- W empik go
Kajdany - ebook
Kajdany - ebook
Nikt nie rodzi się zły. Zło rodzi się w ciemności.
W piwnicy jednej z kamienic na krakowskim Podgórzu policja odnajduje okaleczone zwłoki młodej kobiety. Okoliczności zbrodni i tajemnicza wiadomość pozostawiona przy ofierze nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że doszło do brutalnego morderstwa.
Intensywne śledztwo, prowadzone przez komisarza Korczulę i prokurator Sadowską, wiedzie policjantów do kolejnego przerażającego odkrycia, jednak sprawca wciąż pozostaje nieuchwytny. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy kilka dni później, w innej części miasta, odnalezione zostaje kolejne ciało i… kolejna tajemnicza wiadomość. Śledczy nie mają złudzeń, że zbrodnie są dziełem jednego człowieka, którego tożsamość wciąż pozostaje zagadką. Mimo wysiłków wszystkie tropy prowadzą donikąd, jakby morderca zapadł się pod ziemię. Nikt nawet nie przypuszcza, jak trafne jest to stwierdzenie…
Brudny, gęsty i nastrojowy kryminał wiedzie czytelników w rzadko odwiedzane zakamarki Krakowa, przy okazji obnażając jego najciemniejsze strony: zimne piwnice, opuszczone podziemia, kanały pełne szczurów.
Bartłomiej Kowaliński, autor znakomicie przyjętej górskiej trylogii kryminalnej o dziennikarzu śledczym, porzuca Podhale, by odkryć przed czytelnikami nieznane oblicze Krakowa. „Kajdany” to klimatyczna, misternie utkana powieść kryminalna przedstawiająca zawiłe śledztwo, którego sukces wcale nie jest pewny.
Mroczny i niepokojący Kraków. Bezwzględny morderca. I żmudne policyjne śledztwo. „Kajdany” to kryminał, który chwyta za gardło i nie pozwala się odłożyć. A niepokój będzie wam towarzyszyć do ostatniej strony. Polecam. Wojciech Chmielarz
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68205-05-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków, listopad 2022 roku
Chciała umrzeć.
Biegła przed siebie, nie oglądając się wstecz. Po jej policzkach ciekły łzy. Od lat życie jej nie oszczędzało, co rusz rzucało kłody pod nogi, przyglądając się z pogardą, jak sobie poradzi, i mimo że nie miała już sił, by walczyć, ono wciąż wyżywało się na niej na każdym kroku i przy każdej okazji. Ten koszmar trwał już blisko dziesięć lat. Była wrakiem człowieka. Przestała już nawet patrzeć w lustro.
Była taka naiwna. Myślała, że wraz z narodzinami córki coś się zmieni, że w końcu nadejdzie czas, w którym odetnie się od przeszłości i weźmie się w garść, jednak ten czas uporczywie nie nadchodził. Na przeszkodzie znów stawało to cholerne życie, którego nienawidziła coraz bardziej. Tym razem zaatakowało jak nigdy. Odebrało jej córkę. Nikt nie rozumiał, że była jej jedynym lekarstwem na nieuleczalną chorobę – nienawiść do samej siebie. Teraz już nic jej nie powstrzymywało, by zrobić to, o czym myślała od dłuższego czasu: skoczyć z mostu do Wisły. Nie potrafiła pływać. To byłaby chwila, gdy zniknęłaby w mętnej wodzie, po raz pierwszy czując ulgę.
Mijała właśnie park Bednarskiego, gdy nagle się zatrzymała. Wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Cała się trzęsła, bo miała wrażenie, że właśnie usłyszała jej głos. Była przekonana, że to jej Sara woła ją z oddali, błagając, by zabrała ją do domu. Sparaliżowało ją. Po chwili znów ten sam głos zwrócił się do niej: mamo. Chwyciła oburącz metalową siatkę, otaczającą park zamknięty od kilku miesięcy z powodu rewitalizacji, i zaczęła szarpać metalowe przęsło. Ani drgnęło.
Poczuła gęste krople deszczu uderzające o ramiona. Jej kruczoczarne włosy stawały się coraz bardziej mokre i przyklejały się do policzków. Za plecami słyszała przyśpieszone kroki przechodniów uciekających przed deszczem, ale ona wciąż tkwiła w miejscu, trzymając się metalowej siatki i gapiąc na skąpany w mroku park. Czy to możliwe, że była tam jej Sara? Co by tam robiła? Nie, to niemożliwe. Nie mogło jej tam być. Sara trafiła przecież do domu dziecka, bo ona, zamiast zrobić wszystko, by pokonać nałóg, coraz bardziej się od niego uzależniała. Sąd nie miał wyjścia, umieścił małą w placówce. A może uciekła? Ale jak miałaby to zrobić, skoro ledwo nauczyła się chodzić?
Zaczęła szarpać kratami, jakby od tego zależało jej życie, po czym padła na ziemię i zalała się łzami. Sara…
Wisła była już tak blisko.
Przetarła ręką twarz i podniosła się z ziemi. Jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Głos Sary wciąż szumiał jej w głowie, rozsadzając ją na kawałki. Cierpiała. Nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje, ale działo się to, co zwykle, gdy była na głodzie. Zaczęła tracić świadomość. Wtedy nastąpił przebłysk. Zataczając się, ruszyła w kierunku ulicy Rękawka. Deszcz rozbijał się o dachy samochodów, wydając przy tym charakterystyczny dźwięk. Spojrzała na oświetloną z zewnątrz elewację kościoła Świętego Józefa. Nienawidziła Boga. Lata temu, gdy we własnym domu gwałcił ją jej ojczym, błagała Go o pomoc, ale On nie przyszedł. Sama chwyciła za nóż. Miała wtedy czternaście lat.
Dotarła na miejsce. Dobrze znała kamienicę, pod którą stała. Przychodziła tam za każdym razem, gdy tylko kończył jej się towar. Pojawiała się tam również wtedy, gdy jej kazał. Nie zawsze bowiem miała ze sobą pieniądze, ale była kobietą, całkiem ładną, a on mężczyzną, zupełnie nieczułym. Dziś drzwi jego mieszkania zamknięte były na cztery spusty. Dłuższą chwilę waliła w nie ręką, aż poczuła ból w nadgarstku. Wszystko na nic. Wyszła z kamienicy i wrzasnęła z całych sił, ale jej rozpaczliwy krzyk zdławił lejący się z nieba deszcz.
Sara…
Po raz ostatni chciała poczuć uścisk jej malutkiej dłoni.
Ze spuszczoną głową ruszyła przed siebie. Słyszała własne kroki, stawiane chaotycznie w głębokich kałużach. Jego kroki też słyszała. Oddech zresztą również. Dyszał. Odwróciła głowę. Miała wrażenie, że mężczyznę z parasolem widziała już pod kościołem, potem mignął jej też pod kamienicą. Czyżby ją śledził? Ją? Ale po co miałby to robić? Była przecież wrakiem człowieka, nikt by niczego od niej nie chciał, ale zapomniała o jednej rzeczy. Wciąż była kobietą, całkiem ładną.
Poczuła uderzenie w tył głowy. Padła zamroczona na ziemię.
Wyraźnie widziała jej twarz. Sara klęczała nad nią i się uśmiechała. Coś do niej mówiła, ale ona nie rozumiała ani jednego słowa. Wtedy znów nastąpił przebłysk. To nie była Sara.
Czuła jego szorstkie dłonie na swoich piersiach. Była naga od pasa w górę. Próbowała się poruszyć, ale nie miała za grosz sił. Był od niej silniejszy. Coś do niej mówił, ale słyszała tylko szum. Puścił jej piersi. Lewą ręką chwycił ją za gardło tak mocno, że ledwo łapała oddech, a prawą zaczął zsuwać z niej legginsy. Zdała sobie sprawę, że jej nic niewarte życie po raz kolejny się o nią upomniało. Znów chciało ją upokorzyć, sprawić, by poczuła się tak jak wtedy, gdy jej ojczym po raz pierwszy zgasił w pokoju światło, nie wychodząc z niego.
Wisła była tak niedaleko, ale nie udało jej się zniknąć w odmętach wody. Wpadła w ręce potwora, który postanowił napisać dla niej inne zakończenie.AGNIESZKA SADOWSKA
Aula wypełniona była niemal po brzegi. Studenci z zapartym tchem słuchali każdego jej słowa, a trzeba przyznać, że te potrafiła wypowiadać z wielką starannością. Być może to właśnie dlatego studenci prawa tak licznie przybywali na jej wykłady i choć z racji sporej ilości obowiązków każdego roku prowadziła je coraz rzadziej, to i tak bardzo je sobie ceniła.
Miała sentyment do tej uczelni. Z Uniwersytetem Jagiellońskim związana była niemal od trzydziestu lat. To właśnie tu pierwszego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku rozpoczęła studia prawnicze, co traktowała wówczas jako życiową porażkę. Marzyła, by studiować chemię. Uwielbiała analizować wszelkie procesy zachodzące w otaczającym ją świecie. Ostatecznie uległa jednak namowie ojca, który był znanym w Krakowie adwokatem, i zdecydowała się pójść w jego ślady. Po pięciu latach żmudnych studiów zrozumiała, że ojciec miał rację. Nadawała się do tego zawodu jak mało kto. Była konsekwentna, ambitna i wyjątkowo odporna psychicznie, co nie umykało uwadze poszczególnych profesorów, dlatego po zakończeniu studiów i wielu rozmowach z jej ówczesnym promotorem zdecydowała się ukończyć aplikację prokuratorską. Profesor Ławczak faktycznie wiercił jej dziurę w brzuchu niemal na każdym kroku, ale dostrzegał w niej ogromny potencjał i do znudzenia powtarzał, że z jej charakterem osiągnie wiele. W jego mniemaniu dobry prokurator musiał nie tylko twardo stąpać po ziemi, ale przede wszystkim słuchać ludzi i doskonale ich rozumieć. Sadowska pod tym względem bardzo się wyróżniała – była ogniwem łączącym wiele studenckich osobowości, choć zdarzały się momenty, że też miewała chwile zawahania. Profesor Ławczak wspierał ją jednak wtedy, jak tylko mógł, ale niestety nie doczekał złożenia przez nią egzaminów prokuratorskich. Zmarł pół roku wcześniej. Do dziś Sadowska raz w roku odwiedzała jego grób. Był dla niej człowiekiem, który nie tylko wskazał jej drogę, ale towarzyszył w tej ciężkiej podróży. Byli przyjaciółmi. Prawdziwymi przyjaciółmi, a o tych nigdy się nie zapomina.
Nabrała powietrza do ust, po czym rozejrzała się po auli.
– Zapamiętajcie, formułowanie wersji śledczej nie jest tożsame z postawieniem hipotezy. To proces analizy wielu czynników i tylko odpowiednio sformułowana wersja pozwoli wam na skuteczne poprowadzenie śledztwa. – Zawsze na sam koniec cytowała słowa Ławczaka, które na tyle utkwiły jej w pamięci, że nie wyobrażała sobie nie dzielić się nimi ze studentami.
Na sali rozbrzmiały brawa, choć wcale ich nie oczekiwała. Właściwie to ich nie znosiła. Uniesioną ręką próbowała uciszyć młodych prokuratorów i prokuratorki, lecz jej zamiary spełzły na niczym.
Chwyciła do ręki butelkę wody i upiła kilka łyków. Obok pojawił się jeden z profesorów.
– Bardzo pani dziękujemy za gościnny występ, studenci uwielbiają pani wykłady – odezwał się z uśmiechem.
– Również się cieszę, że mogłam tu dziś z państwem być – odrzekła zadowolona.
– Czy wybierze się pani z nami na kolację? Mamy dziś kilku gości. Będzie między innymi zastępca prokuratora generalnego – kontynuował mężczyzna.
Sadowska pobłażliwie uśmiechnęła się pod nosem, ale Ławczak wielokrotnie jej powtarzał: „Zobaczysz, Aga, skończysz kiedyś na samej górze. Jesteś ambitna i zdyscyplinowana. Prokuratura krajowa potrzebuje takich ludzi…”. Nigdy jednak poważnie o tym nie myślała. A już na pewno nie myślała, że załatwi to jakaś przypadkowa kolacja.
– Bardzo dziękuję za propozycję, ale mam jeszcze sporo pracy.
– Rozumiem, w takim razie życzę, aby była owocna, i raz jeszcze dziękuję za odwiedziny, pani prokurator.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Kłaniam się, panie profesorze, i do zobaczenia.
Opuściła budynek uniwersytetu i wsiadła do samochodu. Przez szybę obserwowała, jak studenci, którzy jeszcze przed chwilą brali udział w jej zajęciach, teraz w pośpiechu kierowali się na pobliski przystanek tramwajowy. Jej telefon zadzwonił. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił Witold Orlicki, szef prokuratury okręgowej. Odebrała radosnym tonem, ale już po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy.PODGÓRZE
Z piwnicy dochodził fetor rozkładającego się ciała.
Stała w bezruchu, patrząc na odrapane z lakieru drzwi, za którymi kryły się strome schody prowadzące do podziemi. Lekki dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Miała złe przeczucia, jakby coś mówiło jej „nie schodź tam”.
Rozpięła płaszcz i zrobiła krok w przód.
– Przykro mi, ale nie wolno mi wpuszczać nikogo na dół… – odezwał się młody chłopak w żółtej kamizelce z napisem „policja”, pilnujący uchylonych drzwi do piwnicy. Zaszedł jej drogę, dumnie prezentując swoją postawę, ale jednocześnie też nie kryjąc zdziwienia obecnością kogoś takiego jak ona. Niewysoka blondynka z włosami spiętymi w kucyk o piwnozielonych oczach, w ciemnym eleganckim płaszczu nijak nie pasowała mu do miejsca, którego musiał pilnować.
– Bardzo cię proszę, nie drażnij mnie, chłopcze – odpowiedział głosem, który wzbudziłby w niejednym strach. Nie miała ochoty użerać się z młokosem w lekko za dużym mundurze. Wyjęła legitymację służbową. – Agnieszka Sadowska. Prokuratura Okręgowa w Krakowie. – Machnęła mu nią przed nosem z taką gracją, jakby robiła to już dziesiątki razy. Policjant zbladł. Duma przerodziła się w bojaźń. Momentalnie odskoczył na bok.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że miała się pani pojawić… – wydukał, wyraźnie zakłopotany, drapiąc się w tył głowy. Sadowska się nie odezwała. Położyła na ziemi aktówkę, którą trzymała w prawej dłoni, i zdjęła płaszcz, a następnie wręczyła go policjantowi, który nawet nie miał zamiaru protestować. Chwycił go mocno i przewiesił sobie przez rękę, bardzo przy tym uważając, aby materiał nie dotknął ziemi.
Prokuratorka weszła do piwnicy. Pokonawszy dwa pierwsze stopnie, zatrzymała się, ale nie dlatego, że odrzucił ją zapach rozkładających się zwłok. Zrobiła to, by dać wyraz uznania wobec postawy policjanta skrupulatnie realizującego powierzone mu zadanie.
– Tak trzymaj, chłopaku – rzuciła ku zaskoczeniu młodego policjanta znacznie cieplejszym głosem, ale w gruncie rzeczy właśnie takiej postawy oczekiwała od funkcjonariuszy zabezpieczających miejsca zbrodni. – Jeśli dostajesz polecenie, to masz je wykonać – dodała, próbując się uśmiechnąć, choć zupełnie nie miała na to ochoty. Smród, jaki wydobywał się z wnętrza, skutecznie ostudził jej zamiary.
– Dziękuję, pani prokurator… – bąknął chłopak, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Miała wrażenie, że bardzo tych słów potrzebował.
Ruszyła na dół. Pokonawszy kilkanaście stromych schodów, znalazła się w dość ciasnym i ciemnym korytarzu. Potrzebowała chwili, by przyzwyczaić wzrok.
Piwnica sprawiała wrażenie, jakby nikt nie zaglądał do niej od lat. Z sufitu zwisała mała zakurzona żarówka, która co chwilę gasła. Ściany były obdrapane, a nisko zawieszony sufit porysowany markerami niemal na całej długości. Po podłodze walały się liczne puszki po piwie i butelki po wódce. Miała wrażenie, że znajduje się w jakichś opuszczonych lochach, w których ktoś urządzał sobie alkoholowe libacje.
Na końcu długiego na około trzy metry korytarza znajdowało się rozwidlenie. Ostrożnie stawiała swoje kroki, przemieszczając się między porozrzucanymi puszkami i butelkami. Jedną z nich niestety nieopatrznie trąciła czubkiem buta. Charakterystyczny dźwięk turlającej się butelki przeszył piwnicę. Dobiegające zza winkla głosy ustały. Jedyne, o czym teraz myślała, to że gdyby była policjantką biorącą udział w akcji, właśnie położyłaby ją po całości. Na szczęście była prokuratorką i nie musiała przed nikim maskować swojej obecności. Przez rękaw swetra wzięła większy wdech i z uniesioną wysoko głową wyszła zza rogu, a następnie przystanęła i uważnie się rozejrzała. Od razu dostrzegła dwóch techników z komendy wojewódzkiej, z którymi współpracowała już przy wielu śledztwach, oraz ich szefa, Roberta Mazura. Na miejscu obecny był również prokurator Michał Rezner z podgórskiej prokuratury rejonowej, z którym również niegdyś pracowała, a także komendant z piątego komisariatu, Olaf Zagórny, którego nie znosiła. Tuż obok niego stało trzech nieznanych jej policjantów.
– Cześć, Aga, dobrze, że jesteś – odezwał się z ulgą w głosie prokurator Rezner i natychmiast podszedł bliżej.
– Cześć. Co tu się dzieje? – zapytała, nie chcąc tracić czasu. Oczekiwała wyjaśnień.
– Już mówię. Ktoś zadzwonił na sto dwanaście, że w piwnicy mogą znajdować się zwłoki. Na miejscu od razu zjawili się ci z Zamoyskiego. – Prokurator skinął głową, spoglądając w kierunku grupki policjantów z piątego komisariatu w Krakowie. – I faktycznie znaleźli ciało, zabezpieczyli…
– Czekaj chwilę – przerwała mu. Dostrzegła, jak jeden z techników z trudem przeciska się obok tłoczących się w miejscu policjantów. – Wy trzej! – zwróciła się uniesionym głosem w ich kierunku. – Nie chcę was tu widzieć! – Ruchem ręki wskazała kierunek do wyjścia. – Pana, panie komendancie, też poproszę, żeby zaczekał pan na mnie na górze. – Spojrzała na o głowę wyższego od siebie mężczyznę z wąsem.
Policjant burknął coś pod nosem, po czym wraz z trójką mundurowych skierował się do wyjścia z piwnicy. Bezcelowe gapienie się policjantów na działania techników bardzo ją zirytowało. Była profesjonalistką i zawsze ze szczególną uwagą traktowała każde miejsce ujawnienia zwłok. Była zdania, że na początkowym etapie powinno należeć ono przede wszystkim do techników, biegłych medyków sądowych i prokuratorów, bo to w głównej mierze od nich zależały dalsze losy śledztw.
– Co mówiłeś? – Ponownie spojrzała na Reznera.
– Że dobrze cię widzieć – skwitował z uśmiechem, ale właśnie taką ją zapamiętał, gdy jeszcze pracowali razem w Prokuraturze Rejonowej dla Krakowa Podgórza. Zresztą nie tylko on znał ją z tej strony. Wśród wielu prokuratorów i policjantów Sadowska uchodziła za kobietę, której lepiej było nie zachodzić za skórę. Dobrze o tym wiedział również jej szef i niemal zawsze wyznaczał ją do najpoważniejszych spraw. Sadowska swoje śledztwa prowadziła twardą ręką i choć wielu osobom ciężko było w to uwierzyć, na co dzień była wrażliwa i bardzo uczynna.
– Do rzeczy, Michał – zripostowała, nie mając ochoty na żadne komplementy. Słyszała je co najmniej kilka razy dziennie i nie robiły już na niej żadnego wrażenia.
– Naturalnie. – Mężczyzna odchrząknął. – Mówiłem, że na miejscu pojawili się ci z piątego komisariatu, ujawnili ciało w zaawansowanym stadium rozkładu, które… zresztą sama zobacz. – Prokurator skinął głową, by podążyła za nim.
Zrobili kilka kroków i zatrzymali się przy komórce, w której przebywał szef techników. Na widok prokuratorki lekko się uśmiechnął.
– Cześć, Aga – rzucił krótko, zarazem ustępując jej miejsca.
– Cześć, Robert – odrzekła, przysłaniając usta i nos rękawem swetra, by nie czuć fetoru nieodbiegającego zbytnio od odoru gnijącego mięsa.
Weszła do środka i zamarła w bezruchu. Prowadziła już wiele śledztw i ludzkie zwłoki nie robiły na niej większego wrażenia, ale pierwszy raz od niepamiętnych czasów widok ofiary, której twarz i klatka piersiowa były niemal doszczętnie okaleczone, sprawił, że miała ochotę czym prędzej się stamtąd wycofać. Wbrew sobie cały czas tkwiła jednak w miejscu i patrzyła na nagie ciało kobiety, które pożerały już pierwsze larwy.
– Biegły mówi, że to robota szczurów – zagadał Rezner zza jej pleców. Sadowska nie reagowała. W milczeniu wpatrywała się w klatkę piersiową ofiary pozbawioną prawej piersi i czaszkę bez znacznej części twarzy, między innymi oczu, warg i nosa. – I prawdopodobnie ktoś chciał, by właśnie tak skończyła… – dodał, a następnie wskazał ręką na gruby sznur, którym ofiara miała skrępowane nogi, oraz na kajdany, którymi sprawca przykuł ciało za ręce do żeliwnej rury biegnącej przy ścianie. Dopiero po tych słowach Sadowska jakby nieco oprzytomniała i zdała sobie sprawę, że takie gapienie się na zwłoki zdecydowanie niczego nie wyjaśni. Wyjęła dyktafon i przykucnęła nad ciałem.
– Kobieta. Wiek trudny do oszacowania, ale nie starsza niż dwadzieścia, może trzydzieści lat – mruknęła pod nosem na tyle wyraźnie, że stojący za nią mężczyźni słyszeli każde jej słowo. – Ciało w postępującym stopniu rozkładu. Ofiara nie żyje co najmniej od kilku dni. – Przerwała na chwilę, zmieniając pozycję, po czym kontynuowała: – Twarz pozbawiona nosa, oczu, warg i mniej więcej… – nachyliła się w kierunku zwłok – …połowy języka. – Wyprostowała się i dopiero wówczas przeniosła wzrok na metalowe kajdany, o których wcześniej wspomniał jej prokurator.
– Byłyby jak znalazł do naszej kolekcji. Przekażesz je nam po zakończonym śledztwie? – usłyszała zza pleców czyjś głos. Odruchowo odwróciła głowę. Przy wejściu do komórki, oparty o ścianę, stał lekarz medycyny sądowej. Ręce miał skrzyżowane na klatce piersiowej i wyglądał, jakby tkwił tak już dłuższą chwilę, przyglądając się jej poczynaniom.
– Teraz ci to w głowie? – burknęła chłodno Sadowska, mimowolnie przerzuciwszy wzrok na kajdany, o których wspomniał właśnie Hubert Ochman. Był nie tylko jednym z najlepszych specjalistów w kraju, ale też prawdziwym pasjonatem. Właściwie to miał gigantycznego hopla na punkcie eksponatów, które zgromadzono w Zakładzie Medycyny Sądowej przy ulicy Grzegórzeckiej w Krakowie. Od lat zabiegał u prokuratorów o przekazywanie zakładowi kolejnych przedmiotów, które na przestrzeni lat posłużyły do najokrutniejszych zbrodni, powiększając tym samym obfitą już kolekcję. Chciał w ten sposób kontynuować tradycję, zapoczątkowaną w czasach, gdy medycyna sądowa dopiero zaczynała stanowić ważny aspekt śledztw i gromadzone wówczas przedmioty nie miały znaczenia historycznego, lecz tylko badawcze.
– Zyskaliśmy nowe pomieszczenie, byłoby… – kontynuował z niepohamowanym entuzjazmem w głosie.
– Hubercie, proszę cię – weszła mu w słowo. – Widzisz, co tu mamy!? – dodała zirytowana, wskazując ręką na ciało. Ich relacje były co prawda bardzo koleżeńskie, a nawet można by rzec, że przyjacielskie, ale istniały dwa miejsca, w których Sadowska nigdy nie pozwalała sobie na luźne pogawędki. Miejsca zbrodni i sale sądowe, o czym Ochman doskonale wiedział, choć często o tym zapominał, dlatego niekiedy między nimi iskrzyło, ale i tak nie wyobrażała sobie współpracować z kimkolwiek innym.
Sadowska wycofała się z komórki, a w jej miejsce do środka wszedł Ochman. Przystąpił do oględzin. W tym czasie prokuratorka spojrzała na otwarte na oścież drewniane drzwi od komórki.
– Były zamknięte, gdy się tu zjawiliście? – zapytała z ciekawości szefa techników.
– Raczej przymknięte – odniósł się krótko Mazur.
– Żadnego zabezpieczenia? Kłódki? Nic? – dopytywała. Mężczyzna i tym razem pokręcił przecząco głową.
– O czym myślisz? – zapytał się niespodziewanie prokurator Rezner, zaciekawiony ich rozmową. Sadowska przerzuciła na niego swój wzrok.
– Wygląda na to, że sprawca nie próbował utrudniać dojścia do ciała. Być może chciał, byśmy zastali taki widok, żeby wywarł na nas wrażenie… – Ściszyła głos, bo jeśli właśnie to było celem sprawcy, to zdecydowanie go osiągnął. Z czymś takim jeszcze w swojej kilkunastoletniej karierze się nie spotkała.
– Co to może oznaczać? – Rezner nie spuszczał z niej wzroku. Jej tok rozumowania rozpalił jego wyobraźnię.
– Na pewno nic dobrego… – odparła powściągliwie, ale nie lubiła gdybać. To mogło oznaczać dosłownie wszystko, ale mogło też nie oznaczać niczego konkretnego.
Założyła na prawą dłoń rękawiczkę, którą wzięła od technika, i zaczęła otwierać komórki sąsiadujące z tą, gdzie leżało ciało, w nadziei, że w którejś znajdzie ubrania ofiary. Okazały się zupełnie puste. Postanowiła też zajrzeć do tych po drugiej stronie korytarza, w którym stali, ale jej próby spełzły na niczym. Te komórki zabezpieczono metalowym skoblem i kłódką. Zaczęła się zastanawiać, z czego to mogło wynikać i czy miało jakikolwiek związek z ujawnionym tu ciałem. Nie znalazła jednak żadnego logicznego uzasadnienia, co nie znaczyło, że zamierzała przejść wobec tego faktu obojętnie. Zdecydowała, że zleci ustalenie tego policjantom, być może ktoś z mieszkańców będzie wiedział cokolwiek na ten temat.
Ponownie podeszła do lekarza, ponieważ zauważyła, że otworzył szerzej usta denatki i świecąc latarką, dłuższą chwilę przyglądał się jamie ustnej, jakby czegoś w niej szukał.
– Masz coś ciekawego? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Jeszcze nie, ale to na pewno nie szczury przyczyniły się do jej śmierci. Obrażenia są powierzchowne, najprawdopodobniej dopadły ją już po śmierci.
Słowo „najprawdopodobniej” wcale nie uspokoiło prokuratorki. Znów zaczęła przyglądać się czaszce denatki. Bez oczu i z szeroko otwartą jamą ustną, w której nie było języka, wyglądała wręcz upiornie.
– A czas zgonu? – dopytywała, by mieć jakikolwiek punkt zaczepienia. Jej pobieżne określenie, że nie żyje od kilku dni, było zbyt mało precyzyjne, by zadecydować o działaniach, jakie będzie musiała podjąć.
– Teoretycznie ciało zaczęło się rozkładać, pojawiły się larwy, można szacować, że nie żyje mniej więcej od tygodnia. Jednak jest coś, co tę teorię podważa, i bardzo mnie to niepokoi… – dodał nieco ciszej.
– Co takiego? – Sadowska wytężyła słuch.
– W normalnym pośmiertnym procesie pojawiają się plamy opadowe, ciało puchnie, a jama brzuszna wzdyma się jak balon na skutek wydzielanych gazów… tymczasem jej brzuch w ogóle nie spuchł, mimo że wszystkie inne procesy rozkładu toczyły się normalnie.
– Do czego zmierzasz? – zapytała prokuratorka. Próbowała nie doprowadzić do mętliku w głowie.
– W skrócie wygląda to tak, jakby nie żyła już od znacznie dłuższego czasu, ale… zaczęła rozkładać się dopiero teraz… Wiem, że brzmi to nielogicznie, ale przy zachowaniu odpowiednich parametrów środowiskowych jest to jak najbardziej możliwe… – wyjaśnił pobieżnie, nie podejmując się jednak wymienienia żadnych konkretów.
– Na przykład ujemna temperatura? – zdecydowała się zapytać, ale to, co powiedział, brzmiało dla niej wręcz abstrakcyjnie.
– Na przykład – potwierdził, choć nadal wyjątkowo powściągliwie.
– To może została zamordowana gdzie indziej, ale sprawca z jakiegoś powodu przyniósł tu ciało? Na zewnątrz jest zimno, więc proces rozkładu nie był tak gwałtowny. Czy to by tłumaczyło to, o czym mówisz? – Spojrzała na niego niemal błagalnie, jakby za wszelką cenę chciała usłyszeć potwierdzenie dla swoich słów.
– Jeśli mam cokolwiek sugerować, to muszę przeprowadzić sekcję. – Ochman był takim samym profesjonalistą jak Sadowska. Nigdy nie wysnuwał teorii bez uprzedniego utwierdzenia się w przekonaniu, że jest ona słuszna. Właściwie dopiero stół sekcyjny otwierał mu usta.
– Pięknie… – syknęła niemrawo. Czuła się bezradna, a tego nie znosiła. Odwróciła się i spojrzała na swojego dawnego kolegę z prokuratury rejonowej. – Pozwól na słowo.
Wyszli z piwnicy i stanęli w przedsionku. Wzięła głęboki oddech. Miała wrażenie, że wciąż czuje smród rozkładającego się ciała, który zdążył przesiąknąć przez jej ubrania.
Twarz prokuratora przybrała posępny wyraz, jakby domyślał się, o czym będą rozmawiać.
– Dobra, Michał, mów, co jest grane. – Znów to zrobiła. Zmrużyła oczy, tym samym wymuszając na nim szczerość. – Dlaczego chcesz oddać tę sprawę? Wyjaśnisz mi? – Z jej perspektywy sytuacja wyglądała jednoznacznie, prokuratura rejonowa chce, by to prokuratura okręgowa poprowadziła to śledztwo, i choć nie miała nic przeciwko, bardzo chciała poznać tego przyczynę.
– To ponad moje siły. Trup bez twarzy to sensacja w mediach. Byłaś na dole, widziałaś, w jakim jest stanie. Ktoś ewidentnie chciał, by cierpiała. To będzie śledztwo prowadzone pod presją, a nawet nie wiadomo, kim jest ofiara…
– Błagam cię, przestań – wtrąciła stanowczym głosem. – Nie od dziś się znamy. Kiedyś byś się bił o możliwość prowadzenia takiego śledztwa. – Spojrzała mu w oczy. Szybko uciekł wzrokiem, ale wiedział, że miała rację. Gdy razem pracowali, wręcz błagali szefa, by to im przydzielał najtrudniejsze sprawy. Właściwie tylko przypadek sprawił, że to ona wypłynęła na szerokie wody. Ujęła mordercę wpływowego biznesmena, który – jak się okazało – był dobrym znajomym sędziego Sądu Okręgowego w Krakowie, a ten z kolei miał znajomości w Prokuraturze Generalnej. Awansowała niemal tego samego dnia.
Westchnął.
– Chodzi o to, że… mam złe przeczucia… – dukał. – Pamiętasz sprawę tamtej dziewczyny z dwa tysiące ósmego roku?
– A coś więcej? – szepnęła niemrawo, ale określenie „tamta dziewczyna” nic jej nie mówiło. Data też na nic jej nie naprowadzała, choć pracowali jeszcze wówczas razem. Odeszła dopiero rok później.
– W dwa tysiące ósmym roku prowadziłem sprawę pewnej dziewczyny. Twierdziła wtedy, że ktoś ją gdzieś zamknął i przetrzymywał wbrew jej woli. Nie pamiętała zbyt wiele, poza tym, że ocknęła się w parku Bednarskiego. Teraz kojarzysz?
– Chyba zaczynam… – odparła, ale był to jedynie przebłysk.
– Poprosiłem cię o pomoc, miałem nadzieję, że zrozumiesz ją jak kobieta kobietę i podpowiesz, co robić, bo nie sposób było odnieść wrażenie, że zmyśla, próbując odegrać się na chłopaku, ale ty uważałaś, że mówi prawdę…
– Do rzeczy, do czego zmierzasz?
– Do tego, że choć ostatecznie zdecydowałem się umorzyć postępowanie ze względu na brak dowodów, to nie oznaczało, że faktycznie nie mówiła prawdy, tak jak sugerowałaś… Zapamiętałem jeden szczegół z jej zeznań. Wspomniała, że gdy sprawca ją wtedy zamknął, spiął jej ręce czymś w rodzaju… kajdan.
– Michał, naprawdę uważasz, że…
– Nie użyła słów kajdanki czy łańcuch, tylko właśnie kajdany. Mam przeczucie, że…
– Wiesz dobrze, że nie lubię opierać się na przeczuciach – weszła mu w słowo. – To naprawdę mało prawdopodobne, szczególnie że obie sprawy dzieli wiele lat.
– Może sprawca gdzieś wyjechał po tamtym wydarzeniu… – rzucił pierwsze, co mu przyszło na myśl, ale jej wymowna mina mówiła, że za bardzo teoretyzuje. – Sam już nie wiem… – mruknął zrezygnowany. – Ale te kajdany nie dają mi spokoju. Poza tym park jest niecałe sto metrów stąd. Kolejny punkt wspólny… Dostrzegasz to?
– Dostrzegam tylko to, że zrzucasz teraz wszystko na mnie, bo ty wtedy dałeś ciała – odparła nieco uszczypliwie.
– Niczego nie zrzucam… – bronił się. – Ale skoro nie znalazłem niczego czternaście lat temu, to tym bardziej nie znajdę tego dziś. Na dole nie zaobserwowałem żadnych śladów, nie znamy nawet jej tożsamości, na dodatek sam biegły mówi, że sprawca mógł trzymać ciało gdzie indziej, prawdopodobnie właśnie po to, by nie można było określić czasu zgonu. Tylko ty to rozgryziesz. – Próbował ją urobić, co tylko ją rozgniewało.
– Czekaj, czekaj. – Uniosła prawą rękę. – A więc to twoja sprawka, że to akurat mnie tu wysłano? – Puściła mu chłodne spojrzenie, ale nie lubiła, gdy cokolwiek działo się za jej plecami.
– Nie, nie, ja jedynie poinformowałem mojego szefa, że się tego nie podejmuję…
– I nie wspomniałeś o mnie słowem? – Zmrużyła oczy.
– Tylko tyle, że poprosiłem cię wtedy o pomoc i… że będziesz pamiętać szczegóły…
– Zacznijmy od tego, że o żadną pomoc mnie nie prosiłeś, a jedynie o wyrażenie zdania – mruknęła.
– Przepraszam, ale musiałem do tego nawiązać. Sprawa wygląda na poważną… widocznie uznał to za istotny punkt zaczepienia i sam zdecydował poprosić twojego szefa, by to właśnie ciebie do tego przydzielili. Nie bądź zła…
– Nie jestem zła, ale cenię sobie szczerość. Inna sprawa, że cię nie poznaję.
– To naprawdę wciąż ja, ale się nie rozdwoję. Mam już na głowie kilka śledztw. Prawda jest taka, że zostałem tu wezwany, bo akurat pełniłem dyżur zdarzeniowy. Nikt mnie do prowadzenia tej sprawy nie wyznaczył i najzwyczajniej w świecie nie chcę się jej podejmować, ale tak po koleżeńsku pomyślałem o tobie. Jesteś teraz z okręgówki, masz dobre wejścia w komendzie wojewódzkiej, wiem, że wykorzystasz to w odpowiedni sposób.
– Nie ma to jak przypomnieć sobie o byłej koleżance w towarzystwie rozkładających się zwłok – zripostowała z przekąsem, ale i z lekkim uśmiechem na twarzy.
Prokurator nieco się zarumienił, bo trafiła w punkt. Faktycznie przypomniał sobie o niej, nachylając się nad ciałem i wpatrując się w kajdany.
– Dobra, nie ma co dyskutować, czas ucieka – oznajmiła stanowczym tonem.
– Dziękuję ci, gdybyś czegoś potrzebowała…
– Od razu przygotuj mi akta tamtej sprawy oraz wszystkie twoje notatki. Wyślę kogoś po nie. – Choć zupełnie teraz o tym nie myślała, to nie mogła sobie pozwolić na zignorowanie tej wzmianki. Taką miała zasadę: nigdy niczego nie ignorowała. Wolała dysponować nadmiarem informacji, niż cierpieć na ich brak.
– Załatwione. – Rezner uśmiechnął się pod nosem. – Jestem ci jeszcze do czegoś potrzebny?
Spojrzała na niego wymownie, ale właściwie w tych okolicznościach od samego początku nie był jej do niczego potrzebny, co trafnie wywnioskował z wyrazu jej twarzy.
– Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała.
Zapiął płaszcz.
– Miło cię było zobaczyć – odezwała się na pożegnanie. Mężczyzna ponownie się uśmiechnął.
– Ciebie również – odchrząknął, po czym wyszedł z kamienicy i zniknął za bramą.
Sadowska podeszła do policjanta, który trzymał jej płaszcz.
– Wezwijcie strażaków. Niech przywiozą ze sobą coś do cięcia metalu – poleciła chłodno, wracając do swoich obowiązków. – Gdzie komendant?
– Na papierosie.
– Na papierosie… – powtórzyła. Chwyciła płaszcz od mundurowego, założyła go na siebie, po czym wyszła z kamienicy.