Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kajś - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 września 2020
Ebook
37,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Kajś - ebook

Przez większość życia uważałem Ślązaków za jaskiniowców z kilofem i roladą. Swoją śląskość wypierałem. W podstawówce pani Chmiel grała nam na akordeonie Rotę, a ja nie miałem pojęcia, że ów plujący w twarz Niemiec z pieśni był moim przodkiem.

O swoich korzeniach wiedziałem mało. Nie wierzyłem, że na Śląsku przed wojną odbyła się jakakolwiek historia. Moi antenaci byli jakby z innej planety, nosili jakieś niemożliwe imiona: Urban, Reinhold, Liselotte.

Później była ta nazistowska burdelmama, major z Kaukazu, pradziadek na „delegacjach” w Polsce we wrześniu 1939, nagrobek z zeskrobanym nazwiskiem przy kompoście. Coś pękało. Pojąłem, że za płotem wydarzyła się alternatywna historia, dzieje odwrócone na lewą stronę. Postanowiłem pokręcić się po okolicy, spróbować złożyć to w całość. I czego tam nie znalazłem: blisko milion ludzi deklarujących „nieistniejącą” narodowość, katastrofę ekologiczną nieznanych rozmiarów, opowieści o polskiej kolonii, o separatyzmach i ludzi kibicujących nie tej reprezentacji co trzeba. Oto nasza silezjogonia.

Zbigniew Rokita

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-105-4
Rozmiar pliku: 4,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe.

Gdyby nie oni, nigdy nie powstałyby malownicze opowieści z dawnych diariuszy: o wojnach, które zbierały krwawe żniwo, o zarazach, które pustoszyły śląskie ziemie, o trupach, które ścieliły się gęsto. Kronikarze czasem byli łaskawi i zauważali istnienie mojej rodzinnej Ostropy, czasem znikaliśmy im z pola widzenia na długi czas. A gdy już na krótką chwilę zatrzymywali na nas wzrok, okazywali się surowi. Jak gdyby nie rozumieli, że to z tej od niechcenia rzuconej garści słów będziemy musieli ulepić sobie dzieje. Nie rozumiał tego pisarz Anton Oskar Klaußmann, który po pół wieku nieobecności na Śląsku, w drodze do pobliskiego Gleiwitz w 1911 roku przejeżdżał przez Ostropę. Klaußmann zlitował się nad nami, zauważył i łaskawie rzucił ochłap, jedno zdanie: „Ostropa ciągle paskudnie cuchnie, prawdę mówiąc, znacznie obrzydliwiej”. Tylko tyle zanotował. Może lepiej, gdyby już nas zmilczał.

Zbigniew Kadłubek nazwał Ślązaków osiadłymi nomadami: tkwią w jednym miejscu od tysiąca lat, zmieniają się tylko kraje, w których przychodzi im tkwić. Tak też było z naszą Ostropą. Nie mogłem wyzbyć się poczucia, że wszystkie te ostropskie Hajoki, Rzepki, Kowole, Foity, Magiery, Jondy i Dylongi zbiły się na setki lat w jedną chłopską kupę, żeby przeczekać do współczesności, aż będzie można nosić własne imiona, mieć osobne twarze, przeżywać swoje życia. Dopiero kilka pokoleń temu zaczęli powoli wypełzać z tego rojowiska.

Moim pierwszym śląskim przodkiem, który miał imię i nazwisko, był, odkąd pamiętam, prapradziadek Urban Kieslich, stolarz z domku na urokliwej Kirchstrasse. Zawsze był dla mnie człowiekiem, który zginął na swoim podwórku od odłamka bomby. Tyle się w rodzinie zapamiętało.

Mijały lata, a rodzinna opowieść – bądź raczej to, co działo się z nią w mojej głowie, sam już nie pamiętam – roiła się coraz ciekawsza: najpierw miała to być ostatnia bomba zrzucona na Ostropę, później prapradziadek awansował nawet na ostatnią ofiarę wojny w ogóle. Gdy byłem nastolatkiem, nie zastanawiałem się nawet, o którą wojnę chodzi. Snułem opowieści, w które święcie wierzyłem. Rozpowiadałem na przykład, że u nas na piętrze podczas II wojny światowej najpierw Niemcy, a później Sowieci prowadzili dom publiczny, a na poddaszu mieszkały burdelmamy, kolejno nazistowska i radziecka…

Prapradziadek Urban długo nie budził we mnie szczególnych emocji. Łaskawie wygospodarowałem dla niego mały chlewik w mojej pamięci i pozwoliłem mu się tam schować przed zapomnieniem. Mogłem przez to przy okazji trochę urozmaicić samego siebie. To przykre, ale służył mi za poręczną anegdotę, choć miał należeć do pierwszego pokolenia ostropian, którzy będą zapamiętani jako oddzielne byty.

Długo nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia. Atrakcyjniejsza wydawała mi się opowieść o lwowskiej części rodziny, w swojej wyjątkowości całkiem typowa. Ona – praprababka Karolina Próchnicka, gospodyni domowa, on – prapradziadek Józef Próchnicki, chemik z Politechniki Lwowskiej, po przyjeździe w 1945 roku do Gleiwitz, właśnie aranżowanego na Gliwice, pracował na nowo utworzonej Politechnice Śląskiej. Zajęli wspaniały dom z wielkim ogrodem, w którym bawiłem się jako dziecko.

Długo nie zwracałem uwagi na powtarzane w rodzinie słowo „zajęli”. W pacholęctwie słuchałem, że tu kogoś w czterdziestym piątym z domu wyrzucali, a tu ktoś w czterdziestym piątym jakiś dom zajmował. Te opowieści były dla mnie przezroczyste, nie rozumiałem, że wypędzani musieli mieć swoich wypędzających, a wypędzający wypędzanych. A nawet gdybym to rozumiał, nie pojąłbym, że owi zajmujący domy lwowiacy sami byli wypędzonymi. Nie pojmowałem, że jedni moi dziadkowie siedzący na rodzinnych geburstagach byli dziećmi zwycięzców wojny, drudzy – przegranych. Przynajmniej teoretycznie.

Prapradziadkowie Józef i Karolina Próchniccy mieli pięciu synów o skrzydlatych imionach Kazimierz, Władysław, Roman, Edward i Franciszek. Lwowskie łobuzy, trzech z nich było bokserami. Ponoć Kazimierz został nawet najlepszym pięściarzem w kraju i jeździł na turnieje do Związku Radzieckiego. Do czasu, gdy uderzył o treningowego kozła i wyzionął ducha.

Mój pradziadek Franciszek był najstarszy. Żył długo, umarł parę lat temu, tuż przed dziewięćdziesiątką. Był niespokojnym duchem, a przy tym eleganckim, pięknym mężczyzną. Mieszkał niedaleko nas, ale widziałem go w przelocie może kilka razy, nigdy dłużej nie rozmawialiśmy. Nie stanowiło to dla mnie jednak problemu, bo potrzebowałem mitycznego przodka, a nie pradziadka z krwi i kości. Chodziłem do ogólniaka, wierciłem się, szukałem odpowiedzi na te same pytania co wszyscy, ale miałem do dyspozycji gotową tożsamość, w którą mog­łem wskoczyć i wygodnie się w niej umościć. Inteligencka rodzina z Kresów. To dla poszukującego gówniarza los wygrany na loterii. Miałem jeszcze w zanadrzu korzenie góralskie, kongresówkowe i podkarpackie, poparte nawet kilkoma opowieściami. Był tam jakiś powstaniec styczniowy, żołnierz austrowęgierski, majątek przegrany w karty, ale nic we mnie nie drgało, gdy o tym słuchałem.

To prawda, o lwowskich przodkach też nie wiedziałem zbyt wiele, ale te kilka ułamków wystarczało, bo resztę wchłaniałem z otoczenia przez osmozę. Tożsamość lwowska, ten cały kresymentalizm, to była tożsamość pierońsko prosta, z gotową instrukcją obsługi. Używać jej uczono mnie w filmach, w książkach, w szkole pisałem kartkówki z Kresów, które tłumaczyli mi Mickiewicz, Miłosz, Sienkiewicz, a nikt nie opowiadał mi przecież najbliższego Górnego Śląska. Przedwojenny Lwów był dla mnie czymś namacalnym, oglądałem go na fotografiach, a zdjęć starych Gliwic nie znałem.

Aż do dorosłości podświadomie dzieliłem przeszłość mojej śląskiej rodziny na złożone z kilku apokryfów czasy niemieckie przed 1945 rokiem i najzupełniej realne polskie powojnie. Czułem, że to, co działo się tu „za Niemca”, było zmyśleniem. Nie wierzyłem w historię Gliwic. Nic nie wskazywało na to, by w mojej dzielnicy mógł istnieć kiedyś świat tak odmienny od tego, który znałem. Cesarstwa – myślałem – mogą być w Persji czy Bizancjum, ale nie tu, nie nad rzeczką Ostropką. Trzecia Rzesza nie miała prawa wydarzać się przed domem Friedków ani na polu za Jondami. Na Górnym Śląsku miałem poczucie, że czasy, które przeżyli moi wciąż żyjący sąsiedzi, nigdy nie istniały, a w Krakowie inaczej: tam wydawało mi się, jakby Jagiellonowie, ba, Piastowie, dopiero co opuścili Wawel.

Myślę, że dlatego tak łatwo opowiedziałem i uwierzyłem samemu sobie, że w moim domu mieścił się hitlerowski burdel, a pradziadek był ostatnią ofiarą wojny – którejś na pewno, a może obu. Skoro ta przedwojenna kraina była zmyślona, mogłem pastwić się nad nią do woli.

Po ogólniaku przeniosłem się na studia do Krakowa. Jak się wkrótce okazało – na pohybel mojej puszczającej pierwsze pędy kresowej tożsamości. Znalazłszy się w galicyjskich dekoracjach, prędko poczułem, że nie należą do mnie, nie rozumiałem ich. Mimo kilkunastu przemieszkanych tu lat nigdy się nie zadomowiłem. W Krakowie zewsząd z szyldów łypali Franciszek Józef i Józef Szwejk, wszystko chciało nawiązywać do Austro-Węgier, a ja, Zbigniew z Próchnickich, stawałem się przez to banalny. Na domiar złego miesiąc po opuszczeniu Śląska wsiadłem w pociąg i pojechałem zobaczyć ten nieszczęsny Lwów. Okazało się, że on niestety istnieje i że z mojej lwowskiej tożsamości nic chyba już nie będzie, bo w zderzeniu z ludźmi, którzy naprawdę do jakiejś kresowości i galicyjskości mogą aspirować, jestem po prostu śmieszny.

Moja wyobrażona lwowskość okazała się zresztą po opuszczeniu Śląska bezużyteczna. Przestała być mi zbroją przed pospolitością. Na Śląsku miała służyć uwzniośleniu, wykrzyczeniu, że przybyłem z dalekiej krainy, podkreśleniu mojej nietuzinkowości. Odróżnić.

Wtedy zaczął się mój tożsamościowy refluks. Jadąc do Krakowa, może i wyobrażałem sobie, że jestem galicyjskim imigrantem, że dokądś wracam, ale już po kilku miesiącach stałem się śląskim emigrantem i dołączyłem do diaspory. W Galicji to śląskość zaczęła mnie odróżniać. Miałem dwadzieścia coś lat i zacząłem klecić sobie śląską tożsamość, ale nie było, cholera, z czego, bo co na tych paru zdjęciach i kilku rodzinnych anegdotach może wyrosnąć? Chabaź cherlawy. Za mało wiedziałem o Urbanie Kieslichu, by móc potraktować go inaczej niż jako półlegendarnego praszczura. Słyszałem o tym nieszczęsnym odłamku bomby i o tym, że pradziadek urodził się w 1867 roku w Królestwie Prus. Później babcia przypomniała sobie jeszcze imię jego żony – Johanna – oraz jej panieńskie nazwisko. Nie byli niczym więcej niż dziwnymi imionami i nazwiskami, kotwicą zarzuconą w prehistorię.

Bo są tacy, którzy z jakiegoś powodu potrzebują owinąć się tożsamością szczelnie, po szyję. I ja też tak mam. A tam, gdzie brakuje treści, górę bierze forma i stąd już krótka droga do radykalizmu. Sąsiedzi mieli łatwiej, oni jakoś w tym tkwili, a ze mnie była trąbka, a nie Ślązak, miałem ledwie kropelkę śląskiej krwi. Jako dziecko zawsze grawitowałem ku miastu, a miasto tu było polskie, zaś otaczające je wiochy – śląskie.

W neofickim zapale konstruowałem jakąś opowieść, umawiałem się z samym sobą, że jestem Ślązakiem. Moja tożsamość była fanaberią. Przedsięwzięciem zupełnie niekoniecznym. Próbowałem się dokopać do jakichś korzeni, żeby tę umowność choć trochę uprawdopodobnić, na jakiś certyfikat śląskości sobie zasłużyć. Mogłem żerować na garstce starych zdjęć i przedmiotów z czasów, w których istnienie nie wierzyłem, i na ułamkach pamięci mojej babci, jedynej łączniczki z tamtym światem, choć łączniczki pośredniej, bo powojennej, świat przedwojenny znającej ze słyszenia. Jej wspomnienia były z drugiej ręki, zużyte, wytarte, znoszone.

Dziś wiem, że przez lata niezbyt się wysilałem. Gdy uznałem, że więcej odkryć z własnej przeszłości się nie da, robiłem tak: zasypiając, przywoływałem którąś z kilku opowiedzianych mi scen z przedwojennego życia moich przodków i intensywnie o niej myślałem. Czasem się udawało i obudziwszy się, pamiętałem, jak we śnie moi antenaci ożywali, zaczynali odgrywać role, w których ich obsadzałem. Chciałem w ten sposób cokolwiek jeszcze z tej przeszłości uszczknąć, choć wiedziałem, że te majaki są kłamstwem. Podczas jednej z takich nocy moja prababcia spojrzała nawet na mnie i w kółko powtarzała: Władysław Finazerin, Władysław Finazerin, Władysław Finazerin… Nigdy o nim nie słyszałem. Obudziłem się, sprawdziłem, czy coś wyskoczy pod tym nazwiskiem w wyszukiwarce, poszukałem na portalach genealogicznych, niczego nie znalazłem i do dziś nie wiem, co to miało oznaczać.

Dlatego zacząłem pisać tę książkę. Wiedząc, że wiele więcej o moich śląskich przodkach nie uda mi się dowiedzieć, chciałem chociaż zrekonstruować kontekst, w którym żyli. Zacząłem od mojego osobistego Piasta Kołodzieja, Urbana Kieslicha.

Miałem tylko ułamki pamięci mojej babci. Wierciłem jej dziurę w brzuchu, a jej kiedyś przypomniało się coś jeszcze.

– Nie wiem wiele o tym. Wiem, że był w powstaniu. Jego córka, ciotka Albina, nosiła zupę powstańcom do lasu. Ale nie mówiło się o tym. Które to było powstanie, gdzie był dokładnie – nie wiem nic.

I tyle, nic więcej babci, która sama urodziła się ćwierć wieku po powstaniach śląskich, nikt nie powiedział. A potem ci, co mogli powiedzieć, pomarli.

To jedno zdanie, że Urban Kieslich był w powstaniu, to za mało, żeby ze spokojnym sumieniem szczycić się rodowodem powstańczym, ale też za dużo, żeby je ot tak puścić mimo uszu.2

W czasie gdy Francuzi, Holendrzy czy Hiszpanie mają już swoje państwa, niemieckie ziemie od setek lat trwają w rozdrobnieniu. W XIX wieku dwa ośrodki aspirują do ich scalenia: Austria i Prusy. Kilkadziesiąt lat zajmie Prusom sprawienie, żeby stolicą Niemiec stał się ostatecznie Berlin, a nie Wiedeń.

W 1866 roku dochodzi do wojny prusko-austriackiej. Prusacy szybko triumfują, a Austria do dziś pozostaje poza zjednoczonymi Niemcami.

Osłabieni Austriacy muszą iść na ustępstwa, dopuszczają do władzy drugi pod względem siły naród imperium, Węgrów, powstają Austro-Węgry. Dla Berlina ostatnią przeszkodą na drodze ku zjednoczeniu Niemiec są Francuzi, którym nie w smak są silne Niemcy. Prusy wraz z szeregiem niemieckich państw pokonują jednak odwiecznego francuskiego wroga, tak jak pokonały Austrię, we Francji po raz kolejny upada monarchia, która już nigdy się nie odrodzi, a samo państwo staje się – zaraz po Stanach Zjednoczonych – największą republiką świata. Wilhelm Hohenzollern pogrąża cesarza Napoleona III Bonaparte, bratanka Napoleona, i w Wersalu koronuje się na cesarza. Dołącza do elitarnego klubu cesarzy, do którego należą już władcy rosyjski, etiopski, brazylijski i chiński. Dzień Sedanu, rocznica decydującej bitwy z Francją, będzie – obok urodzin cesarza – najważniejszym świętem Cesarstwa Niemieckiego aż do jego upadku w 1918 roku.

Ten europejski gigant powstaje cztery lata po narodzinach mojego prapradziadka Urbana Kieslicha, w 1871 roku. Mapa się uspokaja, a niemieckie ambicje rosną. Widać to w muzyce. Najważniejszą berlińską pieśnią była dotychczas antyfrancuska _Straż na Renie_, teraz coraz częściej rozbrzmiewa _Pieśń Niemiec_, rozpoczynająca się od słów „_Deutschland, Deutschland über alles_”. Niemcy, które późno dołączają do wyścigu mocarstw, rzucają wyzwanie światowemu _Pax Britannica_ i domagają się równego podziału kolonii. Świat zostaje poszatkowany między kilka państw, w Afryce Niemcy stają się trzecim co do wielkości mocarstwem kolonialnym. Kontrolują dzisiejsze ziemie Rwandy, Tanzanii, Kamerunu i Namibii, mają też kolonie w Oceanii, wpływy w Chinach i Turcji.

Nigdy wcześniej ani później Europa nie była tak potężna jak w półwieczu poprzedzającym wybuch I wojny światowej. Niemcy powstają w ostatnim momencie, by w tej epoce zaistnieć jako mocarstwo. Świat staje się właśnie, po raz pierwszy w dziejach, globalny, nie jest już tylko koncepcją geograficzną, rozpoczyna się historia świata. Kolej i statek parowy skracają czas podróży z miesięcy do tygodni i dni, a telegraf sprawia, że obieg informacji trwa ledwie godziny i minuty. _W osiemdziesiąt dni dookoła świata_ jeszcze niedawno byłoby science fiction, teraz jest literaturą podróżniczą.

Europa wciąż dominuje gospodarczo nad Stanami Zjednoczonymi, a jej największą potęgą przemysłową staną się Niemcy. Zaczyna się niczym nieograniczony rozwój, między zjednoczeniem Niemiec a wybuchem I wojny światowej wartość globalnej produkcji rośnie pięciokrotnie. Świat wymyka się spod kontroli.

W wyniku wojny francusko-pruskiej Berlin otrzymuje ogromną kontrybucję, a część uzyskanej sumy inwestuje w industrializację Górnego Śląska. Zupełnie zmienia się oblicze regionu, w tym Gleiwitz i okolicznych wiosek. Przemysłowy boom sprawia, że Gleiwitz – stosunkowo niewielkie miasteczko, którego życie jeszcze niedawno toczyło się leniwie w obrębie kilkunastu ulic – w ciągu dwóch pokoleń wyrośnie na silny ośrodek przemysłowy, a przez kilkadziesiąt lat jego populacja zwiększy się dziesięciokrotnie. Z jednej strony powstają niezliczone zakłady i osiedla robotnicze, z drugiej – piękne secesyjne kamienice, okazałe świątynie, teatry, a pierwszy film można tu zobaczyć raptem kilka miesięcy po słynnym pokazie braci Lumière. Napływają inwestorzy, inteligencja, robotnicy, żydzi, ewangelicy. Charakter miasta zmienia się tak bardzo, że zasiedziali mieszkańcy mogą mieć poczucie, że stare dobre Gleiwitz przepadło na zawsze. Ja kilka pokoleń później będę miał to samo poczucie: to, co dla nich było już nowe i nieciekawe, dla mnie jest stare i konieczne do zachowania.

Gleiwitz. Pocztówka z widokiem na rynek, lata 20.

Źródło: fotopolska.eu

Przez kilkadziesiąt lat odsetek gliwiczan posługujących się językiem „polskim” (w cudzysłowie, gdyż tak byli oficjalnie klasyfikowani, ale posługiwali się raczej śląszczyzną) spadnie niemal o połowę – Bogusław Tracz w książce _Gliwice. Biografia miasta_ podaje, że z sześćdziesięciu–siedemdziesięciu procent w latach sześćdzie­siątych XIX wieku do dwudziestu siedmiu procent w przededniu I wojny światowej¹. Sprzyja temu napływ nowych mieszkańców, w ogromnej większości z głębi Cesarstwa, ale i to, że niemiecki staje się językiem obowiązującym w przemyśle, biznesie, życiu szkolnym, kulturalnym i publicznym, a redutą polszczyzny jest głównie Kościół. Cesarstwo Niemieckie chce być państwem jednolitym językowo i narodowo, stąd uderza w katolicyzm i mniejszości, a że Polacy (w tej grupie znajdą się Ślązacy) są jedyną liczną mniejszością narodową – siłą rzeczy Cesarstwo uderza w rdzennych gliwiczan. Choć wówczas dalece nie wszyscy widzą asymilację jako coś złego. Dla wielu to po prostu szansa na lepsze życie.

Trudno powiedzieć, czy donioślejsze skutki przynosi germanizacja odgórna i systemowa, czy atrakcyjność Niemiec. Rzesze Ślązaków do niemieckości aspirują, niemieckość jest _cool_, wielu z nich germanizuje się dobrowolnie, przejście na niemieckość jest na ogół warunkiem awansu społecznego. Zachowanie swoich tradycji i języka przez setki lat wymuszało na Ślązakach izolowanie się od państw, w których żyli, a to skutkowało ich marginalizacją. Śląskość sprowadzała się przede wszystkim do plebejskości. Awans oznaczał zaś wyjście poza swoją konserwatywną społeczność i przejście na niemieckość.

W XIX wieku w wyniku industrializacji zarówno w Gleiwitz, jak i na całym Górnym Śląsku wykształca się podział: kadry techniczne są na ogół niemieckojęzyczną inteligencją, a duża część robotników to polskojęzyczni chłopi. W rezultacie podział klasowy nakłada się na językowy, konfesyjny i coraz istotniejszy – narodowy. Na początku XX wieku ten ostatni jeszcze nie dominuje.

Gleiwitz – obecnie ulica Siemińskiego. Pocztówka, 1910–1920

Źródło: fotopolska.eu

Przez stulecia państwo było dla Ślązaka ledwie zauważalne, im dalej zaś w XIX wiek, tym bardziej wdziera się w jego życie wraz ze wszystkimi tymi urzędnikami, majstrami i oficerami. Pojawia się obowiązek szkolny, a szkoła to najlepsze narzędzie propagandy aż do czasów radia i telewizji. Wcześniej chłopskie życie ograniczało się do kościoła, pola, karczmy, targu, teraz Ślązacy po raz pierwszy w historii tak masowo przenoszą się do miast. Wyrwani z habitatu, szukają nowych wspólnot.

Ale to już inne wspólnoty. Dotychczas na wsi Ślązak żył w konkretnej ojczyźnie, która zawsze miała ojca. Kiedyś był to człowiek z krwi i kości, później przez wieki pojęcie ojczyzny puchło. Objęło większe wspólnoty – ­religijną czy państwową – ale nigdy nie zatracił się „­ojciec”, nieważne, czy był nim Bóg, król czy cesarz. Teraz różni rywalizujący o Ślązaków budziciele proponują im dołączenie do wspólnoty narodowej, ojczyzny bez ojca. Polscy budziciele roztaczają wizję nowej wspólnoty, do której należeć mają też Polacy z Poznania, Leszna, Gniez­na. Tylko czy Polak z Leszna jest bliższy Ślązakowi niż Niemiec z Opola czy nawet Bremy?

Polska i Polacy kojarzą się wówczas wielu Ślązakom źle: z biedą i zacofaniem. Widać to w pamiętnikach urodzonego w 1899 roku pod Raciborzem Arki Bożka, później­szego polskiego działacza w międzywojennych Niemczech. ­Pisał: „Mówiłem sobie – nie możesz być Polakiem, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nie jesteś człowiekiem w rodzaju tych, którzy przychodzili z Małopolski na roboty do dworów. Nie ma również więzów pomiędzy tobą a biedakami z Częstochowy”². W innym miejscu pisze o polskich robotnikach z Galicji: „Najlepszych z nich przetransportowano w głąb Niemiec, resztę, samą biedotę, bez jakichkolwiek dokumentów ­pozostawiono na Górnym Śląsku. Zachowanie się ich w niektórych miejscowościach było tak rażące, że policja zabroniła im wstępu do wsi. Żaden chłop nie chciał, żeby go porównywano z tymi przybyszami, choć byli to przecież tacy sami Polacy. Było to wprost obraźliwe. Nie koniec na tym. Krzywiono się wreszcie na tego, kto w rozmowie posłużył się czystym rodzimym językiem. Była to bowiem mowa Galicjan”³. Galicja była czymś w rodzaju „austriackiej Syberii”, która minęła się ze swoją epoką i jako rolnicza kraina, gdzie częstokroć od tysięcy lat niewiele zmieniało się w technikach uprawy roli, stała się symbolem zacofania. Jednocześnie to tam polsko­języczni cieszyli się największymi prawami, kwitły polska administracja, szkolnictwo. Utożsamiana z polskością austriacka Galicja od polskości wielu odrzucała – podobnie zresztą jak rosyjska Kongresówka.3

Gdy w 1914 roku wybucha Wielka Wojna, prapradziadek Urban na nią nie idzie. Dobiega pięćdziesiątki, wojna jest dla młodych. Ślązaków nikt nie wzywał na front od pół wieku, teraz nadchodzi czas, by się wykazali. Walka trwa 1567 dni, codziennie ginie około siedmiu tysięcy bohaterów. Ofiary przeliczam na ówczesne Ostropy (można też na podobnej wielkości Nikiszowce) i wychodzi mi przeszło jedna znikająca wioska każdego dnia. Jeśli dodać ofiary cywilne – ponad dwie. A jeśli policzyć wszystkie ofiary wojny, wyjdzie trzy i pół tysiąca Ostrop. W samej niemieckiej armii, gdzie służą ostropianie, zginie co szósty żołnierz. Szanse na przeżycie jak w rosyjskiej ruletce.

Ta wojna miała przynieść pokój i położyć kres walce zbrojnej, a zamiast tego stała się prototypem wojny nowo­czesnej. Wcześniej europejskie wojny były przedłużeniem dyplomacji, metodą rozstrzygania konfliktów między imperiami, o ich wyniku decydowała często jedna bitwa. Teraz będą sposobem unicestwiania przeciwników.

Wojna nie trafia na ziemie Ślązaków, ale Ślązacy trafiają na wojnę, dotyka ona niemal wszystkie rodziny. W kamasze idzie blisko co czwarty mieszkaniec okręgu przemysłowego. Wielu ma zaszczyt zginąć za cesarstwo, a ci, którzy tego zaszczytu nie dostępują, widzą cesarstwa upadek.

U górnośląskiego żołnierza może wywołać to zdziwienie. Wszak żaden obcy żołnierz nie wkroczył na Górny Śląsk, Niemcy tej wojny militarnie nie przegrały, a w pierwszej połowie feralnego roku 1918 wydaje się wręcz, że są o krok od jej wygrania: pokonują Rosję, zbliżają się do Paryża. Wojska Wilhelma II są w momencie podpisania rozejmu tak daleko w głębi Rosji, że Górny Śląsk nie leży już na niemieckich kresach wschodnich, ale w centrum, a nawet przesuwa się na zachód kraju. Cesarz obiecuje poddanym, że powstanie germańska Europa, a po przejęciu angielskich i francuskich kolonii – germański świat, nad którym nigdy nie zajdzie słońce. I choć pewnie górnośląski żołnierz, który teraz wraca do domu, o tym nie wie, Niemcy tę wojnę mogły wygrać i zbudować zupełnie inny ład.

W Europie Zachodniej – poza Irlandią – działa milkną pod koniec 1918 roku, a w Europie Wschodniej w kolejnych inkarnacjach wojna trwać będzie jeszcze kilka lat. Ludzie z dnia na dzień przestają się tu bić o monarchie, zaczynają – o państwa narodowe. Giną podobnie, ale już nie są mięsem armatnim, tylko powstańcami i działaczami niepodległościowymi, jedna wojna płynnie przechodzi dla nich w drugą, prolongują ją, walczą piąty, szósty, siódmy rok. Rozpoczyna się walka o sukcesję po mocarstwach, która pod pewnymi względami będzie przypominać wojnę bałkańską z lat dziewięćdziesiątych. Winston Churchill powie: „Skończyła się walka olbrzymów, rozpoczęły się zmagania pigmejów”.

Kolejne miesiące w Niemczech są czasem chaosu. Cesarz abdykuje i ucieka, a Urban Kieslich z poddanego staje się obywatelem. Wilhelm II w ostatniej chwili przekracza niemiecko-holenderską granicę, godziny dzieliły go od linczu zrewoltowanego tłumu i być może podzielenia losu swojego kuzyna cara Mikołaja II. Łut szczęścia sprawia jednak, że cesarz zgaśnie dopiero za dwadzieścia trzy lata. Na spokojnym wygnaniu w holenderskiej rezydencji do końca ponoć wierzył, że Hitler przywróci w Niemczech monarchię. W pewnym sensie zresztą przywrócił, ale wolał sam zasiąść na tronie.

Ów zrewoltowany tłum ma wpięte czerwone wstążki – symbol środkowoeuropejskiej rewolucji komunistycznej. Jeszcze długo po ucieczce cesarza wydaje się, że Niemcy (a także na przykład Węgry) mogą podzielić los Rosji i stać się krajem komunistycznym. Później, w Republice Weimarskiej, komuniści staną się znaczącą siłą, jedną z głównych w Reichstagu i drugą na przemysłowym Górnym Śląsku. W Zabrzu będą w pewnym momencie dysponować większością w radzie miejskiej i niewiele zabraknie, żeby przeszedł ich wniosek o przemianowanie miasta z Hindenburga na Leninburg – było to w czasie, gdy Peters­burg zmieniał się akurat w Leningrad. W pierwszych miesiącach po zakończeniu Wielkiej Wojny na Śląsku Niemcy nie w Polakach, ale właśnie w komunistach widzą główne zagrożenie. Zmieniły to dopiero konferencja w Paryżu i pierwsze powstanie śląskie.4

Jadę zobaczyć symbol panowania olbrzymów nad pigmejami – trójstyk dzisiejszych Mysłowic, Jaworzna i Sosnowca, gdzie sto lat temu znajdował się Trójkąt Trzech Cesarzy. W tym miejscu przez kilka pokoleń schodziły się granice imperiów Habsburgów, Romanowów i Hohenzollernów (dziś województwo śląskie jest jedynym, które składa się z ziem należących przed 1914 rokiem do tych trzech krajów). Mocarstwa po wojnach napoleońskich doszły do niewielkich tutejszych rzek – Przemszy i Brynicy. I na sto lat zatrzymały się w odległości paru metrów od siebie.

Pod koniec 1918 roku trójkąt trzech cesarzy znika, bo znika trzech cesarzy. Imperium austriackie rozpada się i już nigdy się nie odrodzi. Rosyjskie szarpane jest wewnętrznymi wstrząsami, Rosjanie wrócą tu dopiero za ćwierć wieku z okładem. Niemcy jako jedyni wciąż są w grze, Górny Śląsk nadal należy do nich.

Dojeżdżam na trójstyk. Na mysłowickim brzegu kilka­naście lat temu tutejsze władze umieściły obelisk, napis zaczynał się od słów: „W miejscu, w którym niegdyś stykały się granice trzech zaborów…”. Wśród miejscowych podniosło się larum, że Górny Śląsk pod zaborami nigdy nie był, że prędzej już Ślązacy byli zaborcami i w armiach pruskiej czy austriackiej Rzeczpospolitą rozbierali, a obelisk to próba polonizacji. Przypominano, że Górny Śląsk odpadł od Polski jeszcze w średniowieczu. Po śmierci ostatniego piastowskiego króla na krakowskim stolcu zasiedli Jagiellonowie, którzy Koronę na setki lat odwrócili na wschód i opanowanie drugiego brzegu Brynicy i Przemszy opóźniło się o sześćset lat. Gdy więc w ­XVIII stuleciu Polska zniknęła z mapy, Górny Śląsk nie należał do niej od setek lat i od setek lat nie dzielił jej historii. Ślązacy żyli we własnym, niemieckim państwie. Rzeczpospolita była dla nich czymś obcym.

Członkowie stowarzyszenia Ślōnskŏ Ferajna sami zrzucili się na nową tablicę – zmienili słowo „zaborów” na „państw”.

Ich wrażliwość jest ważna również dlatego, że podpowiada, jak przed stoma laty na Górny Śląsk spoglądały Niemcy. Otóż, gdy na dwóch bokach trójkąta wygodnie rozsiadła się Polska, zajmując niedawne ziemie Romanowów oraz Habsburgów i łakomie spozierając na Górny Śląsk, w Berlinie nie spodziewano się, że może się on od Niemiec oderwać. Przyjmowano, że w najgorszym razie można stracić część ziem, które padły pruskim łupem w wyniku zaborów – Wielkopolskę czy Pomorze – ale Górny Śląsk wydawał się już tak jak Saksonia czy Bawaria nieodłączną częścią Rzeszy.5

Od Napoleona nie było takiej wojny, więc od kongresu wiedeńskiego nie było takiej konferencji. Pod Paryżem rozstrzygają się losy Górnego Śląska.

Brytyjczycy mają własny plan.

– Chcieli wyłączyć pewne obszary sporne spod kompetencji państwowych. Według premiera Lloyda George’a miał to być Górny Śląsk, ale też roponośny okręg borysławsko-drohobycki – mówi historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego i znawca tego okresu profesor Andrzej Chwalba. – Chciał, aby było to terytorium mandatowe pod kuratelą Ligi Narodów. Tak samo przejmowano kolonie. Górny Śląsk miałby stać się czymś na kształt Mezopotamii czy Palestyny. Alianci oświadczyliby, że ze względu na toczące się konflikty i brak świadomości narodowej Ślązaków ci będą się mogli swobodnie rozwijać pod międzynarodowym protektoratem.

Chwalba podkreśla, że w przypadku Górnego Śląska Brytyjczycy liczyli, że to im przypadnie rola głównego rozgrywającego, że w imieniu Ligi Narodów – a tak naprawdę w swoim – będą zarządzać zasobami spornego regionu. Wówczas na przykład górnośląski węgiel nie konkurowałby już z węglem brytyjskim.

Wyczytuję, że Brytyjczyków ideą niepodległości Górnego Śląska zainteresował jeden z najbogatszych magnatów niemieckich, książę pszczyński Jan Henryk XV von Hochberg. To niemieccy przemysłowcy jako jedni z pierwszych zaczęli o tym mówić. Nie chcieli płacić reparacji wojennych, nie chcieli też, aby ich majątki przecięła granica.

– Niepodległość Górnego Śląska była niemożliwa, ponieważ Brytyjczycy nie przekonali do tego pomysłu ani Francuzów, ani Amerykanów, ani nawet Włochów. W niczyim interesie nie leżało, aby Londyn tworzył w Europie własne kolonie. Gdy więc Londyn spostrzegł, że nie przejmie kontroli nad regionem, mówiąc o niepodległości prowadził grę, mającą doprowadzić do plebiscytu. Brytyjczycy nie chcieli, aby cały Górny Śląsk znalazł się w polskich rękach – mówi Andrzej Chwalba.

W tym czasie w regionie ujawniają się niepodległościowcy lub separatyści – zależy od perspektywy. Pierwsze powojenne lata to czas, gdy mówi się „sprawdzam” różnym projektom państwowym. Projekt narodu i państwa górnośląskiego był bardzo teoretycznym konstruktem wąskiej grupy. W porównaniu do ukraińskiego czy czeskiego był zupełnie nieprzygotowany. Ślązaków z tego czasu lepiej jest porównać do Białorusinów. Sto pięćdziesiąt lat temu ich ruchy narodowe były z grubsza w podobnym miejscu, czyli były mirażem. I choć nawet w 1918 roku projekt państwa białoruskiego nie był wiele lepiej przygotowany niż projekt państwa górno­śląskiego, to dziś nikt nie podważa już istnienia Białorusi jako osobnego bytu ani odrębności narodowej jej obywateli. Dla Ślązaków również wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Sto pięćdziesiąt lat temu białoruskość mogła rozwinąć się na kilka sposobów: mógł powstać naród wschodniosłowiański, w którym rozpłynęłyby się ukraińskość, rosyjskość i białoruskość; mog­ły powieść się projekty asymilacyjne polski i rosyjski; mógł wyodrębnić się naród białoruski; ludzie mogli też nie dokonywać wyboru narodowego, uważając się nadal za „tutejszych”. Co ciekawe, zrealizowały się wszystkie te warianty jednocześnie, żaden nie wykluczał pozostałych. Ze śląskością było wtedy podobnie. Czekało ją bądź rozpłynięcie się w niemieckości, czeskości i polskości, bądź zaistnienie w ramach odrębnego narodu, bądź okopanie się w „tutejszości”. I również wszystkie te scenariusze się wydarzyły, choć scenariusz narodowy w najmniejszym stopniu – głównie dlatego, że w przeciwieństwie do Białorusinów Ślązacy nie otrzymali po I wojnie światowej nawet erzacu państwowości, jakim była Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka. Choć nie trzeba mieć narodu, by otrzymać państwo. W wielu sytuacjach nie naród tworzył państwo, ale odwrotnie: tak było w przypadku nie tylko Białorusinów, ale też Boszniaków, Kirgizów, Azerbejdżan czy Mołdawian.

W latach powojennego chaosu na Górnym Śląsku niepodległość dla różnych osób mogła poza tym oznaczać różne rzeczy. Dla jednych rzeczywistą samodzielność, dla innych jedynie zmiany administracyjne związane z autonomią w granicach któregoś z państw. W niezależności zapewne większość widziała szansę na przywrócenie normalności i dlatego poparcie dla niej spadało wraz z tym, jak kończył się powojenny kryzys gospodarczy.6

Gdy Lloyd George zdaje sobie sprawę, że Londyn nie przejmie Górnego Śląska jako terytorium mandatowego, ma wypowiedzieć słowa: „Oddać w ręce Polaków przemysł Śląska, to jak wkładać w łapy małpy zegarek”. Nie chce dopuścić, aby Polska ot tak otrzymała sporny region, domaga się, aby przeprowadzono plebiscyt.

Brytyjczycy obawiają się zbytniego wzmocnienia polskiego sojusznika, Francji. Paryż na wschodzie kontynentu tradycyjnie opiera się na Rosji, ale gdy ta pogrąża się w rewolucyjnym zamęcie, stawia na europejskich beniaminków, którzy mają szachować Berlin od ­wschodu – Warszawę i Pragę. Francuzi chcą, by Czechosłowacy i Polacy otrzymali jak najwięcej Górnego Śląska, a Niemcy jak najmniej. Silni sojusznicy Francji nie są z kolei na rękę Brytyjczykom, którzy wolą silne Niemcy szachujące od wschodu Francję i święty spokój na kontynencie.

Alianci w traktacie wersalskim rozczarowują zwolenników górnośląskiej niepodległości. Nie tylko jej nie proklamują, ale też decydują, że w plebiscycie wyboru należy dokonać jedynie między Polską i Niemcami. Nie ma trzeciej opcji: Republiki Górnośląskiej.

Czy takie państwo miałoby rację bytu?

Utworzona na terytorium plebiscytowym republika miałaby w 1921 roku najpewniej tylu mieszkańców co ówczesne Litwa czy Urugwaj, około dwukrotnie więcej niż Estonia, Albania lub Paragwaj.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: