potworem humanoidalnym, miał długie, białe włosy na łepetynie i ze trzy metry wzrostu.
– To pewnie nasz sąsiad, Osin.
– Sąs… Os…
– O zobacz, właśnie biegnie do swojego domu. Facet dużo biega.
Osłupiałam. Rzeczywiście potwór – podobny, choć nieco niższy – spokojnie truchtał przez środek osady. Bez trudu wdrapał się na górkę, pozdrawiając napotkanych sąsiadów i zniknął w drzwiach swojej chaty.
Więc tak! Oszołomy są w zmowie! Mówiłam, że sekta. Dają mi swobodę poruszania się, ale tylko w granicach osady. Jak tylko wyjdę gdzieś dalej, zaciukają mnie. Wyraźnie dali mi to do zrozumienia. Mają mnie na oku. Skurkowańcy! Nieźle są zorganizowani.
Tylko jak ten oszołom tak nagle urósł o te dwa metry, a potem się skurczył do rozmiarów normalnego człowieka?
■ Dzień 7
Boję się wyjść z domu. Nie wiem, co te oszołomy znowu wymyślą. Będę tu siedzieć i czytać tak długo, aż umrę! Nie dorwą mnie! Nie dam się rozszarpać jakiemuś obrzydliwcowi.
■ Dzień 8
Wieczór. Skończyły mi się książki.
■ Dzień 9
Głód mnie zmusił do wyjścia. U Wolfganga, wśród książek, czuję się bezpiecznie. W takim otoczeniu nawet śmierć wydaje się łagodniejsza.
Wolfgang opowiadał mi o swoich przygodach – o spotkaniach z przywódcami świata, wielkimi aktorami i muzykami. Mówił pięknie, kojąco, ale momentami miałam poczucie, jakby mnie badał. Zadawał jakieś dziwne pytania, świdrując mnie przy tym wzrokiem. Mimo to uspokoiłam się. Nie wiem, czy dzięki Wolfgangowi, czy dzięki otoczeniu książek.
Opowiedziałam mu moją przygodę z potworem. Znowu spojrzał przenikliwie, pewnym, silnym i poważnym tonem powiedział:
– Moje dziecko, świat jest zupełnie inny niż ten, który znasz z książek, telewizji i powierzchownych obserwacji. Jest miejscem ciekawym, ale i niebezpiecznym. Dzieją się na nim rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Możesz być jednak pewna, że nasza osada jest oazą bezpieczeństwa. Tutaj cały ten brud nie dociera.
Wstał, podszedł do jednego z regałów, wziął egzemplarz Paktu Ribbentrop-Beck Piotra Zychowicza, po czym wręczył mi go, mówiąc:
– Zapytam cię o coś, jak to przeczytasz.
■ Dzień 10
– Przeczytałam.
– I co o tym myślisz?
– Stek bzdur wyssanych z palca. Historia alternatywna, która nie ma prawa zaistnieć.
– Tak myślałem. Usiądź sobie wygodnie, odpręż się, weź głęboki wdech, zamknij oczy… Wyobraź sobie szkołę, do której chodziłaś. Wyobraź sobie nauczycieli opowiadających ci historię. Wszystkie rozmowy, jakie w życiu na ten temat prowadziłaś. Programy telewizyjne, artykuły, książki, opowieści rodziców, to wszystko, czego na temat historii dowiedziałaś się podczas całego twojego życia. Masz to?
– Tak.
– A teraz wyobraź sobie ogromny kosz na śmieci i wywal to wszystko do tego kosza. Całą tę wiedzę, całe to programowanie, opinie, uprzedzenia. Nie masz już nic. Jesteś obcym, który przybywa na planetę Ziemia, nie wiedząc kompletnie nic o jej mieszkańcach i ich historii. Bierzesz w swoje macki Pakt Ribbentrop-Beck i czytasz pierwszy rozdział. Przeczytałaś?
– Tak.
– Szybko, ale w końcu jesteś kosmitą. Czy teraz ta historia wydaje ci się realna?
– Tak.
– Czy teraz, jako kosmita, możesz uznać, że ta historia jest prawdziwa?
– Tak.
– Dlaczego więc jako człowiek tu i teraz zakładasz, że podręcznik do historii przekazuje ci bardziej rzetelną wiedzę niż książka, którą trzymasz w ręku?
– Przecież wszyscy…
– Tak, „wszyscy”. Zgodnie z maksymą: żryjmy łajno, miliony much nie mogą się mylić.
– Dasz mi jeszcze jakąś książkę?
Znowu dostałam Łysiaka. Wyspy bezludne i Mitologia świata bez klamek.
■ Dzień 11
Karol przy śniadaniu:
– Jak tam ci idzie współpraca z Wolfgangiem?
– Myślałam, że porwaliście go tak jak mnie, ale teraz dochodzę do wniosku, że być może jest waszym głównym ideologiem, bo zaczął mnie indoktrynować.
– „My”? „Naszym”? Kogo masz na myśli?
– Ciebie i tę całą sektę wokoło.
– Myślałem, że żartujesz z tą sektą.
Ups! Cicho, Kachna. Masz być czujna. On nie może wiedzieć, że wiesz o nim tak dużo. Poczuje się zagrożony i zrobi coś, czego nie chcesz. Pamiętaj, że walczysz o życie, igrając z ogniem w paszczy lwa.
– A może się przejdziemy po śniadaniu? – Karolowi chyba też ten temat nie odpowiadał, a może się go bał?
– A gdzie ty się tutaj chcesz przejść? Zrobisz dziesięć rundek wokół wiochy?
– Można by pójść do lasu…
Zwariował. Do lasu? Przecież tam potwory, mordercy, kosmici, strzygi, upiory i inne takie!
– Za żadne skarby nie zaciągniesz mnie do lasu.
– Masz rację, pogoda taka sobie. Zagrajmy więc w Osadników z Catanu.
– Nie znam tej gry.
– No to poznasz.
I poszedł po pudełko do pokoju. Ja w tym czasie pozbierałam klamoty ze stołu.
Kto by pomyślał? Ja, Kachna, zwykła zagubiona dziewczyna z patologicznego domu, cały dzień siedzę z szefem mafii na pół Polski i ogrywam go w jakąś grę strategiczną! A on, jak początkujący hazardzista, po każdej partii chce się odegrać i znowu przegrywa. Jestem niepokonana! Nie podskoczy mi żaden mafiozo, gliniarz czy prokurator! Jestem wielka!
Tylko do lasu więcej nie pójdę.
■ Dzień 12
Mam doła. Karol gdzieś wyjechał (pewnie będzie szantażował jakiegoś senatora). Do Wolfganga nie chcę iść, bo znowu wyskoczy z tym swoim bla, bla, bla. Książek nie mam, przeczytałam wszystko.
Dobrze, że chociaż lody były w lodówce (rzadkość w tym domu). Idę spać, a jutro znajdę spluwę Karola i palnę sobie w łeb.
■ Dzień 13
Karol ma wrócić dopiero jutro. Poszłam więc do jego pokoju i trochę się rozejrzałam. Mam w tym wprawę – zdarzało się szukać u ojca jakiegoś fanta albo gotówy, jak zapomniał dać na obiad. Przetrzepałam wszystko. Skubany nieźle się pilnuje, nie znalazłam nic. Żadnych dowodów, pistoletów ani mojej teczki. Ale jak się jest głównym mafiozem w Polsce, to się człowiek pilnuje nawet we własnym domu. Nie dowodzi to niewinności. Pewnie ma jakąś sprytną skrytkę.
Chciałam zajrzeć do komputera, chociaż w tym nie jestem mocna. Niestety komputer zniknął. Pewnie coś tam jest, skoro wziął go ze sobą. Dane, tabelki, lista trupów… A może on jest księgowym mafii? To by się zgadzało. Na ojca chrzestnego za młody i zbyt mało brutalny. Często spędza czas przy komputerze i z telefonem. Pewnie kreuje księgowość wielkich korporacji, pierze brudną kasę i kombinuje, jak wyciągnąć gotówkę na finansowanie przekrętów, morderstw, gwałtów, prostytucji, handlu ludźmi i czym oni się tam jeszcze zajmują. To gorzej niż szef mafii. Księgowy to taki penis w białych rękawiczkach. Wymuszenia i przekręty te same, ale paluszków sobie nie ubrudzi.
Do tego jest bardziej wyrachowany. Muszę zatem uważać jeszcze mocniej. Pilnować się, żeby nic nie palnąć. Strzeż się, Kachna! Masz do czynienia z ekstraklasą superligi europejskiego świata przestępczego! Tu stawką jest nie tylko twoje życie. Teraz stawką jest życie milionów oszukanych, okradzionych, zgwałconych i zamordowanych niewinnych istot z całego świata! Los cię rzucił w takie miejsce. Musisz być zbawcą, mesjaszem uciemiężonych. Dasz radę. Jak ograłaś księgowego w Osadników w Catanu, to i w życiu sobie z nim poradzisz. Amen!
■ Po południu
Nie wytrzymałam. Musiałam pójść po książki. Wyspy bezludne mogłabym czytać jeszcze wiele razy, ale potrzebuję też nowości. Szperałam po półkach, kiedy do mnie podszedł i zagadnął:
– Nie chcesz ze mną rozmawiać?
– Indoktrynujesz mnie. – Weszłam na wyżyny swojej odwagi. Przecież uwielbiam gadać z tym facetem i nie chcę się tych rozmów pozbawiać.
– A! To o to chodzi. Rozumiem.
Pomyślał chwilę. W tym czasie wyobraziłam sobie, że już nigdy nie zamienię z nim słowa. A zaczęłam go traktować jak ojca, którego tak naprawdę nigdy nie miałam. Zrobiło mi się potwornie przykro. Łzy napłynęły mi do oczu. Może lepiej, żeby mnie indoktrynował? On jednak okazał się niezwykłym gentlemanem:
– Zależy mi na rozmowach z tobą. Proponuję ci zatem umowę. Po pierwsze, nie wierz w żadne moje słowo. Mówię wyłącznie z perspektywy własnych doświadczeń i moja prawda jest tylko moją prawdą. Moim zdaniem nie istnieje nic takiego jak prawda uniwersalna.
– OK, nie wierzę w żadne twoje słowo.
Uśmiechnął się. Ja odruchowo też.
– Po drugie, gdybym zbyt sugestywnie wyrażał swoje poglądy, ty bez strachu mi o tym powiesz. Dobrze?
– Wspaniale!
– Czy zatem zechcesz teraz usiąść i posłuchać o moim spotkaniu z Elvisem?
– Tym Elvisem?!
– Królem Elvisem.
– Z przyjemnością!
Mam gdzieś, czy jest głównym ideologiem tej sekciarskiej gromadki. Człowiek jest istotą społeczną, potrzebuje drugiego człowieka. A on jest dla mnie jak ojciec. Jedyna przyjazna istota w tym wrogim środowisku.
■ Dzień 14
W nocy przetoczyła się nad nami potężna burza. Obudzona leżałam przez jakiś czas w łóżku. Zawsze lubiłam burze. Są dla mnie symbolem zmiany, odświeżenia, rewolucji. Jednak gdy pioruny tłuką zbyt blisko mnie, wtedy odczuwam normalny ludzki strach i respekt. Teraz grzmoty się oddalały, więc wyszłam na taras. Ulewa była potworna, co chwilę ciemność rozświetlała błyskawica, zaraz potem słychać było grzmot. Na tyle daleki, że już nie straszył.
Stałam tak chyba z piętnaście minut. Wydawało mi się, że na dole przy głównym budynku dostrzegam jakieś światła, jakby latarki. Pomyślałam, że może powinnam tam pójść, ale zaraz przypomniał mi się potwór z lasu. Światła odeszły w tamtym właśnie kierunku. To pewnie tylko zwidy, ale dla pewności wróciłam do domu i dokładnie zamknęłam drzwi.
Czy ta cholerna sekta nie może żyć bez tych potworności? W dodatku jestem sama, bo Karola wywiało. Cholerny księgowy!
Nie spałam już. Za bardzo się bałam. Rano przełknęłam coś i poszłam do biblioteki. Miałam nadzieję, że Wolfgang już tam będzie i złagodzi mój strach. Był.
Drzwi były otwarte na oścież. Widok w środku mnie zaskoczył. Książki były porozrzucane, kilka regałów przewróconych. Ktoś tutaj czegoś szukał. Przy biurku stał Wolfgang z nieco zamyśloną miną.
– Co się tutaj stało? – Moje słowa wyrwały go z odrętwienia.
– W nocy była burza, trochę nabroiła.
– Chcesz mi powiedzieć, że ten kocioł zrobiła burza? Nawet mnie takiego kitu nie wciśniesz.
Podszedł do mnie, spojrzał głęboko w oczy i powiedział cicho:
– Kachna, ten kipisz zrobiła burza, rozumiesz?
– Tak – kiwnęłam odruchowo, chociaż nic nie rozumiałam.
– Pomożesz mi to posprzątać, zanim ktoś przyjdzie i to zauważy?
– Tak.
Sprzątaliśmy cały dzień. Wolfgang pokazał mi, jak się posługiwać indeksami i jak układać książki. Przy okazji zrobiliśmy inwentaryzację. Nic nie zginęło. Wolfgang nie wydawał się tym zaskoczony.
– Czego oni szukali? – zapytałam, mając na myśli nocne światełka, o których sobie właśnie przypomniałam.
– Burza niczego nie szuka – odpowiedział sucho. – Piorun szuka najbliższej drogi do ziemi. Po linii najmniejszego oporu. To wszystko.
Tym razem zrozumiałam. Było coś, co chciał ukryć przede mną, przed mieszkańcami osady i przed całym światem. Jednocześnie coś mi próbował powiedzieć. Tylko mnie. Kto jest piorunem?
Gdy wróciłam, Karol już był. Wyglądał na lekko przestraszonego. Nie musiałam pytać dlaczego.
– Już się bałem, że nawiałaś. – Uśmiechnął się jeszcze dość nerwowo.
– Pewnie gdybym znała sposób, żeby ominąć te wasze sekciarskie czary-mary, już by mnie tu nie było – skłamałam (przecież znam sposób ucieczki).
Potraktował to jako żart. Rozluźnił się całkowicie. Gotował właśnie te swoje wegańskie smakołyki (naprawdę smaczne). Całe szczęście przypomniałam sobie, że cały dzień nic nie jadłam. Na stole stały świeże konwalie, na parapecie bez. No tak, wiosna pełną gębą.
Przy kolacji próbował coś mówić, że był w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu i paru innych miejscach. Nie słuchałam. Szybko się zorientował, przestał gadać. Jedliśmy w milczeniu.
Myślałam o nocnym nalocie na bibliotekę. Czego oni tam szukali? Czego mogą szukać nieszanujący książek zbrodniarze w środku nocy w bibliotece w jakiejś pipidówie, która pewnie nawet nie ma nazwy? Dlaczego Wolfgang nie chce o tym mówić? Co ukrywa przed światem i co próbuje mi powiedzieć? To burza… to tylko burza.
■ Dzień 15
Przy śniadaniu
– Kachna, pomyślałem sobie, że chciałabyś mieć szerszy dostęp do wiedzy i rozrywki i kupiłem ci laptopa.
– Laptopa? I będziesz mi Googla przywoził na dyskietkach?
– Przecież mamy tu internet.
– Łączysz się przez jakiś modem czy co?
– Nie, wspólnie z sąsiadami ułożyliśmy do osady światłowód.
– Światłowód? Jaki światłowód?
– A-DQ(ZN)B2Y 48J ułożony w ziemi w rurze RHDPEwp ø40. Druga rura jest pusta. Nasz projektant lubi mieć redundancję. Mamy tu łącze dzierżawione do…
– Co ty bełkoczesz? Nieważne. Dziękuję za troskę, ale…
Chciałam powiedzieć, żeby się wypchał. W głębi ducha jednak naprawdę byłam mu wdzięczna. Uświadomiłam sobie, że dostęp do internetu może być bardzo przydatny. Tyle że… nie za bardzo umiem się nim posługiwać. Może to jest dobra okazja, żeby się nauczyć?
– Przepraszam. Naprawdę szczerze ci dziękuję za prezent. Jeżeli jednak chcesz, żebym w pełni się nim cieszyła, musisz mnie tego nauczyć. Nie jestem za dobra w te klocki.
– Bardzo chętnie. Czy będzie w porządku, jeżeli poproszę cię, żebyś posprzątała po śniadaniu, a ja w tym czasie wszystko podłączę i zainstaluję?
– OK.
Wymsknął mi się uśmiech. Cholera! Szczerze uśmiechnęłam się do księgowego mafii. Przecież powinnam go nienawidzić i piętnować na każdym kroku.
Resztę dnia spędziłam przy komputerze. Internet to rzecz wielka. Już rozumiem, dlaczego hakerzy stają się tak groźnymi przestępcami. Księgowy zaś okazał się dobrym i cierpliwym nauczycielem. Czyżby w mafii też mieli jakieś szkolenia z umiejętności miękkich?
■ Dzień 16
Cudna pogoda! Okazuje się, że internet w moim nowym laptopie jest dostępny na terenie całej osady. Bez żadnych kabli. Karol mówił coś o jakimś łajfaj, ale nie wiem, o co chodzi. Ważne, że działa. Tak długo, jak wystarczyło baterii, mogłam siedzieć w ogrodzie i szperać po zakamarkach globalnej sieci. W końcu też przydał mi się angielski. Zrozumiałam, dlaczego w szkole jest obowiązkowy.
Jednak żadna przeglądarka nie potrafi mi udzielić odpowiedzi, jak zwykła burza może narobić zniszczeń w małej bibliotece na końcu świata. Kim jest piorun, który szuka drogi po linii najmniejszego oporu? Co jest jego celem? I co z tym wspólnego ma starszy pan z pasją zbierający książki?
Miejscowe oszołomy, widząc mnie, uśmiechają się i pozdrawiają. Ignoruję ich. Znam te numery. Tutaj udają przyjaznych, a w rzeczywistości nie mogą się doczekać orgietki ze mną w roli głównej ofiary i widoku mojej krwi spływającej z ołtarza. Krwiopijcy, mordercy! Mam nadzieję, że chociaż mnie czymś naszprycują, żebym nie czuła bólu. To takie żenujące.
Śmierć jest żenująca. Zawsze jak komuś się coś stanie na ulicy, robi się zbiegowisko. Ludzie pokazują sobie trupa i gadają:
– A co się stało?
– Spadł z drabiny, proszę sąsiadki. Na głowę. Mało na mnie nie spadł. Chyba jakiś robotnik.
– Ojejku! Taki młody! Co za nieszczęście.
– Oj nieszczęście, sąsiadko, nieszczęście. Widziałam wszystko. Teraz nie będę mogła zasnąć. Cała jestem rozdygotana.
A trup leży. Beznamiętnie, nie słysząc komentarzy, bezwstydnie. Leży i czeka, aż przyjadą z zakładu oczyszczania miasta i posprzątają.
■ Dzień 17
Zazwyczaj Karol daje mi spokój. Czasem jednak coś go nachodzi i próbuje naprawiać świat. Tak jak dzisiaj.
– Słuchaj, siedzisz w tych książkach całymi dniami… Może byś się trochę rozerwała?
– Co masz na myśli?
– Wiesz, to nie jest więzienie. Możemy wyskoczyć do wsi, nawet do jakiegoś miasta. Gdzie chcesz, na parę dni.
– A jak chcesz się przedostać przez dżunglę?
– Samochodem. Tak, jak to robię za każdym razem, kiedy stąd wyjeżdżam.
– Może ciebie te potwory nie tkną, ale ja się stąd nie ruszam. Myślisz, że takiego pięciometrowego drągala powstrzymają blachy twojego SUV-a, jak będzie mnie chciał zjeść i zamordować?
– Rany, ty tak na poważnie? To chociaż tutaj z ludźmi pogadaj. Są naprawdę bardzo przyjaźni.
– Udają takich. Do czasu. Jak stwierdzicie, że czas na rytualną orgietkę z Kachną w roli głównej, to ich uśmieszki zmienią się w żądne krwi spojrzenia.
– Oszalałaś?
– Bujaj się!
I poszedł… pobujać się na huśtawce. Łajdak! Na każdym kroku chce mi pokazać swoją wyższość i całkowitą obojętność na moje obawy i niewinne, drobne, dziewczęce wahnięcia nastroju. A przecież mam prawo odczuwać lęk. Mieszkam w domu księgowego największej mafii w tej części świata, jestem przez niego przetrzymywana wbrew własnej woli, a jakby tego było mało, jakaś pieprzona sekta uparła się, żeby zrobić sobie ze mnie główne danie przy okazji jakiegoś święta.
Właśnie! Święto! Przecież chyba wszystkie sekty świata w jakiś tam sposób, bezpośrednio lub pośrednio, czczą słońce i świętują w trakcie znaczących, wyjątkowych zjawisk astronomicznych? Zaraz, zaraz… Kiedy będzie najbliższe takie zdarzenie? No tak! Noc świętojańska. Letnie przesilenie. Zatem zostało mi niewiele ponad miesiąc życia. Chyba powinnam zacząć porządkować swoje sprawy…
Nie cieszcie się jednak zawczasu. Wszystko zapiszę w tym zeszycie. Ze szczegółami. Rozgryzę waszą sektę, rozgryzę mafię i o wszystkim doniosę gdzie trzeba. Choćby pogrobowo. Zemszczę się! Znajdę sposób, żeby ten zeszyt trafił w odpowiednie ręce. Będę waszą ostatnią ofiarą. Poświęcę się dla ratowania milionów. Ja, Kachna, wam to obiecuję.
Siedziałam na ławce w pobliżu placu zabaw. Dzieciaki szalały, hałasując przy tym niemiłosiernie. Lubię ten hałas. Czysta zabawa, pełne zaangażowanie. Dzieci, bawiąc się, nie widzą niczego innego dookoła. Nie myślą o swoich poważnych przecież problemach. Są tylko one, uczestnicy zabawy i wszystko w najbliższym otoczeniu, co może tej zabawie służyć. To właśnie nazywamy dziecięcą beztroską, choć nazwa jest chybiona, bo przecież nawet życie dziecka nie jest pozbawione trosk i problemów. Mam taką teorię, że to właśnie problemy pozwalają nam się rozwijać. Pokonujemy jeden, staje się dla nas za mały, bo my rośniemy. Wtedy napotykamy następny, nieco większy. I tak będzie to trwało, aż umrzemy albo przestaniemy się rozwijać. Na jedno wychodzi. Jak się nie rozwijasz, to umierasz.
Przysiadła się jakaś kobieta. Spojrzałam na nią. Przyglądała mi się ciekawie niezwykle czarnymi oczyma. Dobiegała pewnie sześćdziesiątki, była zadbana i jakby… nie stąd. Nie wyglądała na mieszkańca osady, jeżeli można powiedzieć, że oni czymkolwiek się wyróżniają. Raczej to czułam, niż widziałam. Czułam też coś niezwykle pozytywnego bijącego od niej. Jakąś przyjaźń, dobro. Coś, co mnie uspokajało i rozluźniało. Dawało poczucie bezpieczeństwa.
Odwróciłam głowę, chcąc popatrzeć na szalejące dzieci. Przyszedł chwilowy impuls, który kazał mi złamać zasadę nieodzywania się do nikogo w osadzie. Gwałtownie się odwróciłam, chcąc nawiązać kontakt.
– Kim pani…
Nie było jej. Nie słyszałam, jak odeszła. Teraz uświadomiłam sobie, że nie słyszałam też, jak przyszła. Może mi się tylko zdawało? Nie, to niemożliwe. Widziałam ją, czułam. Przecież nie da się oszukać kobiecej intuicji! Rozejrzałam się. Zniknęła.
■ Dzień 18
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej