- W empik go
Kalecy - ebook
Kalecy - ebook
„Jest u nas we wsi kowal, któremu Najświętsza Panienka się objawiła, a przynajmniej on tak twierdzi. Pani Nasza pokazała mu się pod rozstajnym krzyżem, na poświęconej ziemi, gdzie kowal ów ogrodzenie dla Najświętszego Znaku sporządził. Prosty on człowiek, choć w rękach zręczny niebywale, polecam go Waszej Ekscelencji, bogobojny, poważny, choć niestety za kołnierz nie wylewa, ale pomny nauk Waszej Świątobliwości, że wszelkie doniesienia o cudach natychmiast weryfikowane być muszą, udałem się z kowalem pod Krzyż i rzeczywiście coś widzieliśmy. Trudno mi powiedzieć, co ja widziałem, to było jakby zagęszczenie pary, dymu przypominające kształt Kobiety”…
Książka „Kalecy” Wiktora Hajdenrajcha zaprowadzi nas na wieś – i z tejże nas wyprowadzi? Dokąd? Na bezdroża! Do wielkiego świata, małego świata – z prowincji ekstremalnej na prowincję nie mniej skrajną – choć może mniej oczywistą.
Wszystko to w otoczce wyśmienitego humoru, świetnej stylizacji językowej, wyczucia i tego, co nadaje opowiadaniom tak namacalny realizm, że aż chciałoby się, aby Wiktor Hajdenrajch postawił w swojej książce ostatnią kropkę o sto, a może nawet dwieście stron dalej.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65185-19-8 |
Rozmiar pliku: | 566 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
8
KALECY
spis treści:
IN DOMINUM VIA TUA
INTRODUCTIO ...11
List Dobrodzieja do Jego Ekscelencji ...33
Pierwszy list Biskupa do Dobrodzieja ...37
Droga donikąd ...39
Drugi list Biskupa do Dobrodzieja ...43
Powrót ...47
I znów przed siebie ...63
Trzeci list Biskupa do Dobrodzieja ...79
List Proboszcza do Biskupa Ordynariusza ...83
List Młynarza do Biskupa Pomocniczego ...89
Kazanie Ordynariusza wygłoszone
z okazji 36 niedzieli zwykłej ...97
ULICA IMIENIEM
INTRODUCTIO ...105
Rada ...129
Bachor ...133
Kandydat. Kandydatka. Kasia. ...141
Burmistrz. Urząd. ...177
Magda ...185
Alicja ...191
Ulica imieniem ...203
Postludium ...231KALECY
11
ZŁOŚLIWOŚĆ… Nie, nie złośliwość! Fatum. Ananke. Kismet. Los. Jak nazwać powtarzalność tego, co chciałoby się raz na zawsze zamknąć, by o tym zapomnieć? Mądrzy ludzie mówią, że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie – jest przypadek, krzywa dzwonowa Gaussa, pod-stawowy obiekt badawczy w równaniu Schrödingera, funkcja falowa wszystkiego – ale ja w to nie wierzę. Nie wierzę również w determi-nizm, że wszystko jest tam gdzieś zapisane, a ja bezwolnie, wbity w ko-leiny, wlokący się jak wóz drabiniasty na piaszczystej polnej drodze ciągnięty przez jedną chudą szkapę, przesuwam się z zadanego punktu A do punktu B z prędkością V, co natychmiast wywołuje u czytającego obrzydzenie i niechęć, że dwa pociągi jadą naprzeciwko siebie, że dwa baseny napełniają się wodą, że z równi pochyłej stacza się kulka. Nie, nie będzie to o fizyce, nie lękajcie się (ktoś tak kiedyś powiedział w te-lewizji), to będzie o…
INTRODUCTIO
KALECY
13
PIASZCZYSTA WIEJSKA DROGA, lekko tylko utwardzona zebra-nymi z pól kocimi łbami, zaraz za mostem, przy rozstajnym krzyżu, nagle stawała się trójcą, jedną w trzech odnogach. Wszystkie wozy jechały w prawo, okute i ogumione. Na każdym smętnie stał jeden czy dwa worki wydartego pazurami z piaszczystych pól żyta, dwa nieracjonalne dowody, że tam też dawało się przeżyć, dowody jasne i niepodważalne, dowody zwycięstwa ludzkiego uporu nad racjona-lizmem, bliżej nieokreślonej miłości do kilku piaszczystych morg, bo przeca to łojcowizna, a łojcowizny nie porzucę, bo co ludzie we wsi powiedzą? Nie porzucę wiejskiego smentorza, gdzie łojce leżom, dziady leżom, a i drobiazgu kilkoro też! Nie porzucę, bo jak przeży-ję przednówek, jak dotrwam do pierwszej lebiody i jakiegoś innego zielska, to baba ugotują, to już żyć będziem, już dzień za nami, jeszcze jeden, kolejny, już bliżej wiosny, za chwilę mleko będzie, a jak będzie mleko, to już kolejny rok przetrwamy, obsiejemy, obsadzimy, może tego roku zbiory wreszcie będą dobre, bogate, wtedy wystarczy dla nas, dla zwierząt, dla wszystkich.
In Dominum via tua!
KALECY
14
Nadzieja co roku ta sama! Rzeczywistość to ubożuchna ziemia, która zawsze dawała słaby plon, z trudnością wystarczało do przed-nówka. Nie każdy tak chciał, wielu wyjechało za chlebem, wytrzymali tylko najsilniejsi. Pozostali najbardziej zdeterminowani, tacy tam sie-dzieli! Nowych nie było, nie przyjeżdżali, a jeśli już – to uciekali po kilku dniach. W niedalekim miasteczku jakaś robota zawsze się zna-lazła, nikt już nie chciał umierać z wydętym brzuchem, pustym jak kościelny dzwon, jak przewracające się w chlewie wiadro z urwanym uchem, wyjąc straszliwie z bólu. Ze wszystkich śmierci ta z głodu jest najstraszniejsza!
Droga, która biegła prosto, prowadziła pod niewielką górkę, gdzie w osuwisku leżał żwir, jak złoto, jak drogocenne kamienie, czyściutki, nadający się do budowy. Kto by tam jednak budował, nie było za co, ale miło było pomyśleć, że takie bogactwo leży sobie na skraju wioski, na rozstajach, tam, gdzie krzyż, pod którym pokazała się Święta Maryja (tak przynajmniej utrzymywał kowal). Tamtego dnia wracał od mły-narza, litra zrobili, a może i więcej. Młynarzowa zupy szczawiowej na-gotowała, dobrej zupy, na prawdziwym mięsie, więc siedzieli w kuch-ni, w rękach dzierżyli szklanki, dobre szklanki, porządne, takie grube, co jak praśniesz o drewnianą podłogę, to się nie rozbije, nawet o po-lepę jak praśniesz to ino smugę zostawi, odłupie kawałek, ale się nie stłucze. Denerwowało go strasznie, że ciągle musiał odgarniać drobinę laku, co mu do środka z płynem wlał młynarz. Lak może i nieszkodli-wy, ale ciśnienie podnosił, słowa ciężkie na usta wyprowadzał, a wyleźć ze szklanki nie chciał. Zakręcony wirem, wywołanym energicznym szarpnięciem naczynia, przylepiał się do ścianek i nijak nie można go było spędzić, wypić się nie dał, mimo, że kowal był już gotów to zrobić. Uparty lak zawsze zostawał na samym dnie, na brzegu między pozio-mem płynu a szklanym opakowaniem, przewracał się tam, przesuwał, kolejne ciężkie słowa padały z ust kowala, kolejne złorzeczenia, nic. W końcu ów poddał się:
– A niech sobie tam leży, niech sobie tam pstrzy swoimi drobinka-mi gładkie ściany szklanki, jak mucha szybę w młynarskiej kuch-ni, jak mysie bobki na zasłanej mąką podłodze młyna. Przeca nicKALECY
15
nie zrobi, przeca co najwyżej wleci do gardła, tchawicy, zakrztusi, to się go wypluje, a jak nie zakrztusi, to się połknie, wielkie mecyje.
Młynarzowa im mięsa nakroiła, chleba, słoninę w paskach po-łożyła, ogórki, cebulę, jak paniska jakie pili, jak w karczmie u Żyda, tylko karczmy już nie było, gdzieś się Żydzisko zapodziało w czasie wojennym, nie wróciło, rodzina też wieś opuściła, w ciężarówce SS, na zatracenie ich wywieźli. Ich dom, do dziś stojący w pięknym miejscu, na środku wsi, koło kościoła i zbiegu dróg, niedaleko straży pożar-nej, w połowie drogi pomiędzy młynem a kuźnią, już prawie się za-walił. Belki przegniły, gonty przegniły, drzwi jeszcze trzymały walącą się powałę, ale kilka dni temu przyszedł wicher i dokończył, czego codzienność nie śmiała skończyć. Powalił dom-karczmę potężnym pchnięciem jak rzeźnik, który uderzeniem siekiery ogłusza i jednym sztychem noża kłuje cielaka, byczka, miesiąc wcześniej przywołanego na świat, odkarmionego i odchuchanego w domu pod pierzyną, bo słabowity był, jakoś tak niemrawo dychał, na nogi wstać nie chciał i do którego zdążyli się przywiązać, polubić nawet, do jego oczu, wiel-kich, ciemnych, z długimi rzęsami, do wilgotnego pyska, do tego, że gdy gospodarze szli spać, kładł się obok nich na podłodze, jak kot jaki i zasypiał, posapując ciężko i napełniając izbę spokojem i ciemnością, ćmą nocy. Nie było dla niego miejsca. Krowa, jeśli żre, musi dawać mleko, każdy ma swoją rolę na tej ziemi…
Poszła jedna butelka, prawdziwa, z czerwoną kartką, poszła druga butelka, bo kowal nie gorszy, cudzego nie pije, ma swój honor, jeśli już wypije, to drugą stawia.
Załatwili, co mieli załatwić, dogadali się, ręce przybili, on w bojach zaprawiony, mocny w rękach, boć kowal przecie, mocny w głowie, co mu tam pół litra w siebie wlać, to tylko po zębach się rozeszło, ka-wałek słoniny jeszcze na ciemnym chlebie położył, przegryzł, ogórka kiszonego w palce chwycił, zakąsił, pochwalił, bo rzeczywiście słonina była jak nie z tej ziemi, gładka, lśniąca, pachniała czosnkiem i papryką, była słona, ale nie za słona, była jedwabista, ale nie rozlewała się, dawa-ła lekki opór, trzeszcząc pod zębami (oj, umiała młynarzowa gotować, może nie tak jak jego Helka, ale też smacznie!). Resztkę ze szklankiKALECY
16
wysuszył, drobinki laku osiadły na dnie, były jak ziarnka maku na bułce, co ją gospodyni księdza dobrodzieja piekła. Odstawił szklankę, miał ochotę prasnąć nią o ziemię, ale nagle ochota odeszła, odsunął ciężki dębowy stołek, wytarł usta rękawem, raz jeszcze pochwalił go-spodynię, rzecz tam przecież zupełnie nieznana, chwycił za klamkę, rzucił sakramentalne „z Bogiem” i wyszedł na dwór, gdzie dookoła stał już wiosenny wieczór.
Ze stawu, spiętrzonego stawidłami, które dawały siłę kołu młyń-skiemu, ciągnęło chłodem, młyn nie pracował – nie było dziś nikogo, kto chciałby swoje dwa worki żyta przepuścić przez kamienie młyń-skie i długo jeszcze nie będzie. Wszystko, co pozostało, pójdzie w glebę, w te piaski, w tę beznadziejnie jałową jak łono starej, wysuszonej, bez-dzietnej Antoniukowej glebę, na której nic poza kartoflami, owsem i ży-tem rosnąć nie chciało. Przy dobrym roku zbiorą tyle, że wystarczy do przednówka, przy gorszym w połowie zimy nie będzie już czego mleć…
Założył czapkę, naciągnął ją na oczy, pozwolił swoim nogom nieść się do domu, ale po dwóch krokach obrócił się – obiecał Do-brodziejowi postawić ogrodzenie przy rozstajnym krzyżu – dobre ogrodzenie, kute, ze stali – poczerni je, pozwoli olejowi się wypalić i nie będzie to rdzewieć. Zrobi je z prętów, których ostatnio sporo się koło kuźni znalazło. Wystarczy na ogrodzenie i wystarczy na bramkę, którą osadzi na dwóch zawiasach i nasmaruje, by nie piszczała. Od-ległość trzeba wymierzyć krokami, by dokładnie zaplanować liczbę słupków i długość łączników. Siedem kroków długie wystarczy, co krok trza słupek, też wystarczy, a może osiem kroków i co pół kroku słupek? Osiem kroków to trzydzieści słupków, stali zabraknie, trzeba na siedem zrobić, też będzie dobrze… Krzyż wielki, jak w kościele, ten za ołtarzem, ze Zbawicielem przybitym gwoździami, jeszcze mój ojciec robił te gwoździe, tak, siedem kroków: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, dobrze będzie, akuratnie, galanto.
Ona stała pod tym krzyżem. Widział ją tak dokładnie, jak wyci-nającą się z wieczornej szarówki, już prawie czerni, wymalowaną na biało ścianę domu młynarza z wielkim napisem „Młyn”. Mógł ją do-tknąć, uchwycić za szatę, ale nie śmiał, nie umiał zrobić ruchu, a onaKALECY
17
uśmiechnęła się do niego smutno, ciepło, jak matula kiedyś, gdy jesz-cze żyła. Powiedziała tylko: In Dominum via tua! Gloria in excelsis Deo! – zrozumiał, co mówiła, przeca był w dzieciństwie ministrantem. Nie zdążył paść na kolana, gdy Najświętsza Maryja rozpłynęła się cicho i bezszumnie, jak się pojawiła. Nie skończył wymierzać ogrodzenia, odszedł najpierw wolno, a w miarę jak oddalał się od krzyża coraz szybciej i szybciej, w końcu puścił się biegiem. Było trudno, gumofilce uwierały, krzywa stopa przeszkadzała, kufajka uwierała, wciągnięta na uszy czapka gryzła do krwi, ale on nie zważał, wpadł w końcu na ple-banię z krzykiem:
– Dobrodzieju! Proboszczu! Przy krzyżu objawiła mi się (tak chyba powiedział, takie właśnie słowa chyba usłyszał kiedyś od księdza, w czasie mszy, a może w czasie, gdy chodzili po kolędzie od domu do domu, kto by to pamiętał?) Najświętsza Panienka! – ale nikt mu nie odpowiedział. Proboszcz akurat był z wizytą u biskupa, słabo szło zbieranie datków na coniedzielną tacę, wikary już spał, a gospodyni kazała mu się wynosić, rzucając za nim ciężkie słowa:
– Pijanica! Życie przepijesz! Już ci się rozum od tej wódy miesza! Takim jak ty Najświętsza Panienka nigdy się nie pokaże, wstyd to byłby dla Niej. Ona tu, w Kościele Świętym, się nie objawia, a miałaby tobie? Do domu wracaj, pijaku, do Helki, która tam na ciebie pewnie znów czeka, ostatnia, jedna, bo nawet twoje dzieci już cię znać nie chcą, do ciebie przyjeżdżać nie chcą! Do kościoła nachlanym nie wstyd ci chodzić, ochlajmordo?
Ale on nigdy do kościoła pijany nie przychodził. W niedzielę budził się pierwszy, odśpiewał pod nosem „Kiedy ranne wstają zorze” i „Go-dzinki”, potem budził Helkę, ona rozpalała ogień pod płytą w kuchni i obok kartofli dla świń nastawiała wielki sagan wody. On przynosił z sieni balię, stawiał ją na środku kuchni, do balii nalewał wody, zim-nej, prosto ze studni, ona dolewała ukropu. Czasem syknął, jak polała go po plecach czy ręku, ale siedział i czekał, aż ona skończy, po czym mył się dokładnie, wszędzie, nie żałował szarego mydła, gęste, ciemne włosy bez odrobiny siwizny mył nawet dwa razy, starannie spłukiwał. Przygotowaną, naostrzoną i wyciągniętą na skórzanym pasku brzytwąKALECY
18
dokładnie i powoli golił twarz, aż była nienagannie gładka. Musiał to kilka razy sprawdzić palcem, najdłużej kontrolował miejsce pod no-sem i kanty na podbródku.
Zadowolony, nagi, jak go Pan Bóg stworzył, kuśtykając na prawą, krótszą i podwiniętą nogę, przechodził do komory, gdzie wdziewał koszulę i kalesony, świeże, białe, co mu Helka zdążyła wyprać, wy-krochmalić i wymaglować (bardzo tego wymagał, sprać za to potra-fił). Z kufra wyjmował odświętne ubranie, oglądał, trzepał nim kilka razy, by się dobrze ułożyło, wyciągał bagno z kieszeni spodni, z rę-kawa marynarki, pieczołowicie zawijał w papier i wkładał do kufra. Trudno było je zdobyć, niejeden już nigdy nie wrócił z trzęsawisk. Sięgając ręką po roślinkę czynił jeden nierozważny krok, nawet nie nierozważny, taki troszeczkę nierozważny, nierozważniutki, i wtedy rozwierała się gardziel i wypełniająca ją czarna, gęsta maź wciągała go powoli, jakby chcąc mu zadać jak najwięcej strachu, bólu, cierpienia za wszystkie grzechy, przewiny i draństwa, których dopuścił się tu, na Ziemi, by wreszcie dostać się do ust i zakleić je na wieki wieków, Amen! Wkładał powoli spodnie, z namysłem, starannie zapinając gu-zik po guziku i prostując dłonią fałdy, dokładnie układał koszulę pod paskiem, mocno ściągał stalową klamrę, potem wkładał marynarkę, wyciągał z innego kufra odświętne buty, natłuszczał i nabłyszczał ka-wałkiem świńskiej skóry, aż świeciły jak lakierki, które kiedyś widział u Proboszcza na plebanii.
Oglądał je najpierw, zadowolony z efektu, większy dłużej, drugi na szpotawą stopę i mniejszy – krócej. Oba były czarne, oba robione na miarę, gdy jeszcze nie pił tyle, gdy pieniędzy miał, co żaden we wsi, gdy kolejkę na okucie wozu trzeba było sobie u niego zamawiać na trzy lata wprzód, bo nikt tak jak on tego nie zrobił. A grymasił wtedy, a narzekał, a targował się, a wyrzucał ich razem z gotowymi już ka-wałkami kołodziejskiej sztuki, ale oni pokornie czekali i płacili tyle, ile on chciał, taki wóz to skarb, taki wóz więcej wart jak dobra mleczna krowa. Grymasił, narzekał, wyrzekał, czasem zwyzywał – a oni i tak przyjeżdżali z nie samymi tylko pieniędzmi, ale też i wódką, dobrą, z czerwoną kartką, zalakowaną.KALECY
19
Lubił wódkę, lubił towarzystwo, lubił śpiewać, grał na harmonii, wszyscy to wiedzieli. Zawsze pili razem, wtedy przepraszał, bo w sumie dobry był z niego chłop, oni wyciągali kolejną butelkę, on do akompa-niamentu na rozwalonym, niemiłosiernie fałszującym Weltmeisetrze pełnym mocnym barytonem śpiewał piosenki ludowe i patriotyczne, a znał ich bez liku. Taki rytuał – po tej drugiej butelce rozpijali trzecią, zagryzali słoniną i chlebem, czasem zapijali piwem i w końcu oni od-jeżdżali nowym wozem, w akompaniamencie polki, a on zanosił swój instrument na poddasze kuźni, wyłączał jeszcze dmuchawę, rozgarniał żar i tak, jak stał, walił się w kąt, na rzucony tam worek wypchany grochowiną, i zasypiał. Budziła go Helka, by zabrać do domu, stoją-cego przecież o dwadzieścia sześć i pół jego chromego, arytmicznego kroku. Zawsze pokornie wlókł się za nią idącą energicznie, miarowo, nawet nie mamrotał przekleństw pod nosem, szedł zgaszony, przybi-ty, ściskając w ręku gotówkę, którą dziś zarobił. W drzwiach chwytał Helkę w pół i wciskał jej do ręki wszystkie pieniądze z przykazaniem: „Tylko dobrze pilnuj!”.
Zdarzało się to najpierw mniej więcej co dwa tygodnie, później znacznie częściej, wtedy, gdy przez czas jakiś miał pomocnika, łebskie-go chłopaka, robotnego, zdolnego, któremu praca paliła się w ręcach, młotem obracał jak ksiądz kropidłem, a wyczucie do żelaza miał, że hej! Wtedy on okuwał najtrudniejsze miejsca, osie i koła, a młody okuwał resztę: hołoble, orczyki, skręt, wtedy robota szła, że hej, jakby czart w nich jaki wstąpił, jakby koła młyńskie pędziły na największych obrotach, mląc żyto na cieniutką mąkę, drobną jak popiół z olchy. O, tak! Koła, to już była robota wymagająca i umiejętności, i doświad-czenia, i wyczucia! Wystarczyło, że za słabo rozgrzejesz obręcz i spró-bujesz nabić, że zrobisz ją tylko trochę za krótką lub za długą, a całą robotę kołodziejską, tę w drewnie, trzeba będzie wyrzucić i zamawiać nowe. Gospodarze bardzo tego nie lubili, zawsze potrącili z należnej sumy, na szczęście zdarzyło się to tylko dwa razy, gdy był początkują-cym kowalem i nie sprawdził, co mu gospodarz zrzucił przed kuźnię. Co tydzień ktoś wtedy przyjeżdżał, gospodarz, ważny, pan na swoich morgach. Każdy tydzień przynosił pieniądze, sporo pieniędzy i dużo,KALECY
20
dużo wódki. On charakter miał słaby, nie to co pomocnik, który ani odrobiny do ust wziąć nie chciał, brał tylko pieniądze. Myślał nawet, czy nie wyrzucić pomocnika, bo co to za kowal, który nie pije, ale po dwóch latach tamten sam odszedł i w we wsi ze ścianami w talerze i lusterka otworzył własny interes, znacznie skracając kolejkę u niego. Część tych, co nie chciała już czekać, po prostu poszła tam. To nic, że tamten nie umiał porządnie okuć koła, w gospodarstwie liczy się wóz, a nie to, że ten wóz będzie za rok czy dwa lata. Ale przyzwyczajenie zostało, teraz już pił nie co dwa tygodnie, a co tydzień. Po kilku miesią-cach zaczął pić codziennie, prócz niedzielnych poranków, gdy wymyty, ogolony, w czystym ubraniu, błyszczących butach, z książeczką do na-bożeństwa w dłoni, w pierwszej, najważniejszej ławce kościoła śpiewał w głos wszystkie pieśni liturgii, często wyręczając księdza i organistę. W czasie tej godziny zapominał, że trzęsą mu się ręce, że organizm do-pomina się swojej codziennej ilości wódki i nawet przez myśl mu nie przeszło, by choć kropelkę, choć korek powąchać. Pan Bóg by się na niego niemiłosiernie obraził i Pan Bóg przecież to docenił, wysyłając Ją do niego, prostego kowala z zapomnianej wsi.
On wiedział, co widział. Najświętsza Panienka nie pokazuje się ot tak sobie, ot tak, byle komu. Ona wisiała w powietrzu przy krzyżu, stojącym na rozstaju tamtych dróg: jedna z nich prowadziła do mły-narskiego obejścia, druga, ta koło żwirowni, prowadziła do kolejnej wsi, większej jak ich, bogatszej. Tam nawet buraki i jęczmień się uda-wały, a więc i gospodarze byli bardziej zasobni, ich domy były oka-zalsze, pięknie lśniły w słońcu kawałki talerzy i lusterek wstawionych w tynk. Na ścianach wykwitły kwiaty, samochody, domy z dymiącym kominem, bocian na jednej nodze, w ogródkach kobiety miały kwiaty. Prócz ogórków, fasoli, buraków i kapusty rosły malwy, piwonie, mie-czyki, stokrotki, dalie, jesienią chryzantemy, nagrobne kwiaty. Rzecz to u nich całkowicie niespotykana, na tych piaskach nie chciały rosnąć nawet malwy. Jedyne, co widywał, to chabry i maki w zbożu, chwasty. Może dlatego droga prowadząca do tamtej wsi była zarośnięta. Gdzie-niegdzie wiosenne roztopy powymywały z niej wielkie kawały darni i w takich miejscach potworzyły się piaszczyste wąwozy, ale pomiędzyKALECY
21
nimi tylko koleiny, jakieś rachityczne, malutkie roślinki, przypomina-jące seradelę i skrzyp – znaczy się kwaśny ten piasek, wapna wymagał, ale kto by tam wapno sypał na drogę, jest drogie, na pole trzeba je dawać. Szczaw znów się rozpanoszył, dobry jest, takiej zupy jak mły-narzowa żadna we wsi nie gotuje, ale pola pod żyto potrzebne, chleb dla ludzi, pasza dla żywioły, lubią śrutę, pod kartofle dla ludzi, świnie dobrze na nich rosną, są tłuste, a jak są tłuste, to i rzeźnikowi łatwiej zapłacić, bo trochę gotówką weźmie, a resztę w słoninie. Zabić zwie-rzaka kowal nie umiał, a drogi i tak prawie nikt nie używa.
Trzecia droga prowadziła na pola, jego, młynarza, Dobrodzieja, sklepikarza, na nieuprawiane pola Żyda – karczmarza, od lat nierusza-ne pługiem, od lat nieodkwaszane, nienawożone, zdziczało. Ta droga szła najpierw przez środek niewielkiego lasku, sosnowego, grzyby były, jagody, baby zbierały, który jakaś straszna siła na wysokości młyna-rzowego pola nagle odcięła i pozostawiła tylko część po prawej stronie drogi, a w zasadzie wyżłobionych kołami ledwie widocznych kolein, które powinny kończyć się na dalszym brzegu pola kowala, ostatnie-go w szeregu, ale się nie kończyły. Wydeptane obręczami żelaźniaków dwie wąskie rynny, rozmywające się we wszechpanoszącej się tu zieleni roślin, pamietające jeszcze czasy wojenne, biegły dalej, dokąd – kowal nie wiedział. Wiedział tylko, że każdy, kto chciał sprawdzić, gdzie jest kres tej drogi zawracał po paru kilometrach i wjeżdżając do wsi kwito-wał krótko: Tam nic nie ma.
Następnego dnia poszedł jednak raz jeszcze do Proboszcza. Nie było go w kościele, zamkniętym na głucho, nie było w ogrodzie, gdzie często go widział, siedzącego w fotelu i czytającego jakąś książkę, nie było również na plebanii, skąd gospodyni wygnała go, krzycząc, że bezcześci święte miejsce i zły przykład daje. Wracając do kuźni ujrzał Dobrodzieja, idącego od strony cmentarza, w ornacie i albie bez stuły, który, gdy go ujrzał – pokiwał nań ręką. Ruszył szybkim krokiem, ale po chwili zwolnił, zdążę, pomyślał. Dobrodziej, gdy już pozwolił się ucałować w rękę nagabnął go o wczorajsze larum na plebanii, pochwa-lił za pracę nad ogrodzeniem, ale zbeształ za opowiadanie bajek o Naj-świętszej Panience. Jednak, gdy zapytał z przekąsem, co Ona mu tamKALECY
22
takiego powiedziała a on odpowiedział: In Dominum via tua! Gloria in excelsis Deo! – zapytał go wtedy Dobrodziej, czy rozumie, co Ona mówi, a on na to, że przecież sam Dobrodziej go tego nauczył, gdy pa-cholęciem był, ministrantem, w komeżce białej dookoła ołtarza biegał: „W Panu droga twoja! Chwała na wysokości Bogu!” – rzekł z namasz-czeniem, patrząc z oddaniem spod swych krzaczastych brwi małymi, bystrymi oczkami na Dobrodzieja a może i przez niego, kto to wie?
– I nic więcej?
– Nic.
– Ile, synu, wypiliście wczoraj?
– Trochę, proszę Dobrodzieja – tu znów pocałował go w rękę – mły-narz świadkiem, trzeźwy wychodziłem od niego.
– Jeśli mówisz, żeś był trzeźwy… – podrapał się Dobrodziej po gład-ko ogolonym podbródku w namyśle. – Dobrze, dziś pójdziemy raz jeszcze, może znów się pojawi – rzekł po długim namyśle, bo barował się mocno ze sobą, dziś akurat z kartami czeka na niego inny ksiądz, w miasteczku, dziekan, biskupa wielki przyjaciel, co niejednemu już drogę do tłustej parafii a może i infuły, a może i pierścienia biskupiego otworzył.
– Pójdziemy – rozpromienił się kowal – razem z Dobrodziejem.
– Tylko pamiętaj, masz być trzeźwy, Najświętsza Panienka nad grzesznikami wielką opiekę sprawuje, to niezaprzeczalne – głos nieco uniósł, spiżowych nut dołożył – ale szczególnie nie lubi pija-ków, co do kościoła nie chodzą, grosza na kościół skąpią, bo prze-pijają. Pamiętaj! – w ton jeszcze mocniejszy uderzył, zrobił znak krzyża i znów podstawił rękę do ucałowania.
Ciemno już było, gdy idąc przez całą wieś i nikłe zainteresowanie budząc, dotarli do krzyża na rozstajach, tego, gdzie już trzy drogi: Do młynarza, do wsi bogatej i ta trzecia, o której tyle tylko wiadomo było, że w wojnę tamtędy rodzinę karczmarza – Żydziska wywieźli, na sa-mochodzie z plandeką, pod karabinami. Siedzieli ludziska na ławachKALECY
23
na pace, w chusty i czapki zakutane, bo późna już jesień była, zim-na, mokra, siąpiło, wiatr przenikliwy wiał, zrywał jeszcze resztki li-ści z drzew i krzaki leszczyny, bogato wtedy po obu stronach duktu rosnące, do ziemi przyginał, ale rady im nie dał, mocne były. Patrzyli ludziska ze strachem w oczach, przerażającym strachem, na ucieka-jącą drogę, jakby wiedzieli, czuli, że już tu nie wrócą, jakby przeczu-wali, że następny przystanek to już komora gazowa i prosta droga do Nieba, tej Ziemi Obiecanej, a w niej Jahwe, Mojżesz i wszyscy, którzy odeszli ale są, tam są, czekają, czasem w snach się pojawią, czasem na smentorzu jakaś mgiełka, dymek nieledwie zza krzyża wychynie, przez chwilę postoi, jakby patrzył na krzątających się przy miejscu wiecznego spoczynku, macewy myjąc czystą wodą, przyniesioną ze strumyka, a niedaleko tam, może kroków ze sto a może i mniej, pły-nącego, wycierając je do czysta suchej słomy wiechciem i kładąc ka-mień nieduży na brzegu.
Pamiętali o nich, jedni o drugich, ci, co jeszcze Tu i ci co już Tam, przy okazji świeczkę zapalono na grobie obok - zapomnianym, z zie-mią już prawie zrównanym, gdzie nawet krzyża już nie było, spróch-niał jak lokator, którego naznaczał, w proch się obrócił, zrównał z zie-mią, zniknął, wrócił do niej, ale oni wiedzieli: tam Antoniuka szczątki, męża Antoniukowej, suchej, jałowej, co na skraju mieszka i od jego śmierci z domu nie wyszła, czeka aż wróci, aż wyjdzie spod ziemi i stanie w drzwiach w ślubnym garniturze, w który ledwo go wcisnęła do trumny kładąc, tak był spuchnięty po trzech dniach leżenia między tatarakami w stawie, tym obok młyna, brudny, obsypany ziemią, nawet i przegniły ale swój, mój – na znak, że my wszyscy równi po śmierci i że o wszystkich pamiętać trzeba, bo my Tu, na Tej stronie, żyli razem, pili razem, rodzili się razem i razem umierali. Coraz mniejsze robi-ły się zabudowania, coraz dalej na horyzoncie kładła się droga, dukt, w końcu tylko już ścianę z napisem Műhle – Młyn było tylko widać, a i po chwili i ona zniknęła, rozpłynęła się w jesiennej mgle, w war-kocie motoru, w wrzaskliwych, szczekliwych głosach siedzących mię-dzy nimi młodych, może osiemnastoletnich chłopców w mundurach Wehrmachtu, z automatami gotowymi, by strzelać.KALECY
24
Stanęli pod krzyżem, kowal raz jeszcze dla porządku wymierzył siedem kroków wzdłuż i siedem w poprzek, kiwnął głową, że pasuje, że ogrodzenie będzie galanto. Dobrodziej, trzymając ręce obie w muf-ce, bo ten wieczór jakiś zimny był i przytupując nogami stał i rozglą-dał się na boki, trochę z ciekawością, trochę trwożliwie, niezwyczajny on Panienkę Najświętszą osobiście oglądać, na obrazach – tak, nawet kilka takowych miał w kościele, na rzeźbach – też, owszem, wszędzie była, w każdym domu była, w kapliczkach, pasyjkach a i na smentorzu co bogatsi, zamożniejsi, katoliki prawdziwe, postawili swoim zmarłym wielkie figury Maryi, młynarz nawet w szklanym pudle zamknął, żeby wiatr i deszcz cennej farby nie zmyły, nie zohydziły, nie spostponowały, nie zdesakralizowały Najświętszej z Matek, Tej co nam Pana Nasze-go i Zbawiciela porodziła, ale żeby osobiście, to nie. Ale on wiedział, że jest tutaj, na tej wsi namiestnikiem Boga, dzięki nadanemu mu przez biskupa prawu i prawie jest jej równy, no może trochę mniej, ale tylko trochę, więc nie musiał się bać, a więc niczego się nie bał, porozmawia z nią jak równy z równym.
Ciemno już było całkowicie, świat przykrył się czarnym całunem, spod którego gdzieniegdzie błyskały nieliczne dziś gwiazdy i światła wsi, leżącej tam gdzieś, daleko, w tej czerni wydawało się, że gdzieś w nieskończoności, gdzieś pod bramami piekieł. Błyskały wtedy one, czasem jaśniej, czasem prawie w ogóle, gdy Ona przyszła. Pojawiła się nagle, jakby ktoś pokrywkę z sagana zdjął i kłąb pary, zduszony wcze-śniej między powierzchnią gotującej się wody a deklem, zbity w ciasną, ciężką, ale puchatą kulę wyskoczył i eksplodował, wypełniając kuchnię jak wata kołdrę, co ją Helka wczoraj przeszywała. Zawisła z głową na wysokości belki krzyża, jakby Syna Swego raz jeszcze chciała zobaczyć, w oczy mu zajrzeć, nieżywe, mętne, na wpół przymknięte, uniosła Rękę swą do góry i powiedziała: In Dominum via tua! Exultate Deo!
– Gloria in Excelsis Deo – machinalnie poprawił Dobrodziej, do góry unosząc monstrancję, którą szybko z torby podręcznej wydobył i przez stułę uchwycił.KALECY
25
– Exultate Deo, adiutori nostro! – łagodnie acz stanowczo powie-działa, kierując twarz Swą do kowala, ignorując jednocześnie jego, przecież Jej równego.
– Pamiętaj! – dodała już po polsku – In Dominum via tua! Posłanie twe wypełnij! – rękę z mgły utkaną na głowie kowalowej położyła, druga w górę uniosła, palcem wskazując na niewidoczne, czarne niebo, gdzie nieśmiało zaczynało się przejaśniać, księżyc chyba powoli zza chmur wychodził – In Dominum via tua! – powtórzyła – Via tua! – raz jeszcze podkreśliła, powoli przesunęła palec swój z Nieba na drogę, co na pola wiodła, chwilkę tak trwała, w bezru-chu, zawieszona, z uśmiechem matczynym na ustach, przeniosła drugą rękę, co ją na głowie kowala cały czas trzymała do tej pierw-szej, zbiegły się jej dłonie, raz jeszcze tamten kierunek wskazały, po czym znikła, żegnana osłupieniem klęczącego kowala i szybki-mi, nerwowymi znakami krzyża przez Dobrodzieja monstrancją czynionymi, wielokrotnie, z zapałem i oddaniem a jednocześnie z zawiścią straszną, że nie z nim, a z prostym pijanicą Ona rozma-wiała. Nie z nim, bożym namiestnikiem na tej wsi, a z kowalem, prostakiem. Kuternogą i prostakiem!
– Nuntium Magna ci przekazała, Pani Nasza! – rzekł do kowala, gdy już w kierunku domostw zmierzali – Ja myślę – powiedział, sta-wiając ostrożnie krok za krokiem po kocich łbach głównej drogi wiejskiej – że owo Nuntium w ostatnim geście się zawiera.
– Nie rozumiem tu nic a nic – rzekł cicho kowal, ciągnąc się za Do-brodziejem, chromą stopę grubym kosturem wspierając – Nun-tium nie rozumiem, bożego słowa nie rozumiem, ale wypełnię. Do końca Je wypełnię.
– Niczego na razie nie wypełnisz. Ja muszę objawienie Pani Naszej biskupowi zgłosić, on decyzję podejmie, co robić. My tu za mali jesteśmy, to wszystko tylko namiestnik boży Biskup z samym Pa-nem Bogiem załatwić muszą.
Spał tej nocy kowal snem szarpanym, pierwszy raz trzeźwym, nie mógł wódki, dobrej, z kartką czerwoną, zalakowanej jak trzeba,KALECY
26
do ust wziąć. Zrywał się co kilka minut, do kuchni chodził, wodę z wiadra pił, papierosa palił, na dwór wychodził na księżyc, gwiazdy, które świeciły mocno, mocno patrzył, na obejście patrzył, na kuźnię, gdzie dwa wozy do okucia czekały, do stodoły wszedł, krowę za usza-mi podrapał, mruknęła tylko sennie, kobyłce kawałek marchwi dał, zarżała tylko i prychnęła chrapami, do chlewa zaszedł, świnie spały, mlaskając tylko przez sen, spały kury, kogut, kaczki, spał pies, Burek, który poczuł pana, tylko pysk z dziury wysunął, jedno oko otworzył, zawinął się i oczy zamknął. Nie dawało mu spać to, co Święta Panien-ka powiedziała.
– In Dominum via tua! Via tua – powtarzał, chodząc wokół kieratu.
– Via tua! – mruczał do gwiazd, otwierając furtkę od warzywnika, gdzie na niedawno przygotowanych grządkach już wzeszła mar-chew, cebula i inne tam jeszcze, których nie odróżniał, od tego przecież Helkę miał, gdzie wszedł i spacerował po dróżkach, pa-ląc papierosa.
– Via tua! – powtarzał, słuchając tych słów, dziwnie brzmiących, ta-jemniczych, ciemnych, ale niosących w sobie jakąś jasność.
– Via tua – znów powtórzył w myślach, jakby niedowierzając, że pamięta, że nie uleciały tam, skąd przyszła Najświętsza Panienka.
– Via tua – nagle powiedział, tym razem na głos, mocny przecież, baryton, którym w kościele co niedziela trzymał zawodzące baby i pierdzących przez nieliczne zęby mężczyzn w śpiewie, prawdzi-wym śpiewie, takim Bogu miłym śpiewie, przez co przypomniał sobie niebiańskie brzmienie jej głosu, łagodnego, delikatnego a jednocześnie mocnego, zdecydowanego, głosu zza świata tego, widzialnego, znanego.
– Via tua – powiedział raz jeszcze, napawając się słowami, które wisiały nad nim, między niebem a jego głową, strzelały jak fajer-werki z kalichlorku, leciały w górę, czepiały się o blachę dachu, o rynnę, o komin, nie chciały spaść, układały się na ciemnym tle w zgrabne: In Dominum via tua! Exultate Deo!, świeciły jak gwiaz-KALECY
27
dy, wreszcie, jak to skry z popielnika przybladły, zniknęły, więc on przestał na nie patrzyć, powtarzał tylko sobie w myślach:
– Via tua!
W końcu wyrzucił ostatnią z gwiazd, niedopałek, do gnojownika, otupał gumowce z błota, raz jeszcze popatrzył na kuźnię, jakby żegnał się z nią, ale czemu niby miał się żegnać? Nie, on, on, on… nie pojedzie do miasta, gdzie praca i mieszkania z ciepłą woda i prądem, nie, on tu urodzony, on tu mieszka, on tu umrze… Spojrzał w górę, gdzie z nie-boskłonu spadała ostatnia gwiazda, taka prawdziwa, od Boga, pokręcił głową, strzelił z palców i wrócił do domu, starannie zamykając drzwi.
Płynęły dni, minął jeden miesiąc, drugi, a od Dobrodzieja nie było wieści. Raz czy drugi zapytał, ale ten tylko go ofuknął, że mły-ny kościelne długo mielą. Podobno to zgłoszenie musi aż sam Papież przeczytać, a to może potrwać, rok, dwa, trzy a może i dłużej, masz czekać – rękę do pocałowania podstawił, kowal pokorny pocałunek złożył. Ustawił w końcu ogrodzenie, tak jak mówił, galante, pięknie się prezentowało, szczególnie furtka, z gołąbkiem niosącym Najświęt-sze Ciało Pana Jezusa w dziobie, otoczonym liliami i tulipanami, Do-brodziej poświęcił, jak trzeba. Wtedy właśnie, wobec całej wsi, pod krzyżem tym zgromadzonej powiedział, że pod tym krzyżem objawiła się jemu Najświętsza Panienka, która powiedziała mu, że ludzie dziś na świecie złe, Kościoła Chrystusowego Najświętszego nie szanują, sług Kościoła Chrystusowego nie szanują, pozwalają by one w biedzie i niedostatku żyły, że co tydzień w każdy piątek pod tym krzyżem, gdzie Najświętsza Panienka mu się objawiła będzie odmawiana jedna stacja Drogi Krzyżowej, tak już na zawsze, aż do przebłagania Jej, by na ten świat już złości nie miała, na ludzi złych, niekatolickich, nie-pobożnych, postów nieprzestrzegających, przykazań nieprzestrzega-jących, do kościoła niechodzących.
– Obiecała mi Najjaśniejsza Panienka – mówił to głosem wielkim, potężnym przepotężnym, aż w dobre ludzkie dusze nadzieja wiel-ka weszła – że pojawi się znów, gdy tylko trochę lepiej na tym świecie będzie, wtedy – mówił wzrok ku Niebu unosząc i ręceKALECY
28
swe złożone wraz z nim – przyniesie nam Nuntium Magna! Naj-świętsza Panienka nam Nuntium Magna przekaże, nie tym ze wsi obok, nie tym w Miasteczku, nie tym w Łomży, Białymstoku czy w Warszawie, dobrzy ludzie! Nam, tu, prostym mieszkańcom wsi naszej, miejsca naszego świętego, Nuntium Magna przyniesie.
Stał kowal daleko, przyjść na czas nie zdążył, bo na kosturze się wspierał, ale i dlatego, że wiedział, że Najświętsza Panienka już Nun-tium Magna przyniosła, jemu przyniosła. To nic, że nic nie mówiła, że wróci i innym Nuntium Magna przyniesie, Dobrodziej mądry, od niego stokroć mądrzejszy, on wie, co powiedziała Najświętsza Pa-nienka tam, pod krzyżem, wtedy. Nie mógł im, mieszkańcom, sam tego powiedzieć, póki od samego Papieża Confirmatum nie dostanie. Tu we wsi Dobrodziej jest boskim namiestnikiem, ale przecież nawet w Niebie jest hierarchia: Bóg w trzech Osobach jest na górze, niżej są Święci, jeszcze niżej Anioły a na samym spodzie wszyscy, którzy tam się dostali. I wszyscy są nieomylni, ale Bóg w Trójcy Jedyny jest nieomylny najbardziej i zawsze Jego Słowo jest najbardziej nieomyl-ne i stanowi Prawo dla Praw. Wie więc Dobrodziej co mówi, oj wie, czekać trzeba, z Watykanu list kiedyś przyjdzie…
Nie przyszedł. Czekać trzeba.
– Via tua – tłukło się kowalowi po głowie, gdy żniwował, nareszcie rok był dobry, urodzajny, żyto obrodziło i kartofle też, warzywa na Helki grządkach zupełnie oszalały, trzy razy tyle co zwykłego roku ich było.
Groch na polu w nieprzebrane, słodkie strąki obrodził, kury nio-sły się jak szalone, nasadzała Helka kwoki na jaja, kurczaków na po-dwórku zatrzęsienie, świnie tłuste, zakłuł rzeźnik jedną, z zazdrością na mięso i słoninę patrzył, ale dostał tylko gotówkę, bo wozy do oku-cia co dwa, trzy dni przyjeżdżały, roboty było w huk, więc i pieniądze kieszenie mocno wypychały, a mięsa, słoniny, smalcu w gospodar-stwie nigdy za dużo. Skarżyła się Helka, że nie wie w co ręce włożyć, to najęli dziewuchę, piwnice dobrem zastawili, sąsiek zbożem zapeł-nili, stodołę od siana i słomy ledwo domknąć się dało…KALECY
29
– Via tua – wbiegało mu do głowy, gdy lak na butelce z czerwoną kartką odbijał, naciągając rozgrzaną do czerwoności obręcz na koło, porządne koło, z buczyny sezonowanej zrobione i odkładał butelkę, gdy był sam. Gdy nie był – wlewał do szklanek wszyst-kim, sobie też, lecz gdy inni podnosili je do góry, gdy ruszały im grdyki w marsz w tę i we w tę on udawał, miarkował, odstawiał pełną szklankę tak, by inni nie widzieli lub wylewał, dobrą wódkę, z czerwoną kartką, na ziemię.
– Via tua – przestała mu smakować ta wódka, nie mógł jej już pić. Trzeźwy do domu przychodził, Helka w progu klęczała i po rękach go całowała prosząc: Tylko mi wytrzymaj! Nie pij! Tylko bądź taki zawsze, mój Kuternogo!
– Via tua! – tłukło się to po nim jak Marek po piekle.
Leżąc w łóżku, w wykrochmalonej, wymaglowanej pościeli, gdy już załatwił z Helką to, co mąż z żoną pod pierzyną robią, gdy syta i za-dowolona Helka zasypiała już, trzymając swoją ciężką zwalistą rękę na jego boku, nasłuchując już jej spokojnego oddechu, w myślach tamtą scenę odtwarzał, tylko on i Najświętsza Panienka. Przecież Ona chciała mu coś powiedzieć, coś pokazywała, via tua powtórzyła, cóż to znaczyć mogło? I nocy którejś nagle, jakby grom z jasnego nieba, jakby błyskawica, co runęła kiedyś na klon przy domu stojący, rozpo-łowiła go, położyć trzeba było, z Jankiem, najstarszym synem, obec-nie uczniem górniczej szkoły go ścięli, szkoda było, ale co zrobić, taka wola boska, zrozumiał: Ona pokazała mu, dokąd udać się powinien! Ona pokazała mu drogę, Ona dała mu plon wszelaki, by rodzinę za-bezpieczyć, by głodu, ni chłodu nie cierpiała, Ona wozy do jego kuźni kierowała, by grosza w domu nie zabrakło, jemu inne zadanie wyzna-czyła. On miał tam się udać! Ale po co? Niezbadane są wyroki boskie i dyskutować z nimi nie wolno. Trza powiedzieć: Fiat voluntas tua!1 i z pokorą wypełnić.
Nie wtajemniczył nikogo. Plony zabezpieczyli, cała wieś im zazdro-ściła, ktoś nawet po pijaku wykrzykiwał, że to pewnie jakaś diabelska
1 Niech się stanie wola Twoja.KALECY
30
sztuczka i trzeba by to wszystko spalić, bo tylko ogniem ogień piekiel-ny zwalczyć można, ale Dobrodziej z ambony takie pomysły ludziom dobrym, katolikom, chrześcijanom wyperswadował, nauczając, że każ-dego kiedyś w życiu dobre oko Pana Boga dojrzy, każdemu da szansę, trzeba tylko wierzyć, przykazań przestrzegać (Patrzcie, kowal wódki, tej zmory nie pije, do ust od pół roku prawie nie bierze, Pan Bóg to dostrzegł, pochwalił, i Palec Swój nań skierował, dobrobytem obda-rzył), do kościoła chodzić, Słowa Bożego słuchać i w życiu stosować, nie zapominać o najuboższych i samotnych oraz o tym co Słowo Boże wam głosi, uczy was, z Bogiem łączy, niesie to Słowo Przepotężne jako Gaudium Magnum! On też nie może wiecznie tym samym rozkleko-tanym autem jeździć, do was jeździć, z Panem Bogiem jeździć, z wia-tykiem jeździć, z chorych namaszczeniem jeździć, po kolędzie jeździć. Kościół nowego dachu wymaga, witraży, ambony, ławek, malowania. Dzwonnica się sypie, dzwony nowe by się przydały, tamte małe są, sła-bo dzwonią. Na plebanii, w wikarego mieszkaniu woda z powały leci, jakże to tak? Na to wszystko pieniądze są potrzebne – zrozumieli lu-dzie prości, grosza wysupłali.
Nie przyszedł. Czekać trzeba.
Nie przyszedł. Trzeba czekać.
Nie przyszedł. Trzeba.
Nie przyszedł.
Nie.
NIE.
Nie.
Minęła zima, po raz pierwszy od lat w dostatku i dobrobycie. Ktoś obejrzał ogrodzenie wokół krzyża, do miasteczka pojechał, po kilku dniach pierwsi się pojawili, że oni też takie chcą, że zapłacą, dużo za-płacą i pieniądze do ręki wciskali. Zrobił kowal jedno, drugie, trzecie, to nagle ich dziesięciu przyjechało, jeden przez drugiego licytując się, ile to zapłacą, byle zrobił. Byle na wiosnę można było postawić.
Małą się kuźnia zrobiła, pomocników już dwóch miał, nie było miejsca, rozbudować trzeba. Z miasteczka cement i cegły przyjechały,KALECY
31
ludzi do murarki najął, dobrze zapłacił, ci dziurę pod fundament wy-kopali, ale nagle któryś krzyknął, że przecież piasku nie ma, żwiru.
– Jak to nie ma, jak jest? Przywieźć tylko trzeba, ze żwirowni!
– A gdzie ona?
– Na końcu wsi, drogą na wprost.
– Gospodarzu, nam dostarczyć trzeba, jedźcie, przywieźcie, furę potrzeba albo i dwie, my co innego w tym czasie zrobimy.
Zaprzągł konie do furmanki, miał już dwa, zaciął batem, ruszyły kłusem, po chwili już pod ścianą w żwirowni byli. Ale przed załadun-kiem pod krzyż poszedł, Najświętszej Panience podziękować, za do-brobyt podziękować, ona tam była. Wisiała, na wysokości belki krzy-ża stopy Jej Święte były, patrzyła na niego, z miłością a jednocześnie i z pewnym wyrzutem i tylko:
– In Dominum via tua! Exultate Deo! – prawie niesłyszalnie wy-szeptała.
– Daj mi jakiś znak, o Przenajświętsza – odważył się, poprosił, mimo że w ustach mu zaschło a słowa przez gardło przejść nie chciały – od roku prawie codziennie o to pytam, wszystkich py-tam, Dobrodzieja, Papieża, Ciebie, w myślach pytam, w głos py-tam, a tu nic, żadnej odpowiedzi.
– Via tua! – wskazała na drogę na pola, gdzie na jego zagonie pysz-nił się już świeżą zielenią mocny, dorodny jęczmień – via tua! – podkreśliła raz jeszcze i złożonymi do modlitwy rękoma pokaza-ła mu tamten kierunek, machnąwszy rękoma dwa czy trzy razy, nie mógł się już pomylić, nie mógł powiedzieć, że nie rozumie. Skinął tylko głową.
– Via tua! – powtórzyła z leciutkim, prawie niewyczuwalnym zniecierpliwieniem i rozpłynęła się w powietrzu, on poczuł tyl-ko piękny, delikatny zapach, jak w kościele, drzewa sandałowego i olejku różanego.KALECY
32
Załadował jeden wóz żwiru, dobrego żwiru, na arfie pięknie go od piasku oddzielili, gliny tam nie było nic a nic, przywiózł drugi wóz, trzeci, czwarty, a nawet i piąty. Urosła kupa żółtego, pachnącego sosna-mi kruszywa, najmłodszy, Mietek, szufelkę wziął i kopać w nim zaczął, on popatrzył tylko na obejście, na budującą się kuźnię, na warzywnik, gdzie od zieleni aż w oczy biło, na Helkę, niosącą z kurnika na przetaku dwanaście wielkich jajek, na wymienioną blachę na dachu, na strych podciekać już nie będzie, na łoże ich małżeńskie również, żal mu się zrobiło, ciężko na duszy, polubił swoje życie, takie jak teraz, tu, na tej wsi, ale decyzję podjął. Nie, on jej nie podjął, za niego ją podjęto, w za-sadzie, on ją tylko w życie miał wcielić!
KALECY
33
List Dobrodzieja
do Jego Ekscelencji
Wielmożny Księże Biskupie, Ojcze i Ekscelencjo!
Piszę do Ciebie, Pasterzu nasz Najwyższy, sumitacją wielką owład-nięty i strwożony. Dzięki łaskawości Twojej, Ojcze tu na Ziemi, dusz-pasterską posługę spełniać mogę we wsi zacnej, niebogatej ale i nie-biednej, nie za dużej ale i nie maleńkiej, wsi w lesie położonej, między drogi dwie wciśniętej, do Jedwabnego i do Kownat niezbyt daleko a jednocześnie wystarczająco, bym sam musiał nieść krzyż Chry-stusowy, któryś włożył mi na moje plecy, z pokorą Ciału Chrystusa przynależną ale i z radością wielką i zapałem, bowiem nic na świecie tym większego, jak Dobrą Nowinę głosić, jak z Ewangelią w lud boży a prosty iść i światłem słowa i boskimi uczynkami w sercach otuchę i nadzieję budzić. Jest ta wieś, gdzie owieczki nasze pasam, niezbyt za-sobna, jak Ci wiadomo, Ojcze i Arcypasterzu, kościół we wsi remon-tów wymaga, dzwonów, dzwonnicy, witraży, by chwałę pańską głosić w sposób należyty, ale lud tu ubogi, ziemia licha, piaseczki wszędzie,KALECY
34
zagrody i obejścia niewielkie, ludzie, dobrzy chrześcijanie, pobożni, nie powiem, we mszy świętej nabożnie uczestniczą, modlitwy odma-wiają, na utrzymanie pasterza swego ile mogą tyle łożą, w proporcjum do tego, co zasieją i zbiorą, ale na Kościół Święty, na jego wyposażenie i utrzymanie już nie. Blacha pilnie potrzebna, by dach dziurawy za-łatać, drzwi wejściowe wymiany wymagają, duszpasterz jeden tylko komplet strojów liturgicznych posiada, jedną monstrancję i jeden kie-lich, więc ciało Pana Naszego Jezusa Chrystusa po transsubstantiato z jednego tylko kielicha wiernym w Eucharystii jest wydawane.
Nigdy bym nie ośmielił się napisać do Waszej Ekscelencji, Ojcze, Arcypasterzu o kłopotach parafii, którą w Swojej mądrości w duszpa-sterstwo mi przekazałeś, nie zajmowałbym Najwyższej Głowy proble-mami tak przyziemnymi, jak to, że złotogłów w baldachimie, co go podczas adoracji Najświętszego Sakramentu w trakcie Bożocielnej Procesji nosimy, w palcach się już rozsypał a znikąd pomocy, że dy-wany, po których Ojciec Mój i Pasterz w czasie nawiedzenia parafii w ubiegłym roku stąpał od jednego z bogatszych chłopów poży-czyć musiałem, te nasze, kościelne już tak wytarte latami używania, że dziury wielkie jak koło wozu i deskowaną podłogę zza nich widać, że główny ołtarz, z Jezusem Chrystusem na Krzyżu umęczonym reno-wacji wymaga, inaczej rozsypie się w części, bowiem są parafie jeszcze bardziej ubogie, jeszcze bardziej wspomożenia wymagające, a Ojciec nasz i Duszpasterz na nie też patrzyć musi! Z tego powodu właśnie my, namiestnicy Twoi na tym terenie, ci, którym w ręce włożyłeś władzę Chrystusową z posłannictwem:
– Paś baranki moje!
na dobre i złe słowa Twoje, Chrystusowe, wypełniać muszą. Są jednak zdarzenia, które wyższego oglądu wymagają, godności innej, bowiem my, szaraki, w liche sutanny odziani, cóż my wiemy? Twoja mądrość, Ojcze, twój Majestat i Chrystusowe Namiestnictwo, nadana Tobie władza na ziemi, tej ziemi, rzecz absolutnie najważniejszą roz-strzygnąć pozwoli.KALECY
35
Jest u nas we wsi kowal, któremu Najświętsza Panienka się obja-wiła, a przynajmniej on tak twierdzi. Pani Nasza pokazała mu się pod rozstajnym krzyżem, na poświęconej ziemi, gdzie kowal ów ogrodze-nie dla Najświętszego Znaku sporządził. Prosty on człowiek, choć w rękach zręczny niebywale, polecam go Waszej Ekscelencji, bogoboj-ny, poważny, choć niestety za kołnierz nie wylewa, ale pomny nauk Waszej Świątobliwości, że wszelkie doniesienia o cudach natychmiast weryfikowane być muszą, udałem się z kowalem pod Krzyż i rzeczywi-ście coś widzieliśmy. Trudno mi powiedzieć, co ja widziałem, to było jakby zagęszczenie pary, dymu przypominające kształt Kobiety, Matki Naszej, która ujrzawszy nas obu ku mnie się zwróciła i szeptem nie-biańskim wyrzekła:
– In Dominum via eius! – wskazawszy na kowala jedną z Rąk Swo-ich Najczystszych, drugą zaś drogę pokazała, nieużywaną, która ponoć do miasteczka prowadzi, ale nikt z tamtej drogi nigdy nie wrócił, nie chciał, czy nie mógł…
Powtórzyła to Matka Niebieska kilkukrotnie, zawsze mówiąc do mnie, ziemskiego namiestnika Swego, prochu z Jej prochu, myśli z Jej myśli, zawsze wskazując na kowala i zawsze drugą z Rąk Swoich tę drogę wskazując. Słyszał to kowal, słów znaczenie mu wyjaśniłem, bowiem przecież zwykłym jest, że do rozmowy z Bożymi Istotami po-trzebny jest tłumacz, pośrednik, ten który boskie przesłanie zrozumie i na prosty język przełoży. On to przesłanie przez mnie z języka Ojców Kościoła na polski przełożone zrozumiał, bo niepośledniego umysłu on, trochę tylko przez wódkę, tę ludzką zmorę i diabelski podszept, za-mroczony ostatnio częściej bywał. Tamtego dnia nie wziął jednak ani odrobinki, bowiem surowo go napomniałem, Najświętsza Panienka z pijakami nie konwersuje, oczywiście przez przygotowanych do takie-go cudu i obeznanych z nimi sług Kościoła, bożych namiestników na ziemi, tej ziemi.
Mam tu problemat ogromny, Ojcze Mój i Arcypasterzu! Nie masz takiego cudu u nas w diecezji, uznać go należy, on bezsprzeczny, ja zaświadczę, ale i oprawić go trzeba odpowiednio, tak, by nikt nie po-wiedział, że bieda u nas i sromota, że Bożych Znaków, tak przecieżKALECY
36
rzadko udzielanych, nie szanujemy, że Matce Naszej Niebieskiej po-rządnego domu wystawić nie umiemy. Pasyjkę by trzeba było tam po-stawić a może coś i więcej, kapliczkę, poświęcić by trzeba to miejsce, bo i o to Pani Nasza w Niebiesiech się upomniała, rozgłosić w diecezji naszej, a kto wie, może i dalej, że takiego cudu doświadczyliśmy, Dom Pielgrzyma, parkingi, jadłodajnie, sklepy z dewocjonaliami, wszyst-ko ku uciesze i zadowoleniu Pielgrzymów, co z całego świata naszą skromną wieś, w celu nabożnym nawiedzać będą. Zaraz za krzyżem źródełko niewielkie bije, w swej Światłości otuliła je Matka Nasza Prze-najświętsza, więc Świętości i Boskość Jej również i temu strumykowi się udzieliła, skromne datki będzie można pobierać za nabranie wody do flakonika a kto wie – może i buteleczkować i na cały świat wysy-łać? Jak Lourdes, jak Fatima, jak Częstochowa, czy jak Gietrzwałd wieś nasza rozbłyśnie, na całym świecie opowiadać o niej będą, a wtedy i dywany w kościele i kapa baldachimu, i monstrancje, i kielichy, i dach blaszany i dzwonnica, i dzwony, i witraże, i dom parafialny i bogate datki coniedzielne na ofiarę…
Z pokorą i miłością na odpowiedź od Waszej Ekscelencji ocze-kiwał będę.
Sługa pokorny - i tu podpis.
KALECY
37
Pierwszy list Biskupa
do Dobrodzieja
Synu Nasz Umiłowany!
List Twój z zainteresowaniem, ale i ojcowską roztropnością prze-czytaliśmy, bardzo radzi jesteśmy, żeś zaraz do nas z tym wyszedł, rady i pomocy oczekując, bo od kogo innego tej pomocy czekać, jak nie od Ojca Swego umiłowanego? Cud, którego przyszło wam doświadczyć wymiar pozaziemski posiada, metafizyczny, takoż i pozaziemskiej, me-tafizycznej metody doń użyć trzeba, a grzechem ciężkim, śmiertelnym byłoby ludzką, z tej ziemi, metodę zastosować. Egzorcyzmy trzeba najpierw odprawić, bo szatan różne szaty wdziewa, później komisja uczona, z trzech co najmniej biskupów cud ten musi obejrzeć i wyrok stosowny wydać. Nasz Ukochany Ojciec Święty w Rzymie taką komisję powołać musi, ale najpierw My, mocą nadaną Nam przez Ducha Świę-tego Nuntium do Rzymu wysłać musimy, uczynimy to niezwłocznie, w tym tygodniu jeszcze umyślny prosto do Dykasterii ds. Cudów do Watykanu zawiezie i czekać trzeba. Zajęty nasz Ojciec Święty, świat