Kalendarz wieczności - ebook
Kalendarz wieczności - ebook
Kalendarz wieczności - najnowsza powieść Wasyla Machny, ukraińskiego poety, prozaika, eseisty, tłumacza (m.in. utworów Zbigniewa Herberta i Janusza Szubera), to zawierająca elementy mistyczne i mitologiczne opowieść rozpięta między wiekiem XVII i czasami współczesnymi, sięgająca od Stambułu po Galicję (na której zimnowojenny podział i epoka ZSRR odcisnęły swoją koszmarną pieczęć). W książce autor łączy trzy przestrzenie czasowe, tworząc nietypową powieść historyczną, w której historia ma postać nielinearną, gdyż - jak sam mówi - wszyscy jesteśmy zakotwiczeni w kalendarzu wieczności, nasze życie jest takim kalendarzem, niezależnie od epoki. Nieco na przekór nowoczesności w jej zglobalizowanej formie, książka Wasyla Machny może być odczytywana jako pochwała lokalności i pielęgnowania wyrastającej z niej duchowości.
„Pisarstwu Wasyla Machny towarzyszę od dwudziestu lat. Wasyla poznałem tuż przed jego wyjazdem z Tarnopola do Nowego Jorku, gdzie mieszka do dzisiaj. Znając, ceniąc i tłumacząc jego wiersze, eseje, i opowiadania, wiem, że do Kalendarza wieczności (być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy) przygotowywał się od dawna, gdy pisał to, co pisał, i jeździł tam, gdzie jeździł (choćby na festiwal poetycki do Stambułu). A jednak ta powieść jest zaskoczeniem ‒ ktoś napisał, nie było takiej jeszcze w literaturze ukraińskiej, ktoś inny nazwał ją ukraińskimi Buddenbrookami. Ukrywając – niemal do końca – swoje prywatne związki ze skrawkiem ziemi między Czortkowem, Jazłowcem, Mytnicą – udało się autorowi w Kalendarzu wieczności przedstawić epicki fresk, ukazujący losy przedstawicieli wielu rodzin, narodów, imperiów (od osmańskiego po radzieckie), napisać wzruszającą, ekumeniczną i uniwersalną w duchu książkę, w której jego wrażliwość jako poety daje o sobie znać w bardzo dyskretny, a jednak niezwykle istotny sposób”.
Spis treści
Część pierwsza 1672. Salamandrowa ziemia
1. Mesjasz ze Smyrny
2. Ulewa
3. Salamandra w szklanej kolbie
4. Celnik
5. Wyprawa
6. Forteca
7. Droga
8. Czerwone pióro
9. Ślub
Część druga 1916. Kuchnia polowa
1. Barewycze i Wolańscy
2. Czortkowski rebe
3. Bu hangi ülke?
4. Jazłowiecki wyłom
5. Oparzony Brzuch i Czerwonobokie Jabłko
6. Kartka z zapachem pigwy
7. Lupanar Bencirowskiej
8. Natarcie
9. Narodziny
Część trzecia 1945. Pociąg
1. Przesiedleńcy
2. Dom Korytowskich
3. Górnik
4. Wiosna 1946
5. W Czortkowie
6. Dwa Księżyce
7. Klipa
8. Kapuśniak
9. Śnieg z oceanu
Przypisy
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-194-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mehmed IV, osmański sułtan
Fazil Ahmed Köprülü, wielki wezyr
Hryć Barewycz, celnik
Anna Barewycz, żona
Warwara Barewycz, córka
Iwan Barewycz, syn
Matij Barewycz, syn
Pawło Barewycz, syn
Michał Korybut Wiśniowiecki, król polski
Jan Sobieski, król polski
Antoni Wolański, chorąży polskiej husarii
Aszkenazy, żydowski kupiec z Jazłowca
Mynas Syrynowicz, ormiański kupiec z Jazłowca
Jakub, Asfatur, Krzysztof, synowie Mynasa
Bogdan Seferowicz, ormiański dowódca z Jazłowca
Sabataj Cwi, żydowski fałszywy mesjasz
Sara, żona Sabataja Cwiego
Jazłowieccy bejlerbejowie
Hodża Ali Efendi, pisarz Dywanu
Murza, urzędnik osmański
Onuferko, łowca ptaków
i inni1
Mesjasz ze Smyrny
Nasza historia zaczyna się jesienią roku 5426 od stworzenia świata, 1666 od narodzin Chrystusa, 1115 wedle kalendarza ormiańskiego i 1076 wedle muzułmańskiego kalendarza hidżry, gdy ze smyrneńskiego portu wypłynęła galera. Zdarzenie, na które można by nie zwrócić uwagi, gdyby tą galerą płynął do Stambułu ktoś inny, a nie sam Sabataj Cwi, mieszkaniec Smyrny, który ogłosił światu swoje posłannictwo. Nadchodziły lata, o których z lękiem debatowali uczeni w piśmie Żydzi i chrześcijańscy teologowie, żeby zrozumieć, co czeka ten świat. A oczekiwali na przyjście Mesjasza i na koniec świata. Dlatego też nie cichły spory w synagogach, bo uczeni w piśmie, podążając za każdą literą Tory, śliniąc palce, rozwijali zwoje pergaminu, aby zgłębić słowa najpierw oczami, a następnie rozumem. A teologowie, jak Joannicjusz Galatowski, byli przekonani, że tylko chrześcijanie trzymają się prawa Mojżeszowego, a więc tylko oni zostaną zbawieni. Astronomowie przyglądali się niebu, wypatrując gwiazd i innych niebieskich oznak, żeby jako pierwsi zauważyć cokolwiek dającego jakąś wskazówkę o dniach ostatnich. A wiadomo, że przed dniami ostatnimi przyjdą fałszywi mesjasze, wojny, głód, choroby, potopy i nastanie ferment we wszystkich narodach. W Londynie, na przykład, szalała wtedy dżuma, przywleczona przez holenderskich kupców. Urzędnik Królewskiej Admiralicji Samuel Pepys w swym dzienniku zapisze, że po zarządzeniu władz o wybiciu wszystkich psów i kotów obszar epidemii tylko się rozszerzył. Przez całe lato szczury roznosiły śmiertelną chorobę, a mieszkańcy Londynu wynosili trupy z domów i układali je na ulicach, bo nie było czym wywozić ich na cmentarze. I dopiero na początku września królewski piekarz zapomniał wygasić piec, w którym piekł chleb dla dworu – i wtedy pożar strawił pół miasta. Wraz z budynkami spłonęli także roznosiciele choroby – i wszyscy, którzy opuścili Londyn, powrócili. I byli też na świecie ludzie, o których zapomniano i dlatego my też nie możemy ich pamiętać. A ten Sabataj Cwi, który podzieli świat na dwadzieścia sześć części (o czym opowiemy potem) dla swoich wyznawców, zupełnie się nie przejmował, że imperia i królestwa od dawna już władają tym, co on tak lekko rozdaje. Imperium Osmańskie, Hiszpania i Portugalia, Carstwo Moskiewskie i dynastia Qing w Chinach, rezygnacja patriarchy Nikona i odkrycie grawitacji przez Izaaka Newtona, angielsko-duńska wojna i pierwsza drukowana Biblia w języku ormiańskim wydana w Amsterdamie – oto czemu to wszystko, powiązane niewidzialnymi nitkami historii, żyło wtedy w oczekiwaniu na dni ostatnie, bo ostatnie dni zawsze są z nami.
Tak oto we wrześniu, dzień przed wyznaczonym wyjściem galery ze smyrneńskiego portu, reisa Papadopulosa odwiedził Sabataj Cwi. Znalazł kapitana w portowej kafanie. Papadopulos usiadł tam, żeby zjeść obiad. Był głodny, a rozmowa z Żydem mogła się przeciągnąć. Sabataj Cwi zauważył to niezadowolenie i odczuł niechęć do siebie. Nawet uważne spojrzenie kapitana, którym ten zmierzył Żyda, przenosząc je z głowy Sabataja na Sabatajowe nogi, nie zapowiadało przyjemnej rozmowy.
Stół przed reisem był jeszcze pusty i kiedy Grek przełknął ślinę, Sabataj posłyszał burczenie w Papadopulosowym żołądku.
Mimo to Sabataj Cwi zaczął:
– Jestem Sabataj Cwi – mówił Żyd szybko, trzymając się mocno każdego słowa jak wyczerpany pływak oczeretu. Mówił z przekonaniem i po chwili wyjawił istotę sprawy. Zachowywał się tak, jakby to Papadopulos wpraszał się do niego na galerę, a nie odwrotnie.
Papadopulos słuchał i przypominał sobie plotki, krążące po Smyrnie. Na sam koniec Sabataj zapewnił, że szczodrze zapłaci za siebie i swoich współtowarzyszy, jeśli reis zgodzi się wziąć ich na pokład.
– A ilu was jest? – zapytał Papadopulos.
– Dwanaścioro – od razu odpowiedział Sabataj. – Jedenastu mężczyzn i Sara, moja żona.
Papadopulos przypomniał sobie, jak jeden z jego utykaczy opowiadał, że w Smyrnie objawił się żydowski mesjasz, to znaczy mesjasz ten właśnie wrócił z Palestyny, skąd przywiózł sobie żonę Sarę, która przyćmiła urodą wszystkie tutejsze piękności. Właśnie tą wieścią rozbrzmiewały w czasie rozmów muzułmańskie, chrześcijańskie i żydowskie domy. Gadają, że chodzi ten mesjasz z kilkoma swoimi wyznawcami po ulicach i śpiewa psalmy. Wygląda na szalonego, ale szalony nie jest. Ktoś inny z Papadopulosowej załogi, kto słyszał tę opowieść, dodał, że smyrneńscy rabini nie akceptują tego Sabataja, ale kilkudziesięciu Żydów tutaj, w Smyrnie, jednak uwierzyło w jego słowa i gotowi są pójść za nim na kraj świata.
Kiedy galerę załadowano i szturman podał wioślarzom pierwszą komendę, do portu zeszło się kilka dziesiątków smyrneńskich Żydów z dziećmi. Niektórzy z nich płakali, a niektórzy rzucali przekleństwa w ślad za galerą, która już odpływała. „Co oni tam krzyczą?” – pytał sam siebie reis Papadopulos. Do jego uszu, zarośniętych czarnymi włosami, wpychało się morskie powietrze, zagłuszając słabe głosy Żydów na brzegu. Po pewnym czasie załopotały napięte żagle. Ludzie w porcie zlali się z portową zabudową. A ci Żydzi, których Papadopulos zgodził się przewieźć do Stambułu, stłoczeni na rufie, wpatrywali się przed siebie, za horyzont, jakby niezainteresowani tym, co się dzieje na brzegu. I tylko czarnowłosa Sara, która była wśród nich, uśmiechała się, spoglądając na brzeg.
Do dziesięciu długich wioseł po obydwu stronach burt galery posadzono ponad stu wioślarzy, których brano ze Smyrny czy z podmiejskich wsi, a resztę przywożono z targów niewolników. Szturman, jego pomocnik, dozorca niewolników, kowale, utykacze, takielarze, cieśle – stanowili pstrokatą załogę, a poradzić sobie z nią mógł tylko Papadopulos, smyrneński Grek, którego przodkowie służyli jeszcze u Hayreddina Barbarossy. Tym razem na galerze było również dwanaścioro pasażerów, którzy wczoraj prosili o podróż do Stambułu.
Papadopulosową galerą przeważnie przewożono pszenicę, przechowywaną później w magazynach smyrneńskiego portu. Miała dwa maszty, na których poszarpane i wytarte przez mocne podmuchy śródziemnomorskich wiatrów płócienne żagle wisiały jak szarawary na krzywych nogach kapitana.
Często podczas morskich rejsów galerę doganiał sirocco. Papadopulos najbardziej bał się tego wiatru, bo rozdzierał tkaninę żagli i łamał maszty. Płaskodenną galerę, zalewaną przez sztormowe fale, mogło wyrzucić na brzeg. Nawet wtedy, gdy majtkowie na czas opuszczali żagle, a nadzorcy niewolników manewrowali, słuchając rozkazów kapitana. Mimo to nie wszyscy przeżywali. I Papadopulos z tymi, którzy przeżyli, zrzucał z kamienistych brzegów wyspy ciała nieszczęsnych topielców. Znajdowano ich na całym brzegu. Ptaki krążyły nad nimi, aby pić z martwych oczu, a nocą w pobliżu czuć było zapach lisów. A potem przez kilka dni utykacze wymieniali strzaskane deski w dnie i burtach statku, a cieśle naprawiali połamane wiosła. Kiedy galera i resztki załogi były gotowe kontynuować żeglugę, Papadopulos, orientując się w gwiaździstym niebie jak w dzielnicy Smyrny, w której wyrósł, szukał między gwiazdami drogi do najbliższego portu.
Jednak jeszcze wczoraj, kiedy Papadopulos w Smyrnie czekał na swoją załogę, która rozbiegła się po mieście, tych dwanaścioro poprosiło, aby ich zabrał do Stambułu. Kapitan galery obejrzawszy ich, powiedział, że statek wypływa jutro i mogą doczekać świtu w nabrzeżnym magazynie pszenicy. W dodatku Żyd, który nazwał siebie Sabatajem Cwi, wydał się staremu Papadopulosowi podejrzany, bo zgodził się czekać w magazynie, zapytał, w jakim budynku jest ten magazyn, i wyjaśnił, że nie chcą wracać do domów, żeby się nie spóźnić. Papadopulos poprowadził ich kamienistym brzegiem i otworzywszy kluczem zamek, wpuścił do środka. Suche powietrze uderzyło go w nozdrza i kichnął, po nim kichnął Sabataj Cwi i wszyscy jego towarzysze. Przybrzeżne wzgórza, na których dojrzewały winogrona, owiewało świeże morskie powietrze. Gdzieniegdzie w oknach miejskich domów drżało brudne światło. Szczekały psy. Na wzgórzach słychać było rżenie spętanych koni. A gdzieś, całkiem daleko, w okolicznych wsiach senne koguty nakłuwały swoim pianiem północną ciszę, w którą podążał oddział konnych. Zmieszany z ich niskimi, oddalającymi się od portu głosami dudnił, stopniowo cichnąc, ciężki tętent kopyt.
Budyneczek, w którym spali Żydzi, stał z dala od portowych zabudowań. W środku, na wydmach pszenicy umościli się na noc pasażerowie Papadopulosa.
Korsarz wrócił na galerę, ale nie mógł zasnąć. Wydobywając z pamięci twarze Żydów, czuł narastającą ciekawość i podejrzenia. Kim są? Po co im Stambuł? Ten, który nazywał siebie Sabatajem Cwi, wydawał się Papadopolusowi szaleńcem i prorokiem. Mówił do kapitana jak do pustego miejsca, otworu w przegniłej desce drzwi. Ten Żyd patrzył, przewiercając reisa wzrokiem. Ten wzrok magnetyzował i paraliżował jak oczy węża ofiarę. Słowa, które wypowiadał, były nie z ziemi, a z książek. Tylko nerwowe drganie kręgów szyjnych i czasami wąskich ust świadczyło o tym, że mówiąc, Sabataj przeżywa wielkie napięcie. I pochodzi ono nie z jego ciała, a skądś z góry, jak ulewa z zachmurzonego nieba.
Papadopulos podkradł się do magazynu z pszenicą – zajrzał w szparę między deskami drzwi. Zobaczył, że ten Żyd nazwiskiem Sabataj Cwi, pochylony nad oprawioną w cielęcą skórę księgą, czyta. Okna były zalane księżycowym światłem jak kozim mlekiem. Z dala od mężczyzn spała kobieta. Papadopulos nie wiedział, kim ona jest. We śnie odkryła się – spod bawełnianej narzutki bielała jej łydka. A kiedy przewróciła się na lewy bok, nakrycie zsunęło się, obnażając jej aksamitne plecy i pośladki.
Serce Papadopulosa zabiło mocniej. Jeszcze raz spojrzał na Sabataja Cwiego, ale ten, odłożywszy księgę, już się modlił.
I Papadopulos, odszedłszy od drzwi, myślał o rozgrzanej we śnie kobiecie i jej białych łydkach.
Westchnął jak zmęczone zwierzę i wrócił na galerę. Zasnął, nakrywszy się z głową grubym kaftanem.
Nad zatoką smyrneńską wyciekał srebrnym światłem księżyc, podobny do pękniętej skorupy kurzego jajka.
Załoga Papadopulosa przyszła na brzeg przed świtem. Greka obudziło skrzypienie deski, która uginała się pod potężnymi ciałami jego marynarzy, kiedy wchodzili na galerę. Niewolników przyprowadzono na samym końcu, gdy wszyscy inni zajęli już swoje miejsca.
Zatoka lśniła od porannego słońca.
Zaczynał się przypływ – i zielone fale nasuwały się na ląd.
Mewy latały nad brzegiem, pierwsi rybacy szykowali swe łodzie i sieci, żeby zdążyć powrócić z połowem przed zachodem słońca.
Papadopulos jak zwykle nakrzyczał na marynarzy i zaczął czekać, aż z budyneczku wychyną Żydzi.
– Rybacy wyjdą w morze pierwsi – rzekł do swojego pomocnika, czy to z wymówką, czy po prostu, żeby cokolwiek powiedzieć.
Kiedy na brzegu i w porcie wreszcie zaczęło budzić się życie, drzwi budyneczku się otworzyły. Papadopulos zauważył to, ale z magazynu nikt nie wychodził. Jako pierwszy pokazał się Sabataj Cwi, trzymający pod pachą księgę, a za nim dziesięciu Żydów i ta sama Żydówka, którą w nocy Papadopulos pożerał wzrokiem. Cała dwunastka zdążała w stronę statku. Jeszcze wczoraj, umawiając się z Papadopulosem, Sabataj Cwi, o którym huczała Smyrna, próbował wyjaśnić Grekowi, że trzeba odpływać natychmiast, bo jego i jego towarzyszy prześladują smyrneńscy rabini. Ale co to właściciela statku i jego szemraną załogę mogło obchodzić? Dlatego też wypływali rano, doczekawszy się przypływu. „Jeden problem – pójdą pod wiatr” – zadumał się Papadopulos.
A więc ze Smyrny Sabataj Cwi zabierał się w pośpiechu. Ten, do kogo przylgnęło słowo „mesjasz”, przed którym w żydowskich dzielnicach Smyrny jedni padali na kolana, tańczyli i radowali się, a inni – spluwali w kierunku, skąd wiatr czy ludzki pogłos przynosił jego imię. Ale cóż z tego? Statek Papadopulosa załadowany smyrneńskim towarem i tak płynął do Stambułu. Z tymi dwunastoma czy bez nich.
Przedwczoraj Sabataj Cwi przyszedł do synagogi z dziecięcą kołyską, w której leżała ryba zawinięta w zwój Tory. Niósł kołyskę jak beczkę wina, przyciągając uwagę przechodniów i sprzedawców, których sklepiki znalazły się na jego drodze. Za nim szła Sara. Stąpała krok w krok, trzymając się wzrokiem cienia, który padał od Sabataja. Za nimi zdążało jeszcze kilku jego zwolenników. Koło synagogi procesja zatrzymała się i Sabataj zwrócił się do swoich towarzyszy, ale, rzecz jasna, słyszeli go przechodnie, kramarze i rabin wewnątrz synagogi, do której drzwi były uchylone.
– Ja, Sabataj Cwi, mesjasz narodu izraelskiego, powiadam wam, że oto nadchodzi czas żydowskiego wyzwolenia – i wszedł do świątyni.
Rabin spotkał Sabataja niemal na progu, bo krzyki na ulicy przyciągnęły jego uwagę.
– To ty śmiałeś wymówić imię Najwyższego, które wolno kapłanowi wypowiadać tylko raz w roku, w dzień Jom Kipur, w Świątyni Jerozolimskiej? – zapytał go stary rabin.
– Ja – odpowiedział Sabataj Cwi – pozwoliłem sobie na to, bo jestem mesjaszem.
Rabin spuścił wzrok.
– A co przyniosłeś do synagogi? – zapytał, pokazując ręką na kołyskę, której Sabataj nie wypuszczał, przycisnąwszy ją do piersi.
– Rybę, owiniętą w Torę.
– Owiniętą w Torę – drżącymi ustami wyszeptał starzec.
Sara, która stała obok Sabataja, zobaczyła, jak pod rabinem, który służył w synagodze ponad czterdzieści lat, ugięły się nogi.
Minęła godzina, a już wszyscy rabini wyklęli Sabataja Cwiego i ten zniknął z miasta, później zaś pojawił się w Salonikach, skąd przeniósł się do Stambułu.
Minie jeszcze kilka lat, zanim Sabataj Cwi zjawi się z kołyską na schodach synagogi w otoczeniu swoich uczniów i zwolenników.
I kiedy statek, wyszedłszy ze smyrneńskiej zatoki, wziął kurs na Stambuł, niektórzy z Żydów, odczuwając pierwsze podmuchy morskiego wiatru, wyciągnęli swoje tałesy i okryli się nimi. Załopotały nad głowami podróżnych płócienne żagle. Sternik, trzymający obiema rękami chwiejny ster, krzyknął coś do załogi, a ta rozbiegła się po pokładzie naciągać żagle. Wtedy jedenastu mężczyzn i kobieta zeszło pod pokład, żeby schować się przed wiatrem.
Statek odprowadzało, jak później na przesłuchaniu w Stambule powie Papadopulos sułtańskim gwardzistom, kilkuset smyrneńskich Żydów.
Nie płakali i milczeli, czując mocne pieczenie w oczach od słonego, morskiego powietrza. I każdy chciał zatrzymać wędrowców. Ale kiedy statek rozpłynął się na horyzoncie, westchnąwszy, zabrali swoje dzieci i poszli do domów z ciężarem w sercu.
Na galerze, która pewnie zmierzała do Stambułu, był Sabataj Cwi, urodzony w Smyrnie, mesjasz narodu izraelskiego z towarzyszami i Sarą, która była jego żoną. To on zapłacił właścicielowi statku za podróż i nakazał płynąć do Stambułu. Teraz wystawiał twarz na podmuchy morskiego wiatru i słyszał, jak łopoczą żagle. Odwrócił się, żeby spojrzeć na Smyrnę. Miasto, w którym on, Sabataj Cwi, urodził się czterdzieści lat temu, malało z każdą milą szlaku galery, która odpływała, jak mu się zdawało, na zawsze. Przez czterdzieści lat dużo podróżował, nauczał Tory i Kabały, uciekał z miast, kłócił się z rabinami i nigdzie nie zatrzymywał się na długo.
Na górze Pagos, która wisiała nad miastem, widniała forteca Kadifekale. Z tego miejsca najlepiej widać było zatokę. W dzieciństwie Sabataj wdrapywał się przez zagajniki i oliwne gaje na forteczną górę i oglądał każdy szczegół, który odkrywał się przed jego oczami. Najbardziej wabiła go zielona zatoka w nocy, kiedy na galerach i łodziach zapalały się oliwne lampki. Wtedy, gdy morze się uspokajało, Sabataj wracał do domu, bał się bowiem psów i janczarów. Schodził z góry, czując oddech Stwórcy. W domu jak zawsze zastawał popłoch: matka krzyczała, że chłopca pocięli janczarzy albo że go porwali, żeby sprzedać w Stambule. I kiedy Sabataj podchodził do ojca, ten kładł mu na głowę rękę i nachyliwszy się, coś szeptał do ucha. I chłopiec szedł spać.
Jakby żegnając się ze Smyrną, Sabataj widział jeszcze, jak pod górą z jednej ściany kamiennych budynków wyrastały iglice minaretów. I jak uliczki zrastały się z murami domów. A mętna zasłona mgły zakrywała i górę, która przysiadła nad miastem, i samo miasto.
Statkiem zakołysało i Sabataja omal nie zwalił z nóg potężny majtek, który biegł co sił do głównego masztu. I mesjasz pospiesznie zszedł pod pokład, gdzie była Sara z dziesiątką zwolenników jego mesjańskiego posłannictwa. Kobieta leżała, przykrywszy się wełnianymi ubraniami, bo zaczynało ją mdlić od choroby morskiej. Sabataj postanowił jej nie niepokoić. Siadł w kręgu swoich wyznawców i zaczął z nimi rozmowę.
Wszyscy pochodzili ze Smyrny. Tylko Sara, którą Sabataj przywiózł do rodzinnego miasta z daleka, była rodem z Podola. Młody Sabataj ożenił się z nią w Kairze. Usłyszawszy o mesjaszu, Sara, która cierpiała na neurozę i często ukazywali się jej prorocy i zmarły ojciec, przerąbany na pół przez Kozaków Chmielnickiego, ogłosiła się jego narzeczoną. Plotka o piękności, która wierzy w to, że jest narzeczoną mesjasza, dobiegła do Kairu szybciej niż karawana wielbłądów przechodzi przez palestyńską ziemię i dociera do Egiptu. Sabataj Cwi wysłał posłów do Livorno i Sarę przywieźli do stolicy. W domu Rafaela Josefa odbył się ślub, który Sabataj przyjął jako wolę Najwyższego.
Pierwszy przemówił do Sabataja Abram Rubio, którego wczoraj mesjasz ogłosił królem i włodarzem jednej dwudziestej szóstej części świata. Sabataj podzielił świat na dwadzieścia sześć części, bo jeszcze wczoraj otaczało go dwudziestu sześciu najbliższych wyznawców. Jedną częścią władał teraz ubogi Abram. Żeby podziękować Sabatajowi za tak wielki honor, za który smyrneńscy bogacze jemu, biednemu Abramowi, zapłaciliby wielkie pieniądze, wykonywał każde życzenie mesjasza i gotów był iść za nim, gdzie oczy poniosą. A więc zaczął ubogi Abram, król i władca tej części świata, której nazwy Sabataj zapomniał mu powiedzieć.
– Kiedy Mesjasz wejdzie do pałacu sułtańskiego i zrzuci z głowy sułtana jego brokatowy turban, kiedy ogłosi naród Izraela wolnym i poprowadzi wszystkich Żydów do Jerozolimy, będziemy mieli tyle dywanów, by wyścielić nimi ich drogę – mówił szeptem.
Wszyscy inni, z tałesami na głowach, przysunęli się bliżej.
Nadzorca, który z jakiegoś powodu wbiegł do pasażerskiej kajuty, najpierw pomyślał, że ktoś postawił namiot, bo Żydzi, którzy płynęli statkiem, siedzieli w kole tak blisko jeden drugiego, że niemal dotykali się czołami. Mówili językiem Tory, żeby nikt nie mógł ich zrozumieć czy podejrzewać o zmowę.
Z boku jęczała Sara. Mdliło ją – i szlochała, jakby rodziła. Wymiotowała, wycierając śmierdzącą ślinę rękawem.
– A jeśli sułtan nie zechce oddać władzy i zrzucić turbanu? – wyraził wątpliwość złotnik, który jeszcze wczoraj siedział w swoim sklepiku w cichej smyrneńskiej uliczce.
Sabataj Cwi aż się poderwał, ale uderzywszy głową o niski drewniany sufit, znów siadł na miejscu. Podniósł się krzyk. Galerą jeszcze raz zachwiało, widać tym razem wielka fala uderzyła w prawą burtę i krąg mężczyzn rozsypał się jak pszenica z wora.
Przed rankiem morze się uspokoiło.
Sabataj Cwi zasnął, położywszy się na drewnianej koi, zasłanej workiem.
Spała wymęczona podróżą Sara. I towarzysze mesjasza chrapali jeden drugiemu w twarze i brody w takt skrzypienia masztów statku.
Wszyscy talmudyści przepowiadali pojawienie się mesjasza po strasznych doświadczeniach, które spotkają synów Izraela na całym świecie. I kiedy Sabataj Cwi pierwszy raz zjawił się w Stambule – podszedł do niego pewien mężczyzna o imieniu Abraham Jakchini. Przyniósł stary rękopis, gdzie napisano, że narodzi się Sabataj Cwi, który stanie się prawdziwym mesjaszem, i chociaż jego i jego uczniów będą prześladować i oskarżać, on, mesjasz, będzie czynił cuda i złoży z siebie ofiarę dla wysławienia Pana. Rękopis był podróbką, ale o tym nie wiedział nikt, oprócz Natana z Gazy, który sam go napisał, sam też znalazł w Stambule Abrahama Jakchiniego, żeby ten przekazał rękopis Sabatajowi. Sabataj Cwi, który wierzył we własne wybraństwo, przeczytawszy rękopis, umocnił się w swej wierze, że to właśnie on jest powołany, by zostać mesjaszem. Na targach Stambułu i w sklepach, gdzie handlowano papierem, pojawiały się różne stare manuskrypty, przepisane przez muzułmańskich, chrześcijańskich i żydowskich skrybów, dlatego Sabataj nie mógł niczego podejrzewać. Abraham Jakchini, do rąk którego trafił rulon z oberwanymi końcami i wytartymi dziurami, mówiący o Sabataju Cwim, żydowskim mesjaszu, wierzył każdemu słowu, jakie zobaczyły w rękopisie jego oczy. Przed rokiem 1666 chrześcijański świat od Londynu do Amsterdamu, Madrytu i Kijowa, Wiednia i Jazłowca oczekiwał drugiego przyjścia Jezusa Chrystusa. To tu, to tam pojawiały się prorocze tłumaczenia teologów, na sklepieniu niebieskim odgadywano kształty zwierząt, które budziły lęk. Na rynkach stolic imperiów sprzedawano rękopisy z proroctwami, podając je za dawne teksty i zaklinając się, że pisma te są bardzo stare, a odnaleziono je właśnie teraz w klasztornych bibliotekach czy pieczarach ziemi palestyńskiej. Dlatego Natanowi z Gazy łatwo było podrobić żydowskie pismo pod stary zapis i przekazać przez zaufanego człowieka, który służył w Jerozolimie przy osmańskim paszy, do Stambułu. Wiedział bowiem, gdzie przebywa Sabataj Cwi.
A stało się to na długo przed opisaną przez nas morską podróżą Sabataja z Sarą i dziesięcioma zwolennikami do Stambułu.
Przeczytawszy przekazany przez Abrahama Jakchiniego zwój, Sabataj Cwi przyłączył się do sułtańskiej karawany, żeby znaleźć się w Jerozolimie i przekonać o prawdziwości tego tekstu.
Po trzydziestu dniach podróży ukazały się mu wzgórza Jerozolimy. Zeskoczył z muła, którego kupił w Stambule, i dalej poszedł pieszo. Ani krzyki poganiaczy, ani przedwieczorny chłód wraz z mrokiem, który nasuwał się na miasto – nic nie mogło zatrzymać Sabataja. Przyszło poganiaczowi sparować Sabatajowego muła z kobyłą, a karawanie zanocować przed Jerozolimą. Ludzie sułtana rozpalili ognisko, bo bali się nie tylko dzikich zwierząt, lecz także ataku beduinów. Jednak noc minęła spokojnie. Zatem rano znowu ustawili karawanę i ruszyli za Sabatajem, lecz nigdzie go nie znaleźli. Zdawało się, że zginął w Jerozolimie, bo osmańscy poganiacze więcej o nim nie słyszeli. W mieście sprzedali jego muła, a pieniądze podzielili między siebie.
Ale Sabataj nie zginął. Zamieszkał w domu pewnego Żyda o imieniu Mordechaj – za skromną opłatą za nocleg i jedzenie. Sam Mordechaj, podobnie jak jego rodzina, przestrzegał wszystkich przykazań, pościł i modlił się, nie mógł więc nie zauważyć, że przybysz, którego twarz promieniowała czymś niewymownie pięknym, budzi się rano i obchodzi wszystkie synagogi. Nocami cicho śpiewał psalmy, kołysząc się nad otwartymi księgami. Nierzadko Mordechaj widział przez uchyloną porannym wiatrem zasłonę, która oddzielała pokoik gościa, jak ten śpi, z głową złożoną na księgach. I dlatego Mordechaj, zobaczywszy dziwne zachowanie gościa, opowiedział o tym sąsiadom. A ci to roznieśli po całej Jerozolimie. I kiedy ludzie pytali, kto to u niego zamieszkał, nie miał co odpowiedzieć, bo nie znał imienia swojego gościa.
Usłyszał o sprawiedliwym i ascecie Natan z Gazy, bo sława szła w ślad za Sabatajem Cwim, a poniekąd nawet go wyprzedzała. Zwłaszcza to, że pozwolił sobie wymówić tetragram imienia Pańskiego. Dziwili się i jerozolimscy rabini, i prości ludzie. Niesłychana rzecz: jak mogły poruszyć się jego usta i jak mógł jego głos wypowiedzieć to, co wolno wymówić jedynie raz na rok kapłanowi w Świątyni?
Sabataj Cwi nie zdążył jeszcze na dobre opuścić Kairu z osmańską karawaną, gdy w Jerozolimie wiedziano już, kto przybył.
I kiedy dowiedział się o tym Natan z Gazy, pospieszył do Jerozolimy i znalazł dom Mordechaja. I wypytał o wszystko jeszcze przed przyjściem Sabataja Cwiego, bo ten udał się na poranną modlitwę do jednej z synagog. A było to siedemnastego tamuza, czwartego miesiąca, w dzień postu na pamiątkę zburzenia przez Rzymian murów jerozolimskiej Świątyni.
I kiedy spotkali się i stali w drzwiach, objęli się jak starzy przyjaciele.
I rzekł wtedy Natan z Gazy do Sabataja Cwiego:
– Każdy Żyd wie, że przyjdzie mesjasz z rodu Dawidowego.
Na to Sabataj Cwi odpowiedział:
– I każdy Żyd wie, że prorok Eliasz będzie poprzedzał mesjasza.
Potem siedzieli w pokoju Sabataja i patrzyli jeden na drugiego jak mesjasz na proroka. I, nie uroniwszy ani słowa, przesiedzieli tak do rana. I kiedy wypaliła się oliwa w lampie, a tlący się czerwienią mrok zostawił na kamienistych wzgórzach kawałki cienia, wyszli na podwórze Mordechaja, gdzie Natan ogłosił Jerozolimie nadejście mesjasza, a mesjasz to, że w Natanowym ciele zamieszkała dusza proroka Eliasza.
I że wszystko stało się tak, jak opisali to ich poprzednicy.
Usłyszał to jedynie Mordechaj, który podwiązywał ciężkie pędy winnej latorośli na swoim podwórku.
Upadłszy na kolana, całował Mordechaj kurz, na którym widniały dwa pochylone cienie – mesjasza i proroka Eliasza.
Po kilku godzinach o wszystkim dowiedzieli się żydowska Jerozolima i osmański pasza.
Zarządzający skarbem i podatkami Rafael Josef Czelebi przybył do Kairu jako osmański urzędnik dwadzieścia lat wcześniej, będąc całkiem młodym człowiekiem. Nie miał jakiegoś szczególnego majątku i niespecjalnie wierzył w to, że osiągnie tu życiowy sukces. A teraz trzymał w swym ręku całe finanse egipskiego ejaletu, tak więc razem z paszą i dowódcą kairskiego garnizonu odczuwał słodki smak władzy, który porównywał do soku dojrzałej brzoskwini. Co prawda, przez te dwadzieścia lat zmieniło się kilku paszów i kilku dowódców garnizonu. Jednych wzywano do Stambułu, inni umierali w Kairze – i nikt nie pozostawał tu dłużej niż Rafael Josef Czelebi, który przyszedł na świat w Tesalii. Zarządca skarbu egipskiego ejaletu mieszkał w pałacu, w luksusach, nie tylko dbając o przysparzanie bogactwa Stambułowi, lecz także nie zapominając o wspieraniu Żydów, z których się wywodził. I właśnie dlatego sumiennie studiował Kabałę. Kiedy Sabataj Cwi przyjdzie do pałacu Rafaela Josefa, powie osmańskiemu urzędnikowi, że w Stambule na rynku podszedł do niego ubogi Żyd, pisarz i kaznodzieja, kolekcjoner starych rękopisów, Abraham Jakchini. Pokazał, powie Sabataj Cwi, zwój, w którym zapisano proroctwo, że dziewiątego dnia miesiąca aw narodzi się chłopiec o imieniu Sabataj Cwi, który dla narodu żydowskiego stanie się mesjaszem. Nie było dokładnie powiedziane, gdzie przyjdzie na świat, ale jego rok urodzenia i imię ojca nie budziły wątpliwości.
– Więc chcesz powiedzieć, że ty, Sabataj Cwi, jesteś mesjaszem? – zapytał Rafael Josef Czelebi i westchnął tak, że echo potoczyło się po wszystkich korytarzach i pokojach jego pałacu.
Sabataj Cwi nie odpowiedział na pytanie osmańskiego zarządcy skarbu, ten zaś rzekł:
– Jeśli jesteś mesjaszem, gotów jestem złożyć urząd i rozdać swój majątek.
Wiara, jaka przepełniała rozum i wolę Rafaela Josefa Czelebiego, zajaśniała w jego oczach. Mówiono w Kairze, że w jego pałacu jednocześnie siedziało za stołem pięćdziesięciu rabinów, że otaczał się prorokami i kabalistami. I że każdego roku sam jeździł do Jerozolimy modlić się na grobach żydowskich proroków.
Czy tak było, czy nie było, Sabataj wyjął zwój. Podał go Rafaelowi Josefowi. A ten, rozwinąwszy go, usłyszał, jak z przesiąkniętego potem zwoju posypał się na marmurową podłogę piasek. Przebiegł oczami tekst i oddał zwój Sabatajowi.
Co było napisane w tym zwoju, z którym Sabataj Cwi nie rozstawał się, odkąd odkupił go od Abrahama Jakchiniego?
„I narodzi się syn Mordechajowi w 5386 roku, i nazwą go Sabatajem Cwi, i pokona on wielkiego krokodyla, i pozbawi siły okrutną żmiję. On jest prawdziwym Mesjaszem. Jego królestwo będzie wieczne, a poza nim nie ma zbawiciela Izraela. O nim prorokował protopop Awwakum: «Kaznodzieja wiarą swoją żyć będzie». Współcześni będą go prześladować i znieważać... chociaż są rabinami i wodzami pokoleń. A on będzie czynił cuda i ofiaruje siebie w imię sławy Pana”.
Naczelny rabin Stambułu Jom Tow ben Chananja ben Jakar wymógł, żeby Sabataja Cwiego aresztowano, ale kiedy wieziono rozkaz sułtana, mesjasz zdołał opuścić Smyrnę. I jak wiemy, płynął do Stambułu na galerze Papadopulosa.
W listopadzie Sabataj Cwi przybył do Stambułu. Do miasta można było wjechać trzydziestoma trzema bramami: jedenaście z nich wiodło z lądu, trzynaście – od zatoki Złoty Róg, i dziewięć – od strony morza Marmara. Niektóre z bram od dawna były zamurowane, bo nikt z nich nie korzystał. Którą wszedł do miasta Sabataj Cwi, nie wiadomo.
Zgodnie z rozkazem kapitana Papadopulosa zwinięto żagle.
Poranny przypływ niósł galerę do zatoki Złoty Róg.
Sternik trzymał kurs na port. I tylko wiosła rozgarniały słoną wodę, poskrzypując jak pióro na papierze.
Poranna mgła leżała na wszystkich wzgórzach Stambułu. Przez zielonkawe opary jesiennego powietrza przebijały białe maszty minaretów.
Obserwując, jak sternik wprowadza galerę do stambulskiego portu, Papadopulos rzucił okiem na wioślarzy, których liczba zmalała. Niektórych trzeba było wyrzucić do morza, bo zmarli z wycieńczenia. Sirocco, którego Papadopulos najbardziej się obawiał, tym razem ich ominął. Pasażerowie, ledwo przeżywszy morską podróż, znów stali na rufie galery. Wszyscy dwanaścioro. Czarnowłosa Sara, którą Papadopulos podglądał, schodząc pod pokład, stała obok Sabataja Cwiego. Objąwszy go, szeptała mu coś do ucha, potem zaśmiała się nerwowo i poprawiła swoje wspaniałe włosy, potargane przez wiatr.
Kilka mil przed portem Papadopulos zauważył sułtańską straż. Przesunął zaniepokojonym wzrokiem po janczarach, ale uspokoił się na myśl, że być może witają jakiegoś paszę.
W przeddzień przybycia Sabataja Cwiego do Stambułu miejscowi rabini otrzymali list ze Smyrny od rabina Chaima Benveniste, w którym pisał, że Sabataj Cwi wypłynął ze Smyrny do Stambułu z zamiarem obalenia sułtana i ogłoszenia siebie Mesjaszem w stolicy Porty. „W dodatku – donosił rebe Chaim – Sabataj ze swoimi zwolennikami zabił smyrneńskiego Żyda Chaima Fechina w synagodze tylko za to, że ten nie uznał go jako mesjasza. Wdarli się do synagogi w szabat i siekierą rozpłatali czaszkę nieszczęsnemu kupcowi. Jeśli nie chcecie ściągnąć na swoje głowy gniewu sułtana, to natychmiast zawiadomcie kogo trzeba o przestępcy”. List został przeczytany i następnego dnia stambulscy rabini przyszli do pałacu wielkiego wezyra Köprülü. Wysłuchawszy ich, wezyr postanowił aresztować Sabataja Cwiego, gdy tylko jego noga dotknie stambulskiego brzegu.
Papadopulos pomylił się – sułtańska kawaleria czekała właśnie na przybycie jego galery.
Kiwając się w siodłach, oddział niecierpliwie oczekiwał, kiedy wreszcie majtkowie zacumują galerę na nabrzeżu i zejdą z niej Żydzi. Wioślarze unieśli wiosła i Papadopulos zarządził, że można schodzić. Sabataj Cwi, niczego nie podejrzewając, zszedł na brzeg. I nastąpiło nieoczekiwane: pięćdziesięciu tragarzy, którzy stali koło magazynu i byli gotowi rozładować pszenicę z przybyłej galery, wybiegło naprzeciw Żydom i zmieszało się z nimi. Wtedy aga sułtańskiej kawalerii rozkazał wyciągnąć szable i oddział wdarł się w ludzką ciżbę.
Przestraszony Sabataj Cwi, Sara i uczniowie zastygli w miejscu.
Po chwili dziesięciu ucięto głowy, a niektórych zadeptano końmi.
Papadopulos, zobaczywszy to, przestraszył się, rozumiejąc, że sprawa z Żydami nie jest całkiem czysta. Schował się pod pokładem, skąd wyciągnęło go dwóch janczarów. Żydów, otoczonych oddziałem kawalerzystów, poprowadzono na przesłuchanie.
Stambuł budził się: otwierano sklepy, pachniało kawą, stukały kopyta sułtańskiej kawalerii, która aresztowała państwowych przestępców i prowadziła ich do więzienia dla dłużników.
Po ujęciu przesłuchiwano Sabataja Cwiego, nie dotykając jego ciała – taki był rozkaz wielkiego wezyra Fazila Ahmeda Köprülü.
– Ktoś ty? – zapytał aga sułtańskiej kawalerii.
– Jestem uczonym z Jerozolimy, upoważnionym do zbierania ofiar dla potrzebujących – odpowiedział Sabataj Cwi. Jeszcze nie mógł zrozumieć swojej sytuacji i przekonywał Sarę i towarzyszy, że wszystko się ułoży. Po krótkim przesłuchaniu zakuli go w kajdany i wywieźli do fortecy Abydos nad Cieśninę Dardanelską. Sam wielki wezyr nakazał sprowadzić aresztowanego do fortecy – coś postanowił, ale nie poinformował o tym nawet sułtana Mehmeda IV.
Wieść o tym, że pojmano państwowego przestępcę Sabataja Cwiego razem z jego jedenastoma poplecznikami, rozniosła się po Stambule błyskawicznie. Wszyscy oczekiwali pokazowej egzekucji. Nawet miejscowi Żydzi czekali na rozkaz sułtana z nie mniejszą niecierpliwością niż ludność muzułmańska. Mieszczanie czekali, kiedy wreszcie pokaże się janczarska załoga, która towarzyszyć będzie przestępcy przykutemu do metalowej klatki. I kiedy nareszcie zatkną odrąbaną głowę Sabataja na bramie Alay Meydany – Dziedzińca Janczarów?
Żydowskie społeczności Europy, które uwierzyły w mesjańskie posłannictwo Sabataja i nawet ci rabini, którzy nie uznali samozwańca, wyglądali wieści ze Stambułu. Imię tego człowieka niepokoiło wszystkich, którzy oczekiwali na odrodzenie i odbudowę Świątyni. I chrześcijańscy teologowie, i uczeni w piśmie, przez stulecia spierający się o czas przyjścia Mesjasza – wszyscy przypuszczali, że może nim się okazać właśnie Sabataj Cwi. Jednak Joannicjusz Galatowski, archimandryta czernichowskiego klasztoru, napisawszy pracę Mesjasz prawdziwy, Jezus Chrystus, syn Boży. Rozmowa chrześcijanina z żydem, którą wydrukowano w drukarni Ławry Kijowsko-Peczerskiej, obwinił rabinów o rytualne zabójstwa i odrzucenie gojów i wezwał chrześcijan, by nie lękali się tego, kto naprawdę jest Mesjaszem.
Ktoś z otoczenia Sabataja Cwi opisał przybycie mesjasza do Stambułu tak:
Przyjęli nas tutaj z wielkimi honorami. Mesjasz, któremu przyprowadzono lwa, poskromił go, pogłaskawszy grzywę drapieżnika. I lew od razu położył się przed Mesjaszem. I wjechał Mesjasz na lwie do pałacu Topkapi. Sułtan zaś, zobaczywszy Mesjasza, zdjął koronę i ukoronował nią Jego głowę.
Tymczasem listy z fortecy, w której przebywał Sabataj Cwi, rozchodziły się po wszystkich żydowskich gminach i coraz bardziej niepokoiły Żydów. Dziesiątki ich przyjeżdżały ze wszystkich krajów, by się pokłonić swemu królowi. Dowiedziawszy się, że Sabataj przebywa w osmańskim więzieniu, Rafael Josef Czelebi przekazał przez pewnego urzędnika, który jechał z rejestrem podatkowym do Stambułu, wielkie pieniądze. I wtedy zwolennicy mesjasza przekupili komendanta fortecy i urządzili Sabatajowi kilka pokojów wyścielonych drogimi dywanami i wypełnionych pozłacanymi meblami, gdzie przyjmował żydowskich pielgrzymów. Nie było dnia, żeby ktoś nie przyjechał odwiedzić Sabataja Cwiego. W czasie jego uwięzienia komendant twierdzy pomnożył swój majątek, rozbudował wielki dom i powiększył harem. Miasteczko Abydos żyło z cudzoziemców.
I oto pewnego razu przyjechał do Abydos kabalista Nachum ha-Kohen ze Lwowa. Jechał przez ziemie polskie i węgierskie i spędziwszy dwa miesiące na Bałkanach, dotarł do Stambułu. Rozmawiali trzy dni i trzy noce, Nachum ha-Kohen i Sabataj Cwi. Ha-Kohen widział, w jakie luksusy opływa Sabataj Cwi, co je i pije z żoną Sarą.
Najpierw mesjasz zapytał, skąd Nachum przybył, i usłyszał, że ze Lwowa, z polskiej ziemi. W miasteczkach żyje tam wielu Żydów, opowiadał, którzy słyszeli o mesjaszu i chcą się dowiedzieć, kiedy mają wracać do Jerozolimy.
Drugiego dnia kontynuowali rozmowę.
– Widzę – powiedział Nachum ha-Kohen – że żyjesz jak król.
Sabataj Cwi się uśmiechnął.
– Ale czy wyjdziesz z tego więzienia, żeby spełniło się to, co obiecane narodowi żydowskiemu?
– Czemu mnie pytasz, czy wyjdę z tego więzienia, skoro wiesz, że mesjasz musi być pogardzany przez ludzi i ścigany przez swoich wrogów.
– Pytam, bo czytałem listy Natana z Gazy o tym, że od Stambułu zacznie się wyjście żydowskie do Jerozolimy. Zatem pytam ciebie: kiedy? I jeszcze jeden list przyszedł do nas. Była w nim mowa o tym, że mesjasz wjechał na lwie do sułtana i ten oddał mu swoją koronę. Gdzie ona jest?
Nie spodobały się te pytania Sabatajowi.
I odpowiedział Nachumowi:
– Kimże jesteś, abyś mnie pytał?
– Jeśli nie odpowiesz na te pytania, to ja będę ciebie pytał, kim jesteś.
Cisza zapanowała w Abydos.
A trzeciego dnia, nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytania, wybiegł Nachum ha-Kohen na plac miejski i wykrzyczał, że Sabataj Cwi jest samozwańcem.
Dowódca twierdzy kazał pojmać Żyda, który krzyczał na majdanie, i przyprowadzić go do siebie. Zamknąwszy wszystkie wyjścia z miasta, janczarzy przywiedli przestraszonego Nachuma ha-Kohena do komendanta, bo za to, że naruszył spokój, w którym żyło miasteczko, ten cudzoziemski Żyd zasługiwał na karę śmierci.
– Co tam wykrzykiwałeś? – zapytał Nachuma komendant.
– Krzyczałem – pokonawszy strach, odpowiedział Nachum – że Sabataj Cwi, którego trzymają w fortecy, jest samozwańcem.
Komendant wiedział, że trzeba będzie poinformować Stambuł o incydencie na placu, bo i tak dotrą tam plotki. W jego głowie walczyły dwie myśli: kiedy i jak to uczynić, i jaką śmiercią ma zginąć ten Żyd. I nic mądrego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy.
– Poza tym – ciągnął Nachum – jak państwowy przestępca może żyć w takim luksusie?
Nachum nawet nie miał czasu pożałować swoich słów. Twarz komendanta nabiegła krwią. Wyciągnąwszy szablę, rozpłatał Nachuma ha-Kohena aż do brzucha, z którego wypłynęły cuchnące kiszki.
Słuchy o zdarzeniu w Abydos po kilku dniach doszły do samego wielkiego wezyra.
Upłynęło pół dnia i pałac w fortecy znów zmienił się w zwyczajną więzienną celę.
Tymczasem wielki wezyr wezwał lekarza Moszego ben Rafaela Abrawanela i powiedział, że do letniej rezydencji Edirne zostanie przywieziony Sabataj Cwi, a Mosze będzie tłumaczył. Niech nazajutrz szykuje się do drogi:
– Pojedziesz do fortecy, gdzie trzymają Sabataja. Wybór ma niewielki – oznajmił wielki wezyr, cedząc każde słowo – albo nawrócenie na islam, albo męczeńska śmierć.
Z tym pojechał do Abydos lekarz pałacowy i przekazał słowa wielkiego wezyra. Sabataja wkrótce odstawiono do saraju w Edirne. Dywan w składzie: wielki wezyr, imam i osobisty lekarz sułtana Mosze ben Rafael Abrawanel, słuchał dowodów Sabataja na to, że jest on prawdziwym Mesjaszem.
Za ażurowym przepierzeniem siedział niewidoczny Mehmed IV. W końcu znudził się i wszedł do sali, gdzie zasiadał Dywan, niewidocznymi bocznymi drzwiami, w asyście janczara łucznika.
– Oto łucznik – powiedział Mehmed IV, zwracając się do Sabataja Cwi – oto jego strzała. Jeśli jesteś Mesjaszem, twoje ciało odrzuci strzałę. Jeśli nie – wybacz.
Potem, przekazywali naoczni świadkowie, Sabataj Cwi po słowach sułtana pochylił głowę i założył turban, przyjął też muzułmańskie imię Muhamed Efendi. Sara została Fatmą Hanym, bracia Sabataja Cwiego – Ahmedem i Abdullahem, a jego i Sary syn – Ismailem.
Właśnie w tym samym czasie, kiedy Sabataj Cwi płynął galerą do Stambułu, wieść o mesjaszu dotarła też do Jazłowca. Przywieźli ją Żydzi holenderscy. Opowiedzieli wszystko, co sami wiedzieli. A wiedzieli nie więcej od miejscowych. Jednak listy Natana z Gazy dawno już czytano w amsterdamskich synagogach i o przyjściu mesjasza mówiono we wszystkich żydowskich domach. Otóż holenderscy kupcy pojechali na Wołoszczyznę i przekazali jazłowieckim Żydom wiadomość, która rozchodziła się szybko z ust do ust i wywołała w mieście wielkie poruszenie. Po wyjeździe Żydów z Amsterdamu jazłowieccy przychodzili do synagogi i do świtu rozmawiali o mesjaszu, modlili się i zasypiali, kładąc pod głowy księgi.
Niektórzy mówili, że powinni szykować się do drogi do Jerozolimy, a żeby szybciej się tam dostać, należy sprzedać cały majątek. Inni proponowali, by zaczekać, aż wrócą z Wołoszczyzny amsterdamscy kupcy, żeby wypytać ich dokładniej. Kiedy wieść o mesjaszu potwierdzili także Żydzi buczaccy, którym jeden list Natana z Gazy, przepisany w Wiedniu, przywiózł Moszko, kupiec korzenny, wysłali posługacza z synagogi, żeby go dostarczył. Posługacz pojechał do Buczacza i wrócił z listem. Czytali ten list przez kilka dni i dwaj rabini potwierdzili, że zbliża się zbawienie ludu Izraela. Ale nie wiedzieli jazłowieccy Żydzi, co robić dalej. Dlatego postanowili, że poczekają na powrót amsterdamskich kupców, ale o nich już dwa miesiące nie było ani słychu. I kiedy nowy list Natana z Gazy o mesjaszu, który płynie do Stambułu, żeby stamtąd rozpocząć powrót Żydów do Ziemi Świętej, trafił do rąk jazłowieckiego rabina – postanowili przygotować się do wyjścia z tej ziemi, na której byli już dwa stulecia. Być może pół roku potem usłyszeli, że kabalista Nachum ha-Kohen wybiera się do Stambułu, w którym w owym czasie przebywał Sabataj Cwi, żeby się z nim spotkać i przekonać, że to prawdziwy Mesjasz. Jazłowieccy też postanowili wysłać dwóch swoich do stolicy Porty. I ogarnęły ich radość i beztroska, bo szykowali się do wyjścia, więc śpiewali psalmy i tańczyli na ulicach, przyciągając uwagę chrześcijan. Baruch zaś, który przeznaczał corocznie dziesięcinę na synagogę, teraz radośnie obdarowywał każdego, kto trafił mu przed oczy. A kiedy dwóch jazłowieckich Żydów – Aszer i Nachum – wyszło naprzeciw mesjaszowi, to za Mytnicą, już na wołoskim trakcie dopadła ich noc.
I nigdy nie wrócili do Jazłowca.
Może zginęli w drodze? Kto wie.