Kadziu - ebook
Kadziu - ebook
Najbarwniejszy polski siatkarz ostatnich lat, Łukasz Kadziewicz, wreszcie zdecydował się opowiedzieć swoją historię. Historia wicemistrza świata przełamuje tabu w tym środowisku, pozwala zajrzeć za kulisy i zrozumieć, dlaczego reprezentacja Polski po trzydziestu latach posuchy zaczęła odnosić sukcesy.
Kadziewicz odsłania sekrety, pokazuje, że opinie o nim jako krnąbrnym siatkarzu nie były przesadzone i opowiada, jak udawało mu się godzić życie siatkarza i rockendrollowca. W książce znajdą się historie o szalonych imprezach siatkarzy, będzie można przeczytać też o wodzie sodowej po zdobyciu srebrnego medalu mistrzostw świata, ale i tytanicznej pracy wykonanej pod okiem Raula Lozano.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8091-401-8 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anioły i demony
– Ciągle drugi – mogę powtórzyć za Adasiem Miauczyńskim.
Przerżnąłem w życiu sześć finałów – w mistrzostwach świata, również w mistrzostwach Rosji, Białorusi i trzy razy Polski. Ten siódmy w Tańcu z gwiazdami. A mówią, że siódemka to szczęśliwa liczba. Widocznie jestem skazany na drugie miejsce. Ja – srebrny chłopiec polskiego sportu.
Kiedy myślę o siatkówce, dopada mnie refleksja, że wiele mi dała, ale jeszcze więcej zabrała. Zabrała przez moją żądzę wrażeń i brak instynktu samozachowawczego. Pezet śpiewa: To, co mnie stworzyło, kiedyś mnie wykończy. Znakomicie można to odnieść do moich przeżyć. Siatkówka mnie stworzyła, ale dobrobyt i możliwości zapewniane przez nią niszczyły mnie jako człowieka, mężczyznę, ojca, męża i siatkarza.
Nigdy nie było to moim zamiarem, ale udało mi się pogodzić życie sportowca i rockandrollowca. Jeżeli ktoś wam powie, że to niemożliwe, możecie śmiało mu odpowiedzieć: „Stary, spójrz na »Kadzia«, tam muzyka grała cały czas, a mimo to zobaczył siatkarski szczyt”. Przez moment, ale zobaczyłem.
Niektórzy potrafią zachować chłodną głowę – chwilę się emocjonują, a rano wstają, biorą aspirynę na wyciszenie kaca i znowu są spokojni. A mnie jakby ktoś wsadził na karuzelę, wyszedł na przerwę i zapomniał wyłączyć urządzenie. Karuzela się kręciła, kręciła, kręciła… A ja wraz z nią. Siedziałem na wirującej łańcuchowej, która nie chciała się zatrzymać.
Ryszard Bosek, mój trener z reprezentacji, zdiagnozował, że największym wrogiem Łukasza Kadziewicza jest… on sam. Coś w tym jest. W moich 206 centymetrach ktoś zamknął dwóch facetów – przeciwstawnych sobie, którzy się uzupełniają lub wzajemnie zwalczają. Nierozłączni. Pierwszy to ambitny sportowiec, wściekający się, gdy czegoś nie potrafi zrobić. Drugi to zawadiacki rozrabiaka. Kiedy w szkole dostawałem pałę z matematyki, nie purpurowiałem ze wstydu, bo wiedziałem, że nigdy nie pokocham tego przedmiotu, podobnie jak fizyki czy chemii. Nie czułem dyskomfortu z tego powodu, że nie osiągnąłem pozycji prymusa, ona była przeznaczona dla kogoś innego. Na boisku już taki potulny nie byłem, bo w tym, co kocham, nie lubię być gorszy, a porażki mają nikłe szanse na to, by się ze mną zaprzyjaźnić. Ma to swoje dobre i złe strony. Każda drużyna potrzebuje skrajności – mądrego i głupiego, silnego i słabego, spokojnego i wybuchowego. To we mnie mieli 2 w 1. Widocznie taka już moja natura. I może nie byłoby tak źle, ale w życiu rachunek trzeba najczęściej płacić za te mniej przyjemne sprawki.
Dlatego najgorzej było, gdy władzę przejmował ten drugi koleś z mojego wnętrza. Hulaka, pragnący wszystkiego dotknąć i spróbować. Moje drugie oblicze okazywało się moim przekleństwem, stale musiałem walczyć z genem samozniszczenia. Kocham wyzwania rzucane przez życie, ale przez to, że nas jest dwóch, biorę na klatę rywalizację w dążeniu do dobrych celów i tych trochę gorszych. Na boisku zawsze chciałem się wyróżniać, dążyłem do tego, spinałem się i starałem. Podobnie, gdy ktoś narozrabiał, to musiałem bardziej. Zagrałem najlepiej? To był świetny mecz, to teraz dopiero będzie zabawa… Przerysowywałem swoje życie poza boiskiem. Gdy skrywało przede mną tajemnice, to wybujała fantazja protestowała i sprowadzała na mnie gromy, wpędzając w ramiona kłopotów. Życie prowokuje młodych, a szczególnie kogoś takiego jak niespokojny chłopak z Dobrego Miasta. Wielokrotnie słyszałem rady, żebym się wyciszył, uspokoił, koledzy różnie reagowali na moją impulsywność. Wszystkim odpowiadałem cytatem z filmu Transsiberian: „Nie zabijajcie moich demonów, bo anioły też umrą”.
Te demony miały najwięcej do powiedzenia po moim powrocie z mistrzostw świata w Japonii. Poprzekręcało mi się w głowie i kompletnie oderwałem się od rzeczywistości. Nazywam się Łukasz Kadziewicz, mam srebrny medal i mogę sobie wybrać dowolny klub w Europie. To oni czekali na moją decyzję, a nie ja na ich. Wszystko wydawało się takie łatwe. Ta pewność mnie zgubiła.
Poczułem się polskim topowym siatkarzem. Przecież wróciłem do kraju jako zawodnik drugiej drużyny świata, w klubie szło mi przyzwoicie, więc chciałoby się powiedzieć – chwilo trwaj! To byłoby jednak za piękne… Kiedy mam ładnie, kolorowo i mięciutko, to muszę sobie nasrać. Wtedy zaczął się syf, nad którym straciłem kontrolę. Za często bywałem w miejscach, w których nie powinienem być, nauczyłem się, że łatwe pieniądze, które przychodzą co miesiąc, można wydawać na lewo i prawo. Zgubiłem się, a takich zakrętów miałem w życiu sporo. Wówczas osiągnąłem taki poziom kariery, na który niektórzy wspinają się mozolnie przez całe życie. Wdrapują się po solidnych stopniach. Moje stopnie kariery przypominały ruchome schody. Raz w górę, raz w dół. W odpowiednim momencie trzeba z nich zeskoczyć, bo mogą cię wciągnąć i przemielić. Niestety, nie uskakiwałem w porę. Wciągały mnie więc i mieliły. Wystarczyło jednak, że karta się odwróciła i z powrotem jechałem do góry. Tak właśnie wyglądało całe moje sportowe życie.
Nie dorobiłem się na siatkówce, może dlatego, że pieniądze nigdy się mnie nie trzymały. Najlepszy kontrakt podpisałem w Rosji i dobrze, że nie grałem tam długo. Nie miałem szansy stać się bogaty i stracić jeszcze więcej. Ale mam gdzie mieszkać, moi bliscy są bezpieczni i nie pada im na głowę.
Przeszłość zostawiam daleko za sobą, nie lubię gdybania. Co by było, gdybym lepiej zainwestował pieniądze, wypił jedno piwo mniej albo podniósł dziesięć kilo więcej na siłowni? To już się zdarzyło, minęło, przeszło. Wiem, jakie popełniłem błędy. Nie jestem dobry w szybkim wyciąganiu wniosków, pewnie do końca życia będę chodził uśmiechnięty i wkurzał żonę lekkością bytu, ale jak dostaję po dupie, to przynajmniej wiem za co. Jak narozrabiam, to zawsze uderzę się w pierś i powiem moja wina.
Ktoś zapyta, dlaczego tak często wpadam w tarapaty? Sam chciałbym wiedzieć. Czasem, zaglądając bardzo głęboko w siebie, możesz znaleźć odpowiedzi, które wcale ci się nie spodobają i nie będziesz zadowolony z wyniku tych poszukiwań. Dlatego powiem, tak po prostu żyję. Z pewnością krzywdzę ludzi, gros z moich kolegów ma o mnie złe zdanie. Nigdy jednak nie zabałaganiłem specjalnie, nie stanowiło to mojego celu. Staram się nad sobą pracować, dojrzewać jako facet, ojciec czy mąż, ale czasami wyniki są na poziomie miernym, ocierającym się o dostateczny.
Stojąc szesnaście lat temu na linii startu do poważnej siatkówki, nie marzyłem o rzeczach wielkich. Chciałem pojechać na igrzyska, a może nawet nie chciałem, bo uważałem to za bujanie w obłokach. Urodziłem się na prowincji bez prawa do marzeń. Zamierzałem po prostu dobrze grać i dobrze się bawić, a przeżyłem historię swojego życia. Teraz chcę wam o niej opowiedzieć.Rozdział II
Odmulenie
Byłem świadkiem ekspansji siatkówki w Polsce. Zobaczyłem jej dwa oblicza – profesjonalne z jedzeniem węglowodanów i białka, regeneracją i dbaniem o siebie, ale też doskonale pamiętam to zabawowe, skropione bezbarwną cieczą z półlitrowej butelki. Wzrastaliśmy razem, unosząc się w kierunku chmur z tym, że ze mnie szybko zaczęło uchodzić powietrze. Siatkówka przeciwnie – złapała wiatr w żagle i poszybowała rozpędzona, a mnie zostawiła niżej, sporadycznie przypominając sobie o dawnym przyjacielu.
Mogłem obserwować, jak powstają kluby, które wkrótce miały się rozpychać w Europie. Skrę Bełchatów pamiętam z meczów w szkolnej salce w pierwszej lidze. Konrad Piechocki, dziś prezes klubu i grande persona, stał wtedy z kluczami i wpuszczał nas tylnymi drzwiami, a na rozgrzewce włączał muzykę z „kasprzaka”. Boom na siatkówkę zaczął się z końcem XX wieku. Wcześniej nikt z nas nie miał pojęcia, co to Liga Światowa. Reprezentacja przegrywała eliminacje z Izraelem, a siatkówka była na poziomie polo czy hokeja na trawie. To miało się zmienić. Pierwsze mecze grałem przy 20 osobach na sali w Olsztynie, a kończyłem przy 12 tysiącach w Spodku. Teraz siatkówka w Polsce to już wielki event, albo, jak niektórzy mówią, festyn pod remizą. Co kto lubi. Mnie cały ten szum nie przeszkadza.
Ludzie postrzegają mnie przez pryzmat chłopaka z niewyparzoną gębą, tatuażami, długimi włosami. Widzą imprezowicza. Przekonałem się już o tym, że jak ktoś chciał się mną pochwalić, to potrafił do mnie dotrzeć i to zrobić, a jeśli zamierzał wytrzeć sobie mną gębę, robił to bez problemu. Byłem łatwym celem z bogatą kartoteką. Ale jakoś ani jedna, ani druga strona nigdy nie zapytała, jak dużo poświęciłem, by znaleźć się w tym miejscu, do którego doszedłem – zagrałem w dwóch najsilniejszych ligach świata, włoskiej i rosyjskiej, dwa razy pojechałem na igrzyska olimpijskie, a z mistrzostw świata przywiozłem srebrny medal. O tym wspomina już niewielu.
Mój pierwszy trener Marek Kotulski pamięta mnie z czasów juniorów. Wie o sześciu godzinach treningów dziennie i zimnej jajecznicy czekającej w internacie, gdy wracałem z zajęć o dwudziestej drugiej. Skoro w reprezentacji rozegrałem prawie 200 meczów, to widocznie musiałem na to zapracować.
Irytowało mnie, jeżeli czegoś nie umiałem, denerwowałem się, gdy ktoś wyśmiewał się ze mnie. Najczęściej robili to rozgrywający, zwłaszcza Paweł Zagumny. Koleś z charakterem skurwiela na boisku. Nie był z tych przyjacielsko klepiących po ramieniu i pocieszających po nieudanym zagraniu.
– Kurwa! Przyszedł następny środkowy kaleka, który nie umie prosto odbić – narzekał wystarczająco głośno, żeby słyszeli wszyscy na treningu.
Frustrację Pawła widziałem za każdym razem, gdy coś mi nie wychodziło w obronie albo nie umiałem wystawić piłki. Jego drwiny zbudowały we mnie postanowienie, że nauczę się odbijać górą i dołem, klepnąć piłkę, tam gdzie chcę. Wkurzało mnie, że jestem jednym z najsłabszych w tym elemencie. Gdzieś w środku urosło przekonanie, że muszę nauczyć się to robić na przyzwoitym poziomie. Najlepszym nie zostałem, ale przynajmniej przestałem przeszkadzać pozostałym.
Z „Rudym” możemy lubić się mniej lub bardziej, ale to świetny siatkarz. Mam do siebie pretensje, że spędziłem z tym wybitnym rozgrywającym i bardzo trudnym facetem tylko jeden sezon w klubie. Wiem, że z nim na rozegraniu miałbym szansę jeszcze mocniej się wypromować.
Życie siatkarza nie ogranicza się do siłowni, małej sali do treningu i wielkiej na dużych meczach. To też zgrupowania, niekończące się podróże z kraju do kraju. Jednego dnia jesteś w Egipcie, następnego w Paryżu, żeby po kolejnych kilkunastu godzinach witać się ze słońcem w Rio de Janeiro. Prowokuje to zabawne historie, których w tej książce znajdziecie wiele. A kto miałby Wam o nich lepiej opowiedzieć, niż ten, którego głupie pomysły trzymały się najczęściej? Znacie zabawę na odmulenie? Nie? To już wyjaśniam reguły popularnej wśród siatkarzy rozrywki i – jak miałem się przekonać – znanej również piłkarzom ręcznym. Z grubsza chodzi o to, że gdy przysypiasz na imprezie albo przestajesz kontaktować, to kolega może ci wypłacić cios w twarz. Nie za mocno, ale też nie na tyle lekko, żebyś nie poczuł. Na odmulenie. Wtedy się otrzepujesz i kontynuujesz zabawę.
Cofnijmy się do roku 2008. Pekin, igrzyska olimpijskie. Siedzimy na krawężniku obok wioski olimpijskiej, w pobliżu mamy sklep. Kończymy piwo z piłkarzami ręcznymi, opowiadamy o detalach swoich dyscyplin. Mnie zawsze zastanawiało, czy gdy oni tak tłuką się po ryjach i biją na boisku, to ich nie boli.
– Wy się tak okładacie i jest w porządku? – zagadnąłem Marcina Lijewskiego.
– No pewnie, po meczu normalnie podajemy sobie ręce.
Ciągnęliśmy temat, ale w pewnym momencie wydawało mi się, że „Lijek” lekko się w nim zgubił. No to plask! Zamilkły rozmowy. Wszyscy biesiadnicy z uwagą przyglądali się potężnie zbudowanemu Marcinowi, który znienacka oberwał od wielkiego chuderlaka.
– Nie boli? – wolałem się upewnić
– Nie, wszystko gra – otrząsnął się poszkodowany.
Towarzystwo przyjęło to ze śmiechem. Zbliżała się 22.00, podnieśliśmy się, bo trzeba było wracać do wioski. Na tyle spodobało się mi zaczepianie „Lijka”, że przechodząc obok fontanny wepchnąłem go do wody. Zabawa dzieciaków z podstawówki. Wpadł cały, topiąc telefon, karty kredytowe, pieniądze. I znów poleciało dużo docinków.
– Dobra, nie zabijemy cię – uspokoili mnie jego koledzy.
Dalszą część znam z relacji Daniela Plińskiego. Akurat wyszedł na balkon, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, o ile o takim można mówić w Pekinie. Zobaczył mnie wracającego z posiadówki na krawężniku. Chodziliśmy wtedy w białych klapkach. Dalej opowiada Daniel: „I nagle to 206 centymetrów chude jak żyrafa zrobiło salto, a białe klapki wzniosły się na poziom drugiego piętra. Pomyślałem: koniec świata, »Kadziu« już z nami nie zagra”.
Upadłem na plecy, a gdy otworzyłem oczy, stał nade mną Karol Bielecki.
– Masz szczęście, że dostałeś z lewej – szczerzył się praworęczny Karol.
Naprawdę wyrwało mnie wtedy z butów. Pozbierałem się, znalazłem białe klapki i wróciłem do pokoju. Odechciało mi się zabawy w odmulanie z tymi dryblasami.
Szatnia to pralnia charakterów, spotyka się w niej piętnastu facetów i nie ma możliwości dopasować się z każdym. Nie byłem lubiany przez kolegów. Może przez niewyparzony ryj, który – wydaje mi się – mówił prawdę. Nie oszukiwałem, gdy dałem ciała i następnego dnia brakowało mi świeżości, bo w nocy gdzieś się zagubiłem. Nie brnąłem w kontuzję goleni czy wirus filipiński, tylko mówiłem wprost: „zasiedziałem się i dziś mogę być ciut gorzej dysponowany”. Nie miałem problemu, żeby się do tego przyznać. Ratowały mnie sezony, w których prezentowałem wysoki poziom. Trenerzy dziwili się, jak daję radę zostać MVP meczu, skoro z dyskoteki wyszedłem o piątej rano. A zdarzyło mi się to kilka razy.
Gdybyście nie pamiętali, z reprezentacji też zdążyłem wylecieć. Jak łatwo zgadnąć – za alkohol. Na zgrupowaniu kadry w Olsztynie razem z Krzyśkiem Ignaczakiem i Andrzejem Stelmachem przesadziliśmy z integracją.
– Tutaj są drzwi wyjściowe – wskazał nam dwa dni później Raul Lozano.
Gdzie wtedy się skryłem? Tam, dokąd jechałem zawsze, gdy zaczynało się psuć. Tam, gdzie czułem się najbezpieczniej, gdy chmury nad moją głową z błękitnych zmieniały się w burzowe – pojechałem do rodziców. Przeprosiłem ich za zamieszanie i jak zwykle mi wybaczyli. Byłem ich oczkiem w głowie, synusiem mamusi i tatusia, ale nadzwyczaj często o tym zapominałem. O to mam do siebie największe pretensje, przykro spojrzeć w lustro. Po sukcesach tańczyłem, bawiłem się i świętowałem ze wszystkimi, tylko nie z nimi, a w obliczu porażki, gdy już nie było z kim świętować, wracałem z podkulonym ogonem do rodzinnego domu. Nie przyjmowali mnie jak syna marnotrawnego, ale kogoś, kto się pomylił i trzeba go podnieść. Pluli na mnie inni.
Lubiani są ludzie dobrzy z natury, idealnym przykładem jest tu Piotrek Gacek. Na niego nie można się wkurzyć, a nawet jeśli czymś podpadnie, to złość przechodzi tak szybko, jak przyszła. Są też pozerzy udający kogoś innego. Ja byłem naturszczykiem, prawdziwkiem, który mówił w oczy, co mu leży na sercu i jawnie okazywał emocje. Nie zgrywałem kozaka, nie chwaliłem się, jakim to jestem świetnym zawodnikiem. Większość siatkarzy nigdy nie wyjedzie do Rosji, nie zagra w Modenie czy w reprezentacji i dla nich może jestem osobą, na którą spojrzą i pokiwają z uznaniem głowami: „To była kariera, osiągnąłeś bardzo dużo”.
Sam o sobie tak nie powiem. Walczyłem o to, by sufit, na który patrzę, stał się w końcu moją podłogą. Tak pokonywałem kolejne szczeble, dojrzewając jako siatkarz. Ale potem spotykałem zawodników, którzy przebijali się aż na dach, bo byli w stanie przeskoczyć cztery piętra. I myślałem sobie: „może jesteś niezły, bo radzisz sobie na swoim podwórku, ale zobacz, to są prawdziwi mistrzowie”. Ja nim nie byłem, a im zazdrościłem. Patrzyłem z szacunkiem, nie leczyłem żadnych kompleksów. Widziałem wszystko realnie, trzeźwo, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Siatkarze w Polsce do tej pory milczeli. A przecież dużo przeżyliśmy, trudno u nas spotkać kogoś z aureolą nad głową i skrzydłami przypiętymi do pleców. Może historia, którą chcę opowiedzieć, trafi do młodych siatkarzy i uznają, że warto dwa razy się zastanowić, zanim zatracą się w głupotach. To, co zrobisz dzisiaj, wróci do ciebie jutro. Mierzyłem się z tym. Gdy jako dziewiętnastolatek czy dwudziestolatek nasrasz sobie w papiery, to zła sława dogoni cię nawet po latach, choćbyś wciąż czarował nad siatką. Wypomną ci noce spędzone w kasynie, wypite litry wódki i kobiety, które zupełnie nie były ci potrzebne w tamtym momencie. Brud za uszami zostaje.