Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kajak i przygoda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kajak i przygoda - ebook

Książka wciągająca jak pływanie kajakiem

Miłośników kajakowania jest wbrew pozorom wielu, bo kogóż nie zauroczyło piękno mazurskich krajobrazów, czar wieczornego ogniska, piosenka przy gitarze, nocne Polaków rozmowy po przebytym trudnym etapie...

„Kajak i przygoda” opisuje przygody, jakie autor przeżył na wodzie i na lądzie podczas włóczęgi kajakowej. Początkowo niedoświadczony kajakarz uczy się na własnych błędach, zwłaszcza na rzekach o charakterze górskim, stąd liczne, ale szczęśliwie zakończone przygody. Autor chętnie dzieli się doświadczeniem, jakie zdobywał „na własnej skórze”, analizuje popełnione przez siebie błędy i wyciąga wnioski cenne dla bezpiecznego pływania. Kreśli także sylwetki barwnych typów ludzkich, spotykanych na szlaku oraz opisuje zaskakujące często reakcje kajakarzy w sytuacjach groźnych, a nawet zagrażających życiu.

Dla czytelników lubiących podróże, wartką akcję i komiczne sytuacje oraz wesołe towarzystwo kajakarzy na biwaku jest to lektura na jedną noc (sprawdzone na reprezentatywnej próbie kontrolnej!). Dla smakoszy piwa książka jest potwierdzeniem, że ten szlachetny napój smakuje zawsze, ale szczególnie w wesołej kompanii po ciężkim wysiłku i szczęśliwie zakończonej przygodzie.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-095-0
Rozmiar pliku: 9,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Do pisania o przygodach kajakowych skłoniły mnie różne czynniki. Zacząłem pisać podczas mego trzyletniego pobytu w Algierii, w mieście Laghouat położonym czterysta kilometrów na południe od Algieru. Tam w nowoutworzonej wyższej uczelni technicznej usiłowałem nauczyć algierskich studentów zawodu inżyniera. Miasto położone jest na skraju Sahary, której smętny żółtaworudy krajobraz wpędzał człowieka w coraz większą nostalgię za zielenią, za wodą, za krajem. Przed laty był tu garnizon Legii Cudzoziemskiej. Legioniści po dłuższym pobycie w tym egzotycznym miejscu wpadali w obłęd, uciekali z koszar na pustynię i ginęli. Mówiono, że wpadali w chorobę spowodowaną ukłuciem przez muszkę saharyjską. W ramach terapii, by uniknąć choroby wywołanej przez tę legendarną muszkę, zabrałem się do pisania. Pierwszą książkę o przygodach kajakowych napisałem w konwencji reportażu. Była to relacja z wyprawy turystycznej do Grecji i Turcji, której to wyprawy byłem szefem i kronikarzem. Podróż autokarem przez dziesięć granic w schyłkowym okresie PRL-u, w czasie słynnej wojny celnej między polskimi turystami i resztą świata, była pretekstem, by opisać zachowania ludzi wychowanych w systemie totalitarnym, dla których przekraczanie granicy państwowej to przeżycie wywołujące niekiedy wielki stres. Po powrocie do Polski w 1991 roku bezskutecznie usiłowałem owoc mojej pracy wydrukować w wydawnictwach turystycznych. Parę lat temu umieściłem tę książkę (ale bez ilustracji) w Internecie, zatytułowałem ją dziwacznie Czukcza w cieniu oliwki, czyli kajakarze, celnicy i… Podobało się i wielu ludzi namawiało mnie, żeby ten reportaż rozpowszechnić drukiem. Może to zrobię po wydaniu aktualnej książki o przygodach kajakowych. Sprawdziłem na reprezentatywnej próbce kontrolnej, że tego typu wspomnienia kajakowe wciągają podobnie jak pływanie kajakiem. Tych „wciągniętych” w turystykę kajakową, wbrew pozorom, jest wielu. Trzeba ich liczyć chyba na miliony. Któż z wczasowiczów, będąc na Mazurach, choć raz nie wsiadł w kajak, kogóż nie zauroczył czar wieczornego ogniska, piosenka przy gitarze, nocne Polaków rozmowy.

Jest jeszcze jeden ważny powód, by wspomnienia te rozpowszechnić. Należy zachować pamięć o ludziach uprawiających kajakarstwo w PRL-u. Było to ciekawe zjawisko społeczne spowodowane modelem życia, jaki nam narzucili komuniści. Ludzie, którzy uprawiali kajakarstwo w PRL-u, mają już swoje lata i odchodzą coraz częściej.

Jest lato 2009 roku. 26 lipca polska brać kajakarska pochowała zmarłego w kwiecie wieku (pięćdziesiąt lat) na ciężką chorobę Krzyśka Książka (pseudo z dawnych lat – Buldożer). Jakoś nie mogłem się przemóc, by go odwiedzić podczas choroby i by iść jeszcze na jego imieniny połączone ze stypą. Toast „no to zdrówko” wolę wypijać z żywym człowiekiem. O tym, jak go kochano, świadczy nie tylko parotysięczny tłum kajakarzy z całej Polski na Cmentarzu Powązkowskim. Mnie najbardziej wzruszyły łzy kilkunastoletnich dziewcząt i chłopców z wiosłami w rękach. Ci młodzi ludzie też już ulegli jego urokowi. Pochowano go w kwaterze poległych lotników, liczne śmigła na pobliskich grobach przypominały wiosła. Wiosło stoi też na grobie Szarego (Marka Pelca z Trójmiasta). Szary to głównie Złote Liście, no i Dunajec. Obaj umarli o wiele za wcześnie, pozostawiając nie tylko żal w sercach wielu ludzi, ale i żony z dziećmi.

Jesienią tegoż 2009 roku odwiedził mnie Jamnik, jeden z bliskich przyjaciół kajakarzy, mieszkający od dawna w RPA (również opisany w książce). Ponieważ termin jego odwiedzin nieprzypadkowo zbiegł się z terminem Złotych Liści, pojechaliśmy do Wieżycy. Mimo spóźnienia o jeden dzień, dzięki dawnym znajomościom z organizatorami: komandorem Liści Lusią Wróbel i Basią Urbanik z kwatermistrzostwa z marszu wsiedliśmy w kajak, by przepłynąć dwa etapy. Pogoda była przepiękna, płynęliśmy bez pośpiechu, wspominając dawne czasy, robiąc filmy i zdjęcia. Znaliśmy trasę niemal na pamięć. Byliśmy pewni, że dotrzemy do Babich Dołów na czas, tak by zdążyć na autokar odwożący na biwak. Tuż przed metą, już na terenie rezerwatu, zatrzymało nas potężne drzewo leżące prostopadle do nurtu Raduni. Pień znajdował się tuż nad lustrem wody, kajaka nie przeciśniesz, a prostopadle niemal zalesione zbocza wykluczały przenoskę. Jedyna możliwość to górą, nad drzewem. Do tego potrzebne są następujące czynności: z wiosłem w ręku i z cumką w zębach stanąć w kajaku (a bystry nurt wciąga pod drzewo), wspiąć się na omszały pień (sięgający do piersi), stojąc na drzewie, podciągnąć kajak w górę, spuścić go na wodę, wsiąść do środka i odpłynąć, by stwierdzić, że za kilkadziesiąt metrów czeka następne drzewo… Te kilka drzew tuż przed metą zajęły nam najwięcej czasu. W Babich Dołach nikt na nas nie czekał, szeregami leżały tylko kajaki. Autokar dawno odjechał. Nic dziwnego, bo odcinek, który dzisiaj zrobiliśmy, organizatorzy podzielili na dwa etapy. Wczorajszy z Wieżycy do Wyczechowa liczył szesnaście kilometrów, a ten dzisiejszy zaledwie siedem, ale na jego przepłynięcie przeznaczono aż cztery godziny! Kiedy my startowaliśmy z Wieżycy, regularni uczestnicy wypływali już z Wyczechowa. Przed laty te dwa odcinki pokonywaliśmy jednym skokiem! Ale coś się zmieniło. Utworzono tu rezerwat i drzewa, które padły, zostawały już w rzece, a my na mecie, na której nie było żywego ducha. Znów przygoda, bo do Wieżycy kawał drogi, tu na dole nie ma łączności satelitarnej, do szosy też daleko, a my już mamy „swoje w kościach”. Spojrzeliśmy po sobie, na Liściach przeżyliśmy przygód sporo. A ten spływ akurat jest jubileuszowy, bo czterdziesty. No i jak zwykle dobrze się skończyło, bo na nasze szczęście zjawiła się jakaś dziewczyna wyładowująca jedynkę z dachu swego samochodu na następny, jak się później okazało, jeszcze trudniejszy etap, i zabrała nas do bazy. W drodze powrotnej usiłujemy nawiązać konwersację z naszą wybawicielką, wymieniając nazwiska znanych tu niegdyś kajakarzy: Szary, Wujek Mrufka (przez u otwarte i f), Emil Słowak, Zyta, Siudemka, Manuella… Nawet hasło Funio nic jej nie mówiło. A któż by nie znał Funia Modelskiego z Gdyni, wiecznie uśmiechniętego kwatermistrza pierwszych spływów Złotych Liści i dobrego ducha następnych! Byliśmy zaproszeni na jego osiemdziesiąte siódme urodziny w kwietniu 2010, ale żałoba po tragicznej katastrofie w Smoleńsku pokrzyżowała te plany, Funio zmarł parę miesięcy później…

Dziewczyna wzruszała ramionami, te słynne kiedyś nazwiska czy pseudonimy to były dla niej puste dźwięki. Nic dziwnego, Jola miała ze dwadzieścia parę lat, my tu byliśmy ostatnio kilkanaście lat temu. A romans z Liśćmi zaczął się dla nas grubo wcześniej. To właśnie Jamnik namówił mnie na ten spływ w 1971 roku, by wyciągnąć mnie z depresji po mojej decyzji o rozwodzie. Opowiedział, że na Nysie spotkał ludzi z Trójmiasta, którym tak przypadł do gustu po sławetnej akcji ratowania Siudemki (szczegóły dalej), że zaprosili go na swój klubowy spływ. Pojechaliśmy. Był to już Ogólnopolski Spływ Kajakowy „Złote Liście” z jeziora Osuszyno rzeką Wdą do Czarnej Wody. Nie wiedziałem jeszcze, że ten wyjazd pozwoli mi spotkać kobietę, która odmieni moje życie.

Te refleksje uświadomiły mi, jak krótkie jest życie, jak wiele spraw, zdarzeń odchodzi bezpowrotnie wraz z ludźmi. I że trzeba te okruchy pamięci zbierać i utrwalać. By utrzymać kontakt z młodymi ludźmi, by sprawić, aby nie wyjeżdżali na zmywak gdzieś na „zielone wyspy”, a w Polsce zrobili porządek, choć może niekoniecznie drugą Japonię, i wywalczyli sobie lepsze jutro. I tutaj, w kraju, w ramach relaksu po pracy wyjeżdżali na spływy kajakowe ładować akumulatory i poprawiać formę fizyczną, zamiast ze smętnymi minami smażyć się na plaży w egipskiej Hurgadzie czy w tunezyjskim Monastirze.

W 2011 roku odszedł do Pana Janek Dworczyk, zasłużony działacz turystyczny i kajakowy, szef Warszawskiego Klubu Przodowników Turystyki Kajakowej „Retmani”. Klub ten był dzieckiem Janka i skupiał doświadczonych kajakarzy, przeważnie przodowników turystyki kajakowej. Do tego klubu wstąpiłem i ja po upadku Zakładów Mechanicznych Ursus. Klub propaguje turystykę i organizuje spływy kajakowe nie tylko na terenie Polski, ale także na Ukrainie, Litwie i Białorusi.

Postanowiłem zatem znów zacząć pisanie, a owoc mej pracy ma teraz Czytelnik w rękach. Życzę przyjemnej lektury.

Jerzy Sobolewski

Warszawa 2012ROZDZIAŁ I. PIERWSZE KROKI NA WODZIE

1. Spływy Czarną Hańczą

Pochodzę z Augustowa, więc pierwszych „kroków na wodzie” nie pamiętam. Zaczęło się od pływania łódką, potem były żagle, już w siódmej klasie ukończyłem kurs żeglarski. Żagle mnie jednak irytowały, bo po paru kursach w te i we wte po jeziorach Necko i Rospuda zaczęło mnie to nudzić.

– A tam wpłynąć nie wolno? – pytałem, pokazując ujście rzeki Rospudy.

– Tam jest za płytko – odpowiadał sternik.

A mnie ciekawiło, co tam jest dalej. Interesowały mnie rzeczki, gdzie żaglówką nikt się nie zapuszczał, bo lasy z obu stron, a nieduża szerokość i głębokość nie pozwalały na taką turystykę. Po rzece Rospudzie, w jej części końcowej, pływałem łodzią z ojcem w celu zdejmowania drutów kolczastych z poniemieckich zasieków na zachodnim brzegu. Tam front między Niemcami i Rosjanami na przełomie lat 1944 i 1945 trwał długie miesiące, a zasieki w bagnistym brzegu dotrwały do lat pięćdziesiątych. Druty, przydatne do ogrodzenia działki, zdejmowaliśmy z zachowaniem szczególnej czujności, bo można było wylecieć na minie. Po załadowaniu nie zardzewiałych, mimo ładnych kilku lat po wojnie, drutów, wracaliśmy do mostu przy rzece Netcie, gdzie kotwiczyliśmy krypę. Krypę, bo w porównaniu z kajakiem ten obiekt pływający był za wolny. Moją wyobraźnię rozpalała ciekawość, co jest za następnym zakrętem rzeki. Ojciec, który urodził się w Topiłówce, około półtora kilometra od brzegu Rospudy, znał okolice i w opowiadaniach rzucał różnymi swojskimi nazwami, jak na przykład Porzeczniak, Młynisko, Ślepsko, Święte Miejsce, Dziadowska Górka, Blizna, Szczebra.

Niedaleko Młyniska miała prowadzić słynna trasa via Baltic zaprojektowana przez pijanego, chyba, planistę. Pijanego, bo miała prowadzić przez najszersze bagna Rospudy. Zachodni brzeg, od strony Topiłówki, jest dosyć wysoki, u podnóża skarpy wypływa źródełko. W tym miejscu rzeka jest głęboka, tam spławiało się konie. W wieku sześciu lat, siedząc na oklep na końskim grzbiecie, po raz pierwszy w życiu przepłynąłem na wschodni brzeg rzeki. W to miejsce chodziliśmy na wycieczki ze szkoły kąpać się w upalne czerwcowe dnie. Tam mnie wyciągnął z wody mój starszy kolega, gdy porwał mnie nurt rzeki. Dlatego mam teraz możliwość pisania, nic zatem dziwnego, że dla mnie to jest miejsce magiczne. Walczyłem o to, by ta trasa pobiegła trochę wyżej, koło Raczek. Tam, gdzie wiedzie stary trakt, którym Napoleon szedł na Rosję, nie ma bagna, oba brzegi wysokie, a rzeka ma około sześciu metrów szerokości. Dobrze, że zaniechano tej trasy, ile to pieniędzy utopionych w bagno udało się uratować!

O Szczebrze słyszałem często, bo w tej wsi, rozciągniętej wzdłuż rzeki Blizny, urodziła się moja mama. Marzyłem o poznaniu tych miejsc, a kajak się do tego idealnie nadaje, bo wszędzie wpłynie, a jak nie, to się go przeniesie. Już będąc w siódmej klasie, kupiłem kajakowy przewodnik po Pojezierzu Suwalsko-Augustowskim (chyba autorstwa Kurana) i namiętnie go wertowałem, obiecując sobie, że przy najbliższej okazji muszę te wszystkie miejsca spenetrować. Ta okazja nadarzyła się jak już byłem w dziewiątej klasie. Nauczyciel od geografii i wuefu profesor Ryszard Jędrzejowski rzucił propozycję, by zorganizować kilkunastodniowy spływ kajakowy. O rany, nigdy nie byłem tak zagorzałym entuzjastą jakiejś idei, jak wtedy! Wkrótce szkoła kupiła kajaki i zaczęły się krótkie treningowe spływy. Wypłynęliśmy wreszcie dwunastego czerwca, w Antoniego. Trasa prowadziła Rospudą i Blizną pod prąd do jeziora Blizno albo Tobołowo (już nie pamiętam), potem przewózka kajaków do Bryzgla nad Wigrami, przez jezioro do Starego Folwarku, a potem Czarną Hańczą i Kanałem do Augustowa. Najlepiej zapamiętałem pierwszy etap. Był morderczy, bo załadowane po brzegi drewniane kajaki szły ciężko pod prąd Blizny, zwłaszcza w górnym biegu, gdzie rzeka często była za płytka. Płynąłem ze Staszkiem i ze swoim psem Brysiem. Od tego psa nazwano nas – nie wiedzieć dlaczego – Albańską Strażą Pogranicza. Późną nocą, holując kajaki w płytkiej rzece, resztką sił dotarliśmy do uroczyska Powstańce, którego nazwa powstała od miejsca biwakowania powstańców styczniowych w 1863 roku. Informował o tym napis wyryty na kamieniu. Komuś widocznie przeszkadzały te informacje, bo część napisu została zniszczona. Było to jedyne miejsce w tej bagnistej okolicy, gdzie można było biwakować. A to znaczyło: znaleźć drewno i rozpalić ognisko, zagotować w dużym garze wodę na herbatę albo zupę dla dziesięcioosobowej grupy, spożyć to, co upichciła wachta, w międzyczasie rozstawić namioty. I to wszystko w gęstej chmarze komarów. W końcu padamy jak podcięte kłosy. Z pierwszego głębokiego snu budzą nas krzyki:

– Basiu, w lewo, silniej. Teraz mocniej prawym! Prawym!

Bryś ze szczekaniem wyskoczył z namiotu, za psem jego właściciel i reszta spływu z latarkami. Zaglądamy do namiotu dziewcząt i widzimy taki obrazek: Maryla siedzi z zamkniętymi oczyma, macha rękami, jakby wiosłując i wydaje komendy swojej załodze nawet we śnie.

O normalnym spaniu nie było już mowy, bo zimno, twardo i mokro. Namioty bez podłogi, jeden wilgotny koc służy za materac i za śpiwór, no i te komary. Przestały, na szczęście, brzęczeć koło północy i można było się przenieść w okolice ogniska, aby się nieco ogrzać. W nogach ułożył się wierny pies i jakoś się człowiek przemęczył do rana, zwłaszcza że wachta wypadała akurat o świcie.

Następnego dnia po przewiezieniu kajaków z jeziora Blizno do Bryzgla biwakowaliśmy nad Zatoką Hańczańską, naprzeciwko stanicy PTTK w Starym Folwarku. Na prawo od stanicy widniała wieża odbudowywanego właśnie klasztoru Kamedułów.

Klasztor i jego wieżę zburzyli doszczętnie katiuszami Rosjanie podczas trzeciego „wyzwalania” tych ziem w XX wieku. Przypominam tym młodym, którzy już nie muszą uczyć się historii Polski: pierwsze wyzwolenie było w latach 1919-1920, drugie w roku 1939, a trzecie w latach 1944-1945. Wspominam o tym dlatego, że to się ściśle wiąże ze mną. Po pierwszym dziadek uciekł z niewoli czerwonoarmistów, by ratować życie, podczas drugiego wywieźli go jako kułaka na Syberię do kopalni złota, a w trakcie trzeciego wyzwalania zabili jego synów Wacława (pseudonim Sęk) i Jana. Obaj byli partyzantami Armii Krajowej w czasie okupacji niemieckiej (nie nazistowskiej, jak się ostatnio z powodu poprawności politycznej pisze) i sowieckiej. Za co zabili? Nie wiem, może za to, że pomagali majorowi Orłowowi i jego zwiadowcom przetrwać w tych lasach po zrzuceniu ich tuż przed planowanym „wyzwoleniem”, lub za to, że nie pozwolili rabować bydła pędzonego z pobliskich Prus Wschodnich do Sojuza i oddawali je miejscowym chłopom, a może po prostu za to, że byli patriotami z bronią w ręku walczącymi o swoją Polskę…

Armia Czerwona zniszczyła klasztor nie dlatego, że stanowił obiekt strategiczny, tylko dlatego, że oswobodziciele chcieli nas wyzwolić od wiary w Boga. Niewierzącymi łatwiej się manipuluje.

W nocy zaczęło wiać, rano było jeszcze gorzej. Według planu mieliśmy płynąć dalej Hańczą do Wysokiego Mostu, ale przy takiej pogodzie nie było szans. Wiatr ze wschodu (co w Polsce jest rzadkością) i duża fala odcięły nas od Czarnej Hańczy, chociaż do drugiego brzegu było zaledwie kilkaset metrów. Ta pozorna bliskość nasunęła pomysł popłynięcia do stanicy po zakupy, zwłaszcza po chleb. Zgłosiłem się na ochotnika i razem z profesorem ruszyliśmy co sił w wiosłach. Początkowo szło nam nieźle, trochę zabawy mieliśmy na otwartym jeziorze, bo fala zaczęła wlewać się do środka kajaka. Ale ubaw zaczął się jakieś sto metrów przed drugim brzegiem. Nie wiem, czy wiatr się nasilił, czy my opadliśmy z sił. Wiosłując z determinacją, zauważyliśmy ze zdziwieniem, że… oddalamy się od upragnionego celu. Po kilku minutach nieskutecznej walki zrezygnowaliśmy. Sztuką było tylko wykonać zwrot w tych warunkach, ale powrót do obozu to była niesamowita frajda, prawdziwy surfing na dużej fali. Tak mi się to spodobało, że po powrocie na biwak, ponieważ byłem już mokry, próbowałem tej walki z falami, ale już w pojedynkę, aż do upojenia. Parę razy w życiu to obycie z falą mi się przydało, a raz chyba uratowało mi życie. Spróbuję to opisać. Wybiegam teraz daleko do przodu…

Piętnaście lat później, spływ klubowy Ursusa na Drawie. Jezioro Lubie, silny wiatr z tyłu i duża fala, bo za plecami już kilka kilometrów otwartej wody. Płyniemy składakami, dla których fala nie straszna, fartuchy zapięte. Ja ćwiczebnie płynę slalomówką. O tym, jakie to pływanie, niech świadczy fakt, że po nabyciu przez klub tych miniaturowych kajaczków odbyła się natychmiastowa próba pływania w basenie przeciwpożarowym. Co któryś wsiadał, to się wywracał. A była to wczesna wiosna. Na szczęście mnie wtedy nie było. Już latem było lepiej, ludzie nauczyli się tego żonglowania na wodzie, podobnego do spaceru na linie. Ale odważnych nie było wielu, jeden błędny ruch wiosłem i błyskawiczna wywrotka. Jeszcze niewielu umiało balansować biodrami, wykonywać podpórki wiosłem, nie mówiąc o eskimosce. Toteż z obawą wsiadłem w ten kajaczek, będąc latem tego roku na spływie klubowym na jeziorach augustowskich. A tu nic! Kajak po prostu nie chciał się wywrócić. Wkrótce opanowałem slalomówkę do tego stopnia, że na spokojnej wodzie jeziora Rospuda wstawałem w niej i wiosłowałem na stojąco.

Wracając do Lubia, kajaki utworzyły tratwę, a ja doczepiłem się jej brzegu. Wiosłować nie było sensu, wiatr pchał nas szybciej niż wiosła. Przy tej frajdzie można było zrobić zakurkę. Jednak przy zapalaniu papierosa użyłem niebacznie obu rąk. Momentalnie odstrzeliło mnie od grupy i zagłębiłem się w wodę aż po piersi. Gdyby nie odruch podpórki wiosłem, wyrobiony właśnie podczas pierwszego spływu i stale ćwiczony, a zwłaszcza na Dunajcu, to trudno by mi było wyjść cało z takiej opresji w tych warunkach. Kajak na fali rozpędzał się, doganiał poprzednią falę i wchodził w nią głęboko, woda sięgała mi aż do piersi i tylko silna kontra ratowała przed wywrotką. Po pierwszych sekundach strachu i opanowaniu nietypowej sytuacji miałem wspaniałe uczucie surfera gnającego na oceanicznej fali gdzieś na Hawajach, bo kajak ślizgał się z szybkością kilkunastu kilometrów. Daleko z tyłu zostawiłem grupę, całe szczęście, że wiedziałem o tym, że wypływ Drawy znajduje się po prawej stronie jeziora, gdzieś tak w jego połowie. W przeciwnym razie musiałbym wracać pod wiatr z końca jeziora, które ma przecież kilkanaście kilometrów długości.

Z pierwszego szkolnego spływu pamiętam jeszcze ciągłe problemy z psem, który nigdy nie chciał opuścić biwaku. Początkowo powody były niezrozumiałe, jak to? Pies nie chce płynąć z właścicielem? Ale po dyskretnej obserwacji wszystko stało się jasne. Na każdym postoju Bryś, mimo że był regularnie karmiony, robił zapasy, które zagrzebywał w ziemi na czarną godzinę. A złodziej był z niego straszny, kradł ryby wędzące się przy ognisku (nasz podstawowy pokarm), chleb z masłem, który ktoś niebacznie odłożył na chwilę, jajka z kochera stojącego poza namiotem. Wszystkiego, co się wiązało z pożywieniem, trzeba było pilnować przed zakopaniem lub pożarciem (oczywiście oprócz warzyw i owoców, które też trzeba było strzec, ale przed podlaniem). Ta ciągła czujność psa nauczyła nas też czujności i konieczności pilnowania porządku. A jeśli ktoś był roztargniony, to trudno – ofiary muszą być.

Ostatni raz spotkałem się z profesorem na początku maja 2006 roku. Profesor tryskał humorem, chociaż był już po trzecim zawale, co mu nie przeszkadzało wypić paru głębszych. Chciał mi wręczyć książkę Studia i materiały do dziejów Pojezierza Augustowskiego, wydaną w 1967 roku przez Białostockie Towarzystwo Naukowe. To opasłe tomisko, liczące sobie prawie osiemset stron, było dla mnie od dawna najważniejszym źródłem wiedzy o mej rodzinnej ziemi. Zabrakło mi refleksu, jak często się zdarza w takich sytuacjach. Grzecznie podziękowałem i nie przyjąłem prezentu, ponieważ miałem już jeden taki egzemplarz. Do dziś wstydzę się swego nietaktu, bo okazało się, że ofiarodawca był sekretarzem naukowym tej wspaniałej księgi. Umówiliśmy się jeszcze za dwa miesiące na spotkanie na Świętym Miejscu. Tam chciałem profesorowi przedstawić moją rodzinkę, dla której organizowałem spływ na Rospudzie. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że była to już trzypokoleniowa rodzina, a spływ był międzynarodowy, bo córka z dwoma synami oraz jej mąż, Amerykanin, przyjechali na Rospudę aż z USA. Organizując tę imprezę, chciałem zaszczepić we wnukach miłość do mojej ziemi rodzinnej. Dzisiaj myślę, że kowboje z Teksasu mają inne preferencje, chociaż kto wie, ziarno zasadziłem, a licho nie śpi. Niestety, nie udało mi się pochwalić moim profesorem, było już za późno…

I tak to się zaczęło. Nie wiem dlaczego, ale to cygańskie życie bardzo mnie wciągnęło. W następnym roku popłynąłem na kolejny spływ. Zaczynaliśmy z Jeziora Krzywego koło Suwałk, cudowną rzeką Kamionką (której początkowy odcinek nazwałem torem bobslejowym dla kajaków) do jeziora Pierty. A potem starą trasą z Wigier – Czarną Hańczą do Augustowa.

Tak to dzięki wspaniałemu człowiekowi, profesorowi Ryszardowi Jędrzejowskiemu, pokochałem kajaki i przeżyłem tyle przygód.

I jeszcze jedno muszę dodać. Całe życie spływowe na lądzie koncentrowało się przy ognisku. Z prostej konieczności, nie było przecież ani butli gazowych, ani, wcześniej jeszcze, maszynek spirytusowych. Jedzenie, a zwłaszcza napoje i zupy, trzeba było przygotowywać na ognisku. Po posiłku dalej się tam siedziało i żeby umilić sobie czas, śpiewano piosenki. Profesor, jeszcze przedwojenny harcerz, znał ich mnóstwo. Organizował też różne zabawy ogniskowe, stale tryskał humorem i był duszą towarzystwa. Na biwaku ognisko paliło się praktycznie cały czas, dla bezpieczeństwa wachta podtrzymywała płomień także w nocy, a rankiem potrzebna było woda, choćby na gorącą herbatę z mięty lub kawę Turek. W nieco późniejszych czasach płomień był także potrzebny na grzane wino… A i spać przy ognisku było cieplej.

W tych czasach nie było jeszcze rozporządzeń o zakazie palenia ognisk w lesie. My, augustowiacy, paliliśmy je często nawet w środku lasu, i to bez żadnych konsekwencji, a nie w odległości minimalnej (chyba) sto pięćdziesiąt metrów od linii lasu, jak stanowiły późniejsze ustawy. Te zakazy były niekiedy przestrzegane w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Jasio Dworczyk wyciągnął mnie na spływ rzekami Słupią i Łupawą. Mieliśmy pecha, na Słupi non stop padało. Było zimno i mokro. Płynęliśmy składakami bystrą rzeczką usianą kamieniami. Na biwaku wszystko było mokre, bo cienkie torby foliowe, w które pakowaliśmy ciuchy, podziurawiły się po ciągłym wyjmowaniu ich z kajaka. O ognisku wieczornym też nie było mowy, obok rósł las. Najgorzej było, gdy następnego ranka wkładaliśmy mokre majtki i koszule przed startem. Ktoś wpadł na pomysł, by na drodze przylegającej do lasu rozpalić małe ognisko, by się chociaż trochę ogrzać. W kilkanaście osób staliśmy nad nędznym płomykiem, wędząc spodenki i koszule, słychać było tylko szczękanie zębami. Zapewne ten dziwny hałas przywołał gajowego, który wypisał nam mandat na tysiąc złotych. Wręczając nam papierek, sumitował się:

– Kochani, ja was rozumiem, ale jeżeli ja wam nie wypiszę mandatu, to mnie za to ukarzą. Niedawno płynęła tu grupa harcerzy i byli w identycznej sytuacji. Odpuściłem im, bo też jestem człowiekiem, ale przyjechała kontrola z nadleśnictwa i zostałem ukarany grzywną za brak nadzoru!

Restrykcyjne przepisy były zapewne przesadą i generalnie ich nie przestrzegano. U nas tak już jest, kto na przykład jedzie zgodnie z przepisami pięćdziesiąt kilometrów na godzinę szeroką przelotową ulicą w dużym mieście? Przecież jadący z tyłu zatrąbiliby go na śmierć, bo byłby zawalidrogą. Jednak paląc ognisko, starałem się zawsze mieć pod ręką naczynie z wodą dla zagaszenia ewentualnego pożaru, który zaczyna się wszak od małego płomyczka. Tej zasady przestrzegałem zwłaszcza od spływu Skrwą, kiedy moja lekkomyślność omal nie spowodowała groźnej katastrofy. Rozbiliśmy biwak w lesie suchym jak pieprz, nie padało bowiem od dawna. Pod nogami było pełno igliwia i suchych sosnowych gałązek. Nie trzeba było zapalać ogniska, mieliśmy klubowe dwukilogramowe butle gazowe. Wkręciłem palnik i zapaliłem gaz, na ogniu postawiłem kocher z wodą na zupę, przykryłem pokrywką i oddaliłem się do kolegów. Po jakimś czasie przypomniałem sobie o palącej się butli. Istotnie, stała w ogniu! Nie można było jej zgasić, bo płomienie zajęły już zawór odcinający, który w dodatku już się częściowo stopił.

Co robić? Butli nie można złapać i odnieść do wody, jest zapewne bardzo gorąca i za chwilę nastąpi wybuch, który spowoduje natychmiastowy pożar lasu i śmierć ludzi. Chwila zastanowienia i… kopię nogą w kocher, który wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni, a cała woda wylała się na płomień. Zgasło natychmiast. Dłuższą chwilę stałem oniemiały, obserwując syczące krople wody na rozgrzanym do czerwoności palniku i dziękując Bogu za ocalenie. Powód zapalenia się butli był prozaiczny, w palniku nie było uszczelki. Teraz sobie myślę, że gdybym tak precyzyjnie kopał piłkę, jak kopnąłem kocher, to trener Górski miałby ze mnie pociechę.

Ognisko było centrum towarzyskim każdego spływu, jednak jego rola zmniejszała się stopniowo, choćby ze względu na rozwój technologii. Mam na myśli nie tylko wprowadzenie butli gazowych w miejsce płomienia zasilanego drewnem, worki i ubrania wodoszczelne, ale także kajaki z tworzyw sztucznych, praktycznie niewrażliwe na wszystkie przeszkody, odporne na kamienie, gałęzie i inne wodne pułapki. Współczesny kajak pewnie bez trudu zniósłby uderzenie deską z gwoździem, a gwóźdź pewnie nie nadawałby się już do użytku. Na spływie „Radunia 2009” zauważyłem dziwne kajaki o zaokrąglonych końcach, zwrotne i pozwalające na łatwe dobicie do przeszkody, jaką jest na przykład pień powalonego drzewa. Jestem jednak ciekaw, jak tacy kajakarze (z całym szacunkiem dla ich umiejętności) daliby sobie radę, płynąc starym drewnianym kajakiem czy składakiem lub, jak ja z Jamnikiem, dwuosobowym „plastikiem” z pękniętym, ale załatanym dnem. Przy naszej metodzie brania nisko zanurzonych pni „na gaz”, kajak zaczął brać coraz więcej wody. Zaczęliśmy się zachowywać jak załoga łodzi podwodnej. To było już na trzecim (dla nas drugim) etapie. W końcu Jamnik przestał wiosłować i zamienił się w „przednią pompę”. Trzeba było dobić do brzegu i naprawić dno. Oczywiście miałem taśmę klejącą, ale tylko około metra. Nie przewidywałem, że pęknięcie w dnie będzie takie długie (stare pękniecie zgodnie z zasadami mechaniki zmęczenia zachowało się jak karb będący inicjacją dalszego pękania) i… zabrakło nam z metr tej taśmy. W trakcie zaklejania szczeliny dopłynął do nas zamek. Lżej mi się zrobiło na sercu na widok znajomej twarzy (był to stary znajomy Adaś Borkowski), bo do jedynego cywilizowanego miejsca, czyli do elektrowni w Żukowie, było jeszcze parę kilometrów. Adam też płynął takim dziwnym zaokrąglonym z obu końców kajakiem, ale dwuosobowym. I co się okazało? Zamek nie ma reperaturki. Bo niby po co? Jak już wspominałem, te kajaki były bardzo odporne na uszkodzenia i mógłby je ewentualnie uszkodzić ładunek podobny wagą do tych, jakie zakładano pod nasze Rosomaki w Afganistanie. Zgłupiałem i tylko sympatia do starego kolegi nie pozwalała mi rzucić złym słowem. Na szczęście dla obu stron, a ku naszej ogromnej wdzięczności, jego załoga, nieznana mi dotychczas Jola, wręczyła nam taśmę, w dodatku dziewiczą, bo w fabrycznym opakowaniu. Adam, czy ci nie wstyd?

Ognisko traci teraz rację bytu choćby dlatego, że zamilkły praktycznie śpiewy przy jego blasku, a Polacy z narodu śpiewającego zamienili się w towarzystwo słuchające, i to najczęściej anglojęzycznych piosenek. Jesteśmy całkowicie zasymilowani w Unii, warto by się jednak znów zacząć uczyć śpiewania i to po niemiecku. No, bo jak będziemy wypadać w towarzystwie podczas picia piwa na Oktoberfest?

– Popatrz, Hans! Kto tam siedzi w kącie i ponuro żłopie piwo?

– Nie wiesz? To gastarbajterzy z Polski!

Nie, wcale nie przesadzam! Na jednej z międzynarodowych konferencji naukowych każda delegacja podczas uroczystej kolacji śpiewała piosenki w swoim języku. I wszyscy przyjęli tę radosną zabawę z ochotą. Sprawa się zacięła przy Polakach. Przykre i przedłużające się milczenie przerwali… Chińczycy:

– Kuku, kuku, aaa, aaa…

Ten fragment piosenki Kukułeczka kuka, zapamiętali z tournée zespołu Mazowsze wzdłuż Wielkiego Muru. Teraz jakoś nie słychać o tym słynnym niegdyś zespole, ale nic w przyrodzie nie ginie, bo teraz naszych barw w Państwie Środka broni znany muzyk z piosenką Majteczki w kropeczki.

2. Anioły nad Serwami

W roku 1957, po maturze w Liceum Ogólnokształcącym w Augustowie, a tuż przed egzaminami na politechnikę, postanowiliśmy z Józkiem i z zaprzyjaźnioną grupą wyskoczyć na parę dni na kajaki. Józek to jeden z moich najbliższych przyjaciół, mieszkaliśmy na tej samej ulicy, a przez ostatnie dwa lata siedzieliśmy w jednej ławce. Teraz jesteśmy już dorośli, więc sami organizujemy spływ. Z kajakami nie ma problemów, bierzemy je ze szkoły. Z towarzystwem również, płynie mała, dziesięcioosobowa grupka, większość to uczestnicy poprzednich spływów. Dowód, że pokochaliśmy kajaki (konkurencją były przecież żagle). Startujemy skoro świt, czyli około południa z rzeki Netty, nad którą stoi hangar szkolny, przez jezioro Necko i Cichą Rzeczkę dopływamy do Jeziora Białego, przez śluzę Przewieź osiągamy Jezioro Studzieniczne, dalej śluza Swoboda, po niej prosty, porośnięty wspaniałym lasem odcinek Kanału Augustowskiego, wreszcie skręcamy w lewo, w Suchą Rzeczkę i dopływamy do jeziora Serwy. Mała przenoska i pod wieczór dobijamy do zatoczki na tej samej wyspie, na której biwakowaliśmy podczas poprzednich, szkolnych spływów. Wyspa, której nazwy nie znamy, jest bezludna, to druga połowa czerwca, kompletna pustka na jeziorze. Stawiamy namioty (oczywiście bez podłóg, by być bliżej matki ziemi), materaców dmuchać nie musimy, bo jeszcze ich nie było, podobnie jak śpiworów. Aha, butli gazowych też nie było. Więc żeby przeżyć, trzeba zapalić ognisko. Ogień już płonie (zakazy palenia ognisk w lesie jeszcze nie istniały), w wielkim garze gotujemy wodę na herbatę i zupę. Chwila bezczynności, rozkoszujemy się czarem biwaku na łonie przyrody. Nie wiemy, że zostaliśmy skaleczeni nieuleczalną chorobą, która zwie się… No właśnie, jak to nazwać, co każe później człowiekowi nawet na końcu świata tęsknić i wracać do Polski, na kajaki.

Następnego dnia zajmujemy się tym, co najbardziej lubimy, czyli nicnierobieniem. Polega to na kąpieli, leniwym pływaniu kajakiem po jeziorze, najlepiej z błyskiem na szczupaka, który jakoś nie daje się nabrać. Robimy też łuki z jałowca i bawimy się w podchody, dzieląc się uprzednio na Indian i traperów, przy okazji marząc o upolowaniu czegoś na ruszt, nie wiadomo czego, może jakiegoś zająca, kuropatwę…

Ale najwięcej emocji wzbudza polowanie z kuszą, Serwy mają wspaniałą widoczność wody dochodzącą do pięciu metrów. Kuszy nie można było kupić w sklepie, takiego towaru nie było. Nic to, Józek-złota rączka skonstruował własnoręcznie coś podobnego do kuszy. Do tego strzały wykonane, dla lepszej skuteczności rażenia, z miedzianego pręta, więc ciężkie. Ale by upragniony, a więc duży, szczupak nie zsunął się ze strzały, pomysłowy wynalazca zakończył ją grotem, ale z takim dowcipnym, samozakleszczającym się zaczepem. Jednak mimo doskonałej przejrzystości wody w zasięgu wzroku i kuszy niczego nie udało się upolować. A najbardziej skuteczny okazał się mój imiennik, nazywany dla rozróżnienia Jeżem, który od początku nastawiony był negatywnie do tego typu polowań. Siedząc spokojnie w zatoczce, tuż przy namiotach, nałapał za pomocą prostej wędki z jałowcowej gałązki sporo drobnicy, której po oprawieniu starczyło na posiłek dla wszystkich.

Józek, niezbyt zadowolony z tego, że jego wspaniały przyrząd łowiecki na nic się nie przydał, znalazł sobie inny cel. Były to pęta kupionej w sklepie kiełbasy (jeszcze nie była na kartki – to czeka nas dopiero za dwadzieścia lat). Kiełbasę, którą trzeba było uwędzić, by nie zaczęła sama chodzić. Wymierzył, wystrzelił, strzała przebiła wędzące się zwoje i głęboko utkwiła w ziemi. Męska strona ogniska zaczęła wiwatować na część konstruktora, ale Maryla, przedstawicielka płci przeciwnej, oburzyła się:

– Józek, co się wygłupiasz? Strzelaj gdzie indziej!

I wyrwawszy strzałę z ziemi, cisnęła w kierunku kusznika. Rzut był celny. I silny, Maryla była podporą damskiej lekkoatletyki w szkole. Szczęściem lub nieszczęściem strzała utkwiła w nodze Józka w okolicy pachwiny (mogła na przykład w sercu lub w jeszcze gorszym miejscu). Zamarliśmy ze strachu na widok człowieka przebitego strzałą, która tkwiła głęboko w jego ciele. Ale coś z tym klopsem trzeba zrobić. Po pierwsze usunąć strzałę, do czego zabrałem się, chcąc nie chcąc, bo innych ochotników na chirurgów nie było. Pociągnąłem za grot, ale ani drgnął.

– To ten cholerny zaczep – jęknąłem.

Ale muszę wyciągnąć!

– Józek, teraz trzymaj się! – i natężając mięśnie, ale bez nagłych zrywów i możliwie łagodnie wyciągnąłem strzałę, tkwiącą głęboko w udzie. Szczęściem nie było krwotoku, ale zakażenie i tężec murowane.

– Dziewczyny, szybko, spirytus i środki opatrunkowe!

I tu nastąpiła katastrofa. Okazało się, że dziewczyny, które odpowiedzialne były właśnie za apteczkę, zapomniały ją zabrać.

No, gorzej już być nie mogło! My w tych czasach byliśmy raczej nietrunkowi i nie tylko wódki, ale nawet wina nie było. Józek siedział blady pod drzewem, obserwowałem go ukradkiem i zacząłem kombinować, co dalej: czy trzeba go wieźć natychmiast na stały ląd do najbliższego szpitala, czyli do Augustowa, czy jakoś się uda poczekać do jutra, a rano się zobaczy. Pogotowie wtedy nie kursowało, zresztą skąd zadzwonić, najbliższy telefon jest pewnie przy śluzie Swoboda, w odległości kilkunastu kilometrów wodą, czyli kajakiem. Niestety zapowiadało się to najgorsze, Józkiem zaczęły wstrząsać dreszcze. Tu potrzebny jest natychmiast lekarz z odpowiednimi lekarstwami. Zachodzi słońce, nad biwakiem zapada ponura cisza. Ponieważ ja byłem sprężyną tego spływu, poczułem się odpowiedzialny i w milczeniu zaczynam pakować kajak, zapowiada się nocny rejs do szpitala w Augustowie. Jasny gwint, przenoska na Serwach i na dwóch śluzach też nieczynnych po zmierzchu, nocne wiosłowanie w dodatku z rannym na pokładzie. Ale generalnie jesteśmy wściekli na dziewczyny, że zapomniały o tak podstawowej sprawie. Po paru złośliwych uwagach na temat wad i ułomności kobiet, które, o dziwo, nie protestowały, zapadła przygnębiająca cisza.

– Dobry wieczór! – rozległo się nagle.

Zdumiony podnoszę głowę. Przed nami pojawiło się, nie wiedzieć skąd, dwóch młodych ludzi. Przybysze usiłują nawiązać kontakt, jednak nikt nie ma w tej chwili ochoty do rozmowy, więc zbywamy intruzów. Już samo ich pojawienie się na bezludnej, wydawałoby się, wyspie wzbudziło naszą niechęć i podejrzenia. Na odchodnym pytają tylko:

– Czy może czegoś wam nie potrzeba?

Tu mnie olśniło, więc rzucam:

– Może panowie mają jakieś środki opatrunkowe?

– Mamy, mamy, czy coś się stało? Jesteśmy lekarzami!

Cud, prawdziwy cud, aż dwóch lekarzy, mówią, że z Wrocławia. Na bezludnej wyspie! Mają pełny zestaw opatrunkowy, właściwie mały podręczny szpital… Aniołowie zszywają ranę, ładują w pacjenta wszelkie potrzebne zastrzyki i odchodzą. Odchodząc, zwracają się z propozycją zmiany biwaku. Widząc nasze zdziwione miny, wyjaśniają, że biwakują na północnej stronie wyspy na wzniesieniu, skąd jest wspaniały widok na jezioro. Jutro odpływają, więc ich miejsce jest wolne.

– Obserwujemy was od wczoraj, jesteście tak sympatyczni, tak kulturalni, że po prostu chcieliśmy tą zmianą biwaku jakoś was wynagrodzić, uhonorować.

Anioły zawsze chodzą parami – pomyślałem, odprowadzając wzrokiem znikające w ciemności sylwetki.

------------------------------------------------------------------------

Zamek – zwany także „czerwona latarnia”, oznacza doświadczoną osadę (kajakową) płynącą na końcu spływu; pochodzi od słowa osada (kajak) zamykająca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: