Kalifat albo śmierć - ebook
Kalifat albo śmierć - ebook
Bahdri do dziś ucieka przed organizacjami terrorystycznymi. Niegdyś był jednym z nich – członkiem grupy terrorystycznej Boko Haram. Trzy razy we śnie ukazywał mu się Jezus i nawoływał do nawrócenia, ale Bahdri nie potrafił znaleźć spokoju. Zbyt wiele ofiar miał na sumieniu. Pewnego dnia spotkał Habilę, który nieomal zginął z rąk bojówek terrorystycznych. To, że przeżył, lekarze i on sam uważają za cud. Habila przebaczył swoim oprawcom. To dzięki niemu Bahdri doświadczył łaski przebaczenia i wreszcie odnalazł spokój.
Marhjon van Dalen, holenderska dziennikarka, wraz z rodziną spędziła 7 lat w Azji, między innymi w Pakistanie. By napisać tę książkę, jesienią 2014 roku wyjechała do Nigerii, gdzie spotkała się z ofiarami i ich oprawcami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8065-137-1 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed chwilą nigeryjska stewardessa rozdała pasażerom torebki z orzeszkami ziemnymi. Pociągam łyk soku z kartonika i wyglądam przez okno samolotu. W dole rozciąga się las tropikalny. Tu i ówdzie widać polany, a na nich grupki brązowych chat krytych liśćmi. W gęstwinie drzew wije się wielka rzeka. Przed dwudziestoma minutami wystartowaliśmy z lotniska w Lagos, największej aglomeracji w Afryce, a naszym celem jest położone w głębi lądu miasto Jos.
W małym samolocie zajęta jest chyba tylko połowa miejsc; jestem jedyną Europejką na pokładzie. W rzędzie przede mną siedzi korpulentna kobieta w błyszczącej, brązowej sukience i czepku z tego samego materiału. Jest zupełnie pogrążona w lekturze. Na jej kolanach widzę duży egzemplarz Biblii. Atmosfera w samolocie jest pogodna, jednak w pewnej chwili maszyna wpada w turbulencje. Z ust pasażerów wydobywa się głośne „Ajajaaaj!”. Nad naszymi głowami zapalają się lampki z napisem „Zapiąć pasy”. Łup! Samolot nadal obniża lot, bynajmniej nie łagodnie. Patrzę przez okno i widzę, że powietrze nad puszczą jest teraz ciemne i pełne pyłu. Lecimy prosto w tropikalną burzę. Niebo przed nami przeszywają błyskawice. Czuję, jak wzrasta mi poziom adrenaliny we krwi. Przed oczami stają mi, wciąż świeże, obrazy MH17. Widok wielkich, dymiących, rozrzuconych po polu kawałków wraku wstrząsnął całą Holandią. Czyżby to był mój ostatni lot? I po co w ogóle pcham się do Nigerii?
W najbliższych tygodniach będę miała za zadanie przeprowadzić wywiady z ludźmi, którzy stali się ofiarami islamistycznej organizacji terrorystycznej Boko Haram. Ekstremiści zdobyli mocny przyczółek w północnej Nigerii i dopuścili się w ostatnich latach mordów na tysiącach ludzi: tylko od początku roku 2014 Amnesty International odnotowała 5500 cywilnych ofiar. Często są to nauczyciele lub urzędnicy państwowi, ich bowiem terroryści zwalczają ze szczególną bezwzględnością. Powszechnym celem ataków Boko Haram są również chrześcijanie, ich wiara stoi bowiem w sprzeczności z ideą islamskiego kalifatu, jakim organizacja ogłosiła północną część kraju.
Szokuje mnie zarówno wysoka liczba ofiar śmiertelnych, jak i niewypowiedziane cierpienie towarzyszące śmierci każdej z nich. W prasie holenderskiej tym wydarzeniom poświęca się co najwyżej krótki komunikat na ostatniej stronie; tym bardziej chcę poznać historie, jakie kryją się za przerażającymi liczbami. Jak Boko Haram zmieniła życie przeciętnego Nigeryjczyka? Jakim cudem nigeryjski Kościół trwa jeszcze, pomimo kampanii straszliwej przemocy? Na te właśnie pytania będę w najbliższych tygodniach szukać odpowiedzi.
Swoje poszukiwania rozpoczynam w domu nigeryjskiego chrześcijanina Habili Adamu, któremu bojówkarze Boko Haram strzelili z bliska w głowę, a następnie porzucili jego ciało, przekonani, że ofiara nie żyje. Mam nadzieję, że za pośrednictwem Habili zdołam dotrzeć również do innych ofiar terrorystów.
Nazwa „Boko Haram” oznacza: „zachodnia edukacja to świętokradztwo”. Wygląda na to, że opór wobec Zachodu, który sugeruje nazwa ugrupowania, zaczyna się budzić jeszcze przed moim lądowaniem w Jos. Gdzież to ja czytałam, że nie powinno się rzucać wyzwania losowi?
„Ajajaaaj!” – okrzyki przerażenia stają się z każdą chwilą donośniejsze. Samolot nadal obniża lot; niebezpiecznie przechyla się na bok, a potem na drugi. Odnoszę wrażenie, że wicher bezładnie miota maszyną. Przesuwamy się na swoich siedzeniach to w prawo, to w lewo. Pani w błyszczącej sukni zaczyna modlić się na głos:
– Panie Jezu, uratuj nas! Wypowiedz tylko słowo, a duchy powietrza usłuchają Cię. Jezu, o Jezu…
Napięcie wśród pasażerów rośnie. Do modlitwy przyłączają się kolejne głosy, gwar narasta. Ku niezadowoleniu stewardessy siedzący za mną nienagannie ubrany dżentelmen ignoruje nakaz zapięcia pasów i zajmuje całe przejście, starając się klęczeć tak nabożnie, jak tylko na to pozwala rozkołysany samolot.
– Allahu akbar! Allah jest wielki – mamrocze cicho, bijąc pokłony do ziemi.
Groteskowość tej sytuacji obezwładnia mnie. Czy kiedykolwiek dotrzemy do Jos? Nie jestem tego taka pewna. Może nasz koniec jest już bliski…
Nagle turbulencje ustępują jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wiatr uspokaja się, a głośniki znów zaczynają działać. Przez chwilę coś w nich trzeszczy, a potem dociera do nas nerwowy głos:
– Panie i panowie, mówi wasz kapitan. Przed chwilą musieliśmy ominąć gwałtowną burzę i zmienić kurs. Lecimy do Abudży, gdzie będziemy mieli międzylądowanie. Poczekamy tam, aż pogoda poprawi się na tyle, byśmy mogli bezpiecznie kontynuować lot do Jos.
– Dzięki Ci, Jezu! – okrzyk damy z Pismem Świętym wypełnia całą kabinę pasażerską.
– Amen! – odpowiada chórem część podróżnych.
„Witaj w Nigerii!” – myślę z westchnieniem ulgi.
Chodzi o lot Malaysia Airlines 17 z Amsterdamu do Kuala Lumpur, którego kod to MH17; w lipcu 2014 r. samolot lecący na tej trasie rozbił się na Ukrainą. Większość ofiar katastrofy stanowili Holendrzy – rodacy autorki .