- W empik go
Kalosze szczęścia - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kalosze szczęścia - ebook
"Kalosze szczęścia" to piękna baśń Hansa Christiana Andersena.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-50-2 |
Rozmiar pliku: | 137 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. POCZĄTEK
W Kopenhadze, w jednym z domów na Östergade, niedaleko od centrum placu Kongens Nytorv, było wielkie przyjęcie. Takie przyjęcia należy co pewien czas wyprawiać, żeby się pozbyć tego obowiązku i żeby w zamian być zapraszanym na podobne przyjęcia przez innych. Część gości siedziała już przy kartach, a druga część czekała, co wyniknie z pytania gospodyni: „No, i w co się teraz zabawimy?” Rozmowa toczyła się tak, jak zwykle toczą się podobne rozmowy. Między innymi zaczęto mówić o średniowieczu i niektórzy goście uważali tę epokę za daleko lepszą od naszych czasów. A radca Knap bronił nawet tak zawzięcie tego poglądu, że gospodyni zgodziła się z jego wywodami i oboje zaczęli zwalczać pogląd Örsteda, który w Almanachu o starych i nowych czasach wynosił nasze czasy ponad tamte. Radca uważał, że najszczęśliwsza była epoka króla Jana.
Podczas gdy się tak plecie ta rozmowa, przerwana jedynie na chwilę przyniesieniem gazety, w której, nawiasem mówiąc, nic nie było do czytania, zajrzyjmy do pokoju, gdzie pozostawiono płaszcze, laski, parasole i kalosze. W przedpokoju tym siedziały dwie dziewczyny: jedna młoda, druga starsza. Można było sądzić, że to dwie służące, które przyszły, aby towarzyszyć swoim paniom, jakiejś starej pannie lub wdowie, ale gdy się uważniej im przyjrzało, widać było od razu, że nie były to zwykłe służące. Na to dłonie ich były za delikatne, postawy i ruchy iście królewskie, a nawet szaty miały śmiały krój. Były to dwie wróżki. Młodsza nie była co prawda samym Szczęściem, ale jedną z pokojówek u jednej z dam dworu samego Szczęścia, i obnosiła drobniejsze jego dary po świecie. Starsza wyglądała ogromnie poważnie i surowo, była to bowiem Troska, ta zawsze osobiście załatwia swoje sprawy nie polegając na nikim; tylko wtedy wie, że załatwione są ściśle i sumiennie.
Wróżki opowiadały sobie nawzajem, gdzie były tego dnia. Ta, która była służebną damy dworu Szczęścia, spełniła kilka drobnych zadań: ochroniła nowy kapelusz przed ulewą, sprawiła, że wytworny nicpoń ukłonił się uczciwemu, skromnemu człowiekowi, i tym podobne, ale teraz miała przed sobą poważniejsze zadanie, coś, co było zupełnie niezwykłe.
– Muszę powiedzieć, że dzisiaj przypadają moje urodziny – rzekła. – Powierzono mi więc w celu uczczenia tego święta parę kaloszy, które mam wręczać ludziom. Kalosze mają tę cudowną własność, że człowiek, który je włoży, może się znaleźć w takim czasie i w takim miejscu, w jakim pragnie się znajdować. Każde życzenie w zakresie czasu i miejsca będzie natychmiast spełnione. Raz w życiu będzie naprawdę szczęśliwy.
– Szczęśliwy! I ty wierzysz temu! – powiedziała Troska. – Jestem pewna, że będzie nieszczęśliwy i że będzie błogosławił tę chwilę, kiedy pozbędzie się kaloszy.
– Co też ty mówisz – zaprzeczyła tamta. – Stawiam kalosze tu pod drzwiami. Ktoś zamieni je ze swoimi i zostanie uszczęśliwiony. Oto o czym rozmawiały wróżki.2. CO SIĘ PRZYDARZYŁO PANU RADCY?
Było już późno. Radca Knap, zagłębiony w myślach o czasach króla Jana, wybrał się do domu i oto los chciał, że zamiast swoich kaloszy włożył na nogi kalosze szczęścia, po czym wyszedł na Östergade. Ale ponieważ czarodziejska siła kaloszy przeniosła go w czasy króla Jana, więc nogi jego natychmiast ugrzęzły w błocie, bo za czasów króla Jana ulice nie były brukowane.
– To okropne! Dlaczego tu jest tak brudno? – powiedział radca. – Chodnik gdzieś się zapodział i wszystkie latarnie pogasły!
Księżyc nie wzeszedł jeszcze wysoko, a poza tym była gęsta mgła, tak że wszystko tonęło w ciemnościach. Na najbliższym rogu paliła się, co prawda, lampka przed obrazem Matki Boskiej, ale światło było prawie że żadne; radca spostrzegł je dopiero, gdy był całkiem blisko, i wzrok jego padł na malowidło przedstawiające Matkę z Dzieciątkiem. „Z pewnością – pomyślał – mieści się tu antykwariat i zapomniano schować na noc szyld.”
Przeszło koło niego paru ludzi w strojach z tamtej epoki.
– Cóż to za ubranie? Pewnie wracają z maskarady!
Nagle rozległy się dźwięki trąb i piszczałek, mroki ulicy rozświetlił blask pochodni. Radca zatrzymał się i przyglądał dziwnemu pochodowi, który przeciągał środkiem ulicy. Na przedzie kroczyli dobosze waląc w bębny, za nimi trabanci uzbrojeni w łuki i kusze. Najważniejszym w pochodzie był jakiś duchowny. Zdumiony tym widokiem radca spytał, co to wszystko znaczy i kim jest ten człowiek.
– To biskup Zelandii – odpowiedziano mu.
– Mój Boże, co też się stało temu biskupowi? – westchnął trzęsąc głową radca. – Nie, to niemożliwe!
I rozmyślając nad tym, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, szedł radca ulicą Östergade aż do placu Höibro. Ale nie mógł nigdzie znaleźć mostu wiodącego do Kongens Nytorv z placu Zamkowego. Przystanął na brzegu kanału i natknął się tu na dwu ludzi siedzących przy łodzi.
– Chce pan na wyspę Holm? – spytali go.
– Na wyspę Holm? – powtórzył radca, który wciąż nie wiedział, w jakim jest stuleciu. – Chcę się dostać do Christianshavn, a stamtąd na Lilletorvegade.
Ludzie spojrzeli po sobie.
– Powiedzcie mi tylko, gdzie jest most? To skandal, że nie zapalono latarni. I cóż tu za błoto? Zupełnie jak gdyby się chodziło po bagnie.
Im dłużej mówił z przewoźnikiem, tym mniej rozumiał, co ci ludzie mówią.
– Nie rozumiem waszej bornholmszczyzny – powiedział wreszcie ze złością, odwrócił się od nich i poszedł dalej. Ale wciąż nie mógł znaleźć mostu, nie było nawet bariery oddzielającej wodę.
– To skandal, jak tu wygląda – oburzał się. Jeszcze nigdy tak nie pogardzał swoją epoką jak tego wieczora.
„Zdaje się, że będę musiał wziąć dorożkę – pomyślał. – Ale jak tu znaleźć dorożkę? Będę musiał chyba wrócić na Kongens Nytorv. Tam z pewnością jest postój dorożek. Inaczej nigdy nie dostanę się do Christianshavn.”
Wrócił więc do Östergade i właśnie w chwili gdy tam dotarł, na niebie ukazał się księżyc.
– Mój Boże, cóż to za rusztowanie tam ustawili! – powiedział, patrząc na bramę, która wówczas znajdowała się u wylotu Östergade.
Wreszcie przez furtkę w bramie wydostał się na plac Nytorv, ale plac ten okazał się obszerną łąką; rzadkie krzaki sterczały tu i ówdzie, a środkiem łąki płynął kanał czy też potok. Parę nędznych lepianek na drugim brzegu służyło tu za schronienie hallandzkim rybakom, od których miejsce to wzięło nazwę Strugi Hallandzkiej.
– Albo ujrzałem, jak to mówią, fatamorganę, albo jestem pijany – jęknął radca. – Cóż to jest? Cóż to jest?
Zawrócił, święcie przekonany, że jest chory. Gdy znalazł się znowu na ulicy, przyjrzał się uważniej domom i spostrzegł, że większość z nich była zbudowana z drewnianych wiązadeł, a wiele miało dachy kryte słomą.
– Nie, nie, stanowczo nie czuję się dobrze! – wzdychał. – A wypiłem przecież tylko jedną szklankę ponczu. Ale widocznie i tego nie jestem w stanie znieść. Też pomysł, żeby podawać do ponczu gorącego łososia. Muszę to powiedzieć gospodyni. Może by tak wrócić i powiedzieć, jak ja się teraz źle czuję. Głupstwo! Nie wiadomo, czy nie poszli już spać.
Zaczął szukać znajomego domu, ale nie mógł go znaleźć.
– To straszne! Nie poznaję wcale Östergade! Nie widzę tu ani jednego sklepu. Same jakieś stare, zapadłe chałupy, jak gdybym był w Roskilde albo w Ringsted. Ach, zachorowałem. Nie powinienem się krępować. Ale gdzież podział się dom agenta? Wygląda zupełnie inaczej niż zawsze. W każdym razie są tam wewnątrz ludzie, wejdę do środka. Ach, z pewnością jestem bardzo chory!
Natrafił na uchylone drzwi, zza których padało przez szparę światło. Była to jedna z gospod, rodzaj piwiarni, których tak wiele było w mieście w owych czasach.
Izba wyglądała jak wnętrze holsztyńskiej chaty. Towarzystwo, składające się z żeglarzy i obywateli kopenhaskich oraz z paru uczonych ludzi, siedziało zatopione w żywej rozmowie przy dzbanku i mało zwróciło uwagi na wchodzącego.
- Przepraszam bardzo! - powiedział radca do gospodyni, która podeszła do niego. - Ale zrobiło mi się słabo i chciałem prosić o znalezienie mi dorożki, która by mnie zawiozła do Christianshavn.
Kobieta spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Potem przemówiła do niego po niemiecku. Radca zrozumiał, że kobieta nie zna duńskiego, i dlatego powtórzył swoją prośbę po niemiecku. To w połączeniu z jego niezwykłym strojem utwierdziło kobietę w mniemaniu, że ma przed sobą cudzoziemca. Zrozumiała jednak, że czuje się on niedobrze, i przyniosła mu dzban mętnej wody, którą widać zaczerpnęła z pobliskiej studni.
Radca podparł głowę ręką, odetchnął głęboko i zaczął rozmyślać nad wszystkimi dziwami, które go otaczały.
- Czy to dzisiejszy „Dzień" - spytał, żeby coś powiedzieć widząc, że kobieta odkłada jakiś duży arkusz papieru.
Kobieta nie zrozumiała, o co pyta, ale podała mu trzymany w ręku papier. Był to drzeworyt przedstawiający zjawisko powietrzne, obserwowane w mieście Kolonii.
- To bardzo stare! - powiedział radca, ogromnie podniecony znalezieniem czegoś tak starożytnego. - W jaki sposób dostał się tak rzadki sztych w pani ręce? Bardzo ciekawe, chociaż treść ilustracji jest wierutną bajką. Przekonano się, że to była zorza północna i że podobne zjawiska prawdopodobnie wywołuje elektryczność! Najbliżej siedzący biesiadnicy słysząc jego słowa spojrzeli nań zdziwieni, a jeden z nich powstał z miejsca, zdjął kapelusz z głowy i powiedział z najpoważniejszą miną:
- Musicie być bardzo uczony, monsieur!
- O, wcale nie! - zaprzeczył radca. - Tyle tylko, że umiem o tym czy o owym pomówić jak każdy inny.
- Modestia to piękna cnota! - powiedział nieznajomy. - A zresztą chciałbym dodać do pańskiego zdania: mihi secus videtur, chętnie jednak wstrzymam się tu od mego własnego judicium!
- Czy wolno mi spytać, z kim mam przyjemność? - spytał radca.
– Jestem bakałarzem uczonym w Piśmie! – odpowiedział nieznajomy.
Ta odpowiedź wystarczyła radcy. Zresztą strój odpowiadał takiemu zawodowi. „Musi być starym nauczycielem wiejskim – pomyślał. – Dziwak, jakich można jeszcze niekiedy spotkać w zakamarkach Jutlandii.”
– Nie jest tu co prawda locus docendi! – ciągnął dalej bakałarz. – Ale proszę, mówcie, panie. Musicie być biegłym w sprawach starożytnych.
– Ach, tak, istotnie, znam się na starożytnej literaturze, ale lubię także nowoczesną. Tylko nie te powieści z życia codziennego. Mamy ich dość w rzeczywistości. – Z życia codziennego? – spytał bakałarz.
– Tak. Mam na myśli te modne obecnie powieści.
– O! – uśmiechnął się nieznajomy. – A jednak jest w nich wiele ukrytej mądrości. Czytają je przecież i na dworze. Król lubi zwłaszcza powieść o panu Ivenie i panu Gaudianie, w której czyta się o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, żartuje często na ich temat z dworskimi panami.
– Tego jeszcze nie czytałem. To musiał świeżo dopiero wydać Heiberg – powiedział radca.
– Nie – odpowiedział tamten. – Wydawcą nie jest Heiberg, tylko Godfred von Gehmen.
– Ach, to on jest wydawcą! – wykrzyknął radca. – To bardzo stare nazwisko. Tak przecież nazywał się najstarszy drukarz w Danii.
– Tak, to jest nasz pierwszy drukarz – odparł człowiek. Rozmowa więc toczyła się gładko. Potem jeden z obywateli zaczął mówić o strasznej zarazie, która nawiedziła Danię na parę lat przedtem, przy czym miał na myśli epidemię z roku 1484, radca jednak zrozumiał, że mowa jest o niedawnej cholerze, i rozprawiano w dalszym ciągu. Następnie musiano poruszyć wojnę piracką z roku 1490. Narzekano na piratów angielskich, którzy pozabierali okręty z portu, a radca, któremu żywo stały w pamięci wypadki roku 1801, narzekał wraz z nimi na Anglików. Dalsza rozmowa nie szła już tak składnie. Przestano się wzajemnie rozumieć. Uczony bakałarz wydawał się radcy bardzo naiwnym, a nawet najprostsze sprawy, które poruszał radca, brzmiały dla bakałarza jak zuchwale fantastyczne przypuszczenia. Spoglądali na siebie, a bakałarz w najkrytyczniejszych chwilach mówił po łacinie, bo myślał, że tak będzie lepiej zrozumiany, ale to nie pomagało.
– Jakże teraz czujecie się, panie? – spytała gospodyni ciągnąc radcę za rękaw. Radca nagle przypomniał sobie, co mu się przytrafiło, gdyż podczas rozmowy wypadło mu to z pamięci.
„Wielki Boże, gdzież ja się właściwie znajduję?” – pomyślał i aż mu się w głowie zakręciło.
– Napijemy się na zdrowie! Mieszanka z miodu i bremeńskiego piwa! – zawołał jeden z gości. – A wy napijecie się z nami, panie!
Weszły dwie dziewczyny, jedna z nich miała na głowie dwubarwny czepiec. Napełniły kieliszki i ukłoniły się pięknie. Radcę przeszedł lodowaty dreszcz.
– Cóż to się dzieje? Cóż to się dzieje? – powiedział, ale musiał pić z innymi. Wszyscy byli dla niego zresztą bardzo uprzejmi, aż wreszcie jeden z nich powiedział, że radca jest pijany. Radca uwierzył i prosił, aby mu sprowadzono dorożkę. Ale oni myśleli, że mówi po moskiewsku.
Radca jeszcze nigdy w życiu nie przebywał w tak prostackim i ordynarnym towarzystwie. „Przeżywam najokropniejsze momenty mego życia! – myślał. – Pomyślałby kto, że kraj się cofnął do czasów pogańskich.” I nagle przyszło mu do głowy, że mógłby przykucnąć pod stołem i na czworakach nieznacznie wysunąć się z izby. Ale gdy znalazł się już blisko drzwi, biesiadnicy spostrzegli, co się święci, i schwytali go za nogi. Na szczęście dla radcy ściągnęli mu przy tym kalosze, a wraz z tym prysnął cały czar.
Radca zobaczył, że znajduje się pod jasno płonącą latarnią, a obok wznosi się wysoka kamienica. Znał ją doskonale, tak samo jak i wszystkie sąsiednie. Był na Östergade, wyglądającej tak, jak ją wszyscy znamy. Radca leżał zwrócony nogami ku bramie jakiegoś domu, a naprzeciw niego siedział stróż nocny i spał.
– Stwórco kochany, widocznie usnąłem na ulicy i wszystko to mi się śniło – powiedział. – Tak, jestem na ulicy Östergade, jak tu pięknie, jasno, jak czysto! To okropne, żeby jedna szklanka ponczu mogła mieć takie skutki.
W dwie minuty później siedział już w dorożce, która wiozła go do Christianshavn, rozmyślał o tym, ile się najadł strachu, i dziękował w duszy szczęśliwej rzeczywistości. Sławił nasze czasy, o wiele przewyższające mimo swych braków tamte, w których dopiero co przebywał.
Bardzo to było rozsądne ze strony pana radcy.
W Kopenhadze, w jednym z domów na Östergade, niedaleko od centrum placu Kongens Nytorv, było wielkie przyjęcie. Takie przyjęcia należy co pewien czas wyprawiać, żeby się pozbyć tego obowiązku i żeby w zamian być zapraszanym na podobne przyjęcia przez innych. Część gości siedziała już przy kartach, a druga część czekała, co wyniknie z pytania gospodyni: „No, i w co się teraz zabawimy?” Rozmowa toczyła się tak, jak zwykle toczą się podobne rozmowy. Między innymi zaczęto mówić o średniowieczu i niektórzy goście uważali tę epokę za daleko lepszą od naszych czasów. A radca Knap bronił nawet tak zawzięcie tego poglądu, że gospodyni zgodziła się z jego wywodami i oboje zaczęli zwalczać pogląd Örsteda, który w Almanachu o starych i nowych czasach wynosił nasze czasy ponad tamte. Radca uważał, że najszczęśliwsza była epoka króla Jana.
Podczas gdy się tak plecie ta rozmowa, przerwana jedynie na chwilę przyniesieniem gazety, w której, nawiasem mówiąc, nic nie było do czytania, zajrzyjmy do pokoju, gdzie pozostawiono płaszcze, laski, parasole i kalosze. W przedpokoju tym siedziały dwie dziewczyny: jedna młoda, druga starsza. Można było sądzić, że to dwie służące, które przyszły, aby towarzyszyć swoim paniom, jakiejś starej pannie lub wdowie, ale gdy się uważniej im przyjrzało, widać było od razu, że nie były to zwykłe służące. Na to dłonie ich były za delikatne, postawy i ruchy iście królewskie, a nawet szaty miały śmiały krój. Były to dwie wróżki. Młodsza nie była co prawda samym Szczęściem, ale jedną z pokojówek u jednej z dam dworu samego Szczęścia, i obnosiła drobniejsze jego dary po świecie. Starsza wyglądała ogromnie poważnie i surowo, była to bowiem Troska, ta zawsze osobiście załatwia swoje sprawy nie polegając na nikim; tylko wtedy wie, że załatwione są ściśle i sumiennie.
Wróżki opowiadały sobie nawzajem, gdzie były tego dnia. Ta, która była służebną damy dworu Szczęścia, spełniła kilka drobnych zadań: ochroniła nowy kapelusz przed ulewą, sprawiła, że wytworny nicpoń ukłonił się uczciwemu, skromnemu człowiekowi, i tym podobne, ale teraz miała przed sobą poważniejsze zadanie, coś, co było zupełnie niezwykłe.
– Muszę powiedzieć, że dzisiaj przypadają moje urodziny – rzekła. – Powierzono mi więc w celu uczczenia tego święta parę kaloszy, które mam wręczać ludziom. Kalosze mają tę cudowną własność, że człowiek, który je włoży, może się znaleźć w takim czasie i w takim miejscu, w jakim pragnie się znajdować. Każde życzenie w zakresie czasu i miejsca będzie natychmiast spełnione. Raz w życiu będzie naprawdę szczęśliwy.
– Szczęśliwy! I ty wierzysz temu! – powiedziała Troska. – Jestem pewna, że będzie nieszczęśliwy i że będzie błogosławił tę chwilę, kiedy pozbędzie się kaloszy.
– Co też ty mówisz – zaprzeczyła tamta. – Stawiam kalosze tu pod drzwiami. Ktoś zamieni je ze swoimi i zostanie uszczęśliwiony. Oto o czym rozmawiały wróżki.2. CO SIĘ PRZYDARZYŁO PANU RADCY?
Było już późno. Radca Knap, zagłębiony w myślach o czasach króla Jana, wybrał się do domu i oto los chciał, że zamiast swoich kaloszy włożył na nogi kalosze szczęścia, po czym wyszedł na Östergade. Ale ponieważ czarodziejska siła kaloszy przeniosła go w czasy króla Jana, więc nogi jego natychmiast ugrzęzły w błocie, bo za czasów króla Jana ulice nie były brukowane.
– To okropne! Dlaczego tu jest tak brudno? – powiedział radca. – Chodnik gdzieś się zapodział i wszystkie latarnie pogasły!
Księżyc nie wzeszedł jeszcze wysoko, a poza tym była gęsta mgła, tak że wszystko tonęło w ciemnościach. Na najbliższym rogu paliła się, co prawda, lampka przed obrazem Matki Boskiej, ale światło było prawie że żadne; radca spostrzegł je dopiero, gdy był całkiem blisko, i wzrok jego padł na malowidło przedstawiające Matkę z Dzieciątkiem. „Z pewnością – pomyślał – mieści się tu antykwariat i zapomniano schować na noc szyld.”
Przeszło koło niego paru ludzi w strojach z tamtej epoki.
– Cóż to za ubranie? Pewnie wracają z maskarady!
Nagle rozległy się dźwięki trąb i piszczałek, mroki ulicy rozświetlił blask pochodni. Radca zatrzymał się i przyglądał dziwnemu pochodowi, który przeciągał środkiem ulicy. Na przedzie kroczyli dobosze waląc w bębny, za nimi trabanci uzbrojeni w łuki i kusze. Najważniejszym w pochodzie był jakiś duchowny. Zdumiony tym widokiem radca spytał, co to wszystko znaczy i kim jest ten człowiek.
– To biskup Zelandii – odpowiedziano mu.
– Mój Boże, co też się stało temu biskupowi? – westchnął trzęsąc głową radca. – Nie, to niemożliwe!
I rozmyślając nad tym, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, szedł radca ulicą Östergade aż do placu Höibro. Ale nie mógł nigdzie znaleźć mostu wiodącego do Kongens Nytorv z placu Zamkowego. Przystanął na brzegu kanału i natknął się tu na dwu ludzi siedzących przy łodzi.
– Chce pan na wyspę Holm? – spytali go.
– Na wyspę Holm? – powtórzył radca, który wciąż nie wiedział, w jakim jest stuleciu. – Chcę się dostać do Christianshavn, a stamtąd na Lilletorvegade.
Ludzie spojrzeli po sobie.
– Powiedzcie mi tylko, gdzie jest most? To skandal, że nie zapalono latarni. I cóż tu za błoto? Zupełnie jak gdyby się chodziło po bagnie.
Im dłużej mówił z przewoźnikiem, tym mniej rozumiał, co ci ludzie mówią.
– Nie rozumiem waszej bornholmszczyzny – powiedział wreszcie ze złością, odwrócił się od nich i poszedł dalej. Ale wciąż nie mógł znaleźć mostu, nie było nawet bariery oddzielającej wodę.
– To skandal, jak tu wygląda – oburzał się. Jeszcze nigdy tak nie pogardzał swoją epoką jak tego wieczora.
„Zdaje się, że będę musiał wziąć dorożkę – pomyślał. – Ale jak tu znaleźć dorożkę? Będę musiał chyba wrócić na Kongens Nytorv. Tam z pewnością jest postój dorożek. Inaczej nigdy nie dostanę się do Christianshavn.”
Wrócił więc do Östergade i właśnie w chwili gdy tam dotarł, na niebie ukazał się księżyc.
– Mój Boże, cóż to za rusztowanie tam ustawili! – powiedział, patrząc na bramę, która wówczas znajdowała się u wylotu Östergade.
Wreszcie przez furtkę w bramie wydostał się na plac Nytorv, ale plac ten okazał się obszerną łąką; rzadkie krzaki sterczały tu i ówdzie, a środkiem łąki płynął kanał czy też potok. Parę nędznych lepianek na drugim brzegu służyło tu za schronienie hallandzkim rybakom, od których miejsce to wzięło nazwę Strugi Hallandzkiej.
– Albo ujrzałem, jak to mówią, fatamorganę, albo jestem pijany – jęknął radca. – Cóż to jest? Cóż to jest?
Zawrócił, święcie przekonany, że jest chory. Gdy znalazł się znowu na ulicy, przyjrzał się uważniej domom i spostrzegł, że większość z nich była zbudowana z drewnianych wiązadeł, a wiele miało dachy kryte słomą.
– Nie, nie, stanowczo nie czuję się dobrze! – wzdychał. – A wypiłem przecież tylko jedną szklankę ponczu. Ale widocznie i tego nie jestem w stanie znieść. Też pomysł, żeby podawać do ponczu gorącego łososia. Muszę to powiedzieć gospodyni. Może by tak wrócić i powiedzieć, jak ja się teraz źle czuję. Głupstwo! Nie wiadomo, czy nie poszli już spać.
Zaczął szukać znajomego domu, ale nie mógł go znaleźć.
– To straszne! Nie poznaję wcale Östergade! Nie widzę tu ani jednego sklepu. Same jakieś stare, zapadłe chałupy, jak gdybym był w Roskilde albo w Ringsted. Ach, zachorowałem. Nie powinienem się krępować. Ale gdzież podział się dom agenta? Wygląda zupełnie inaczej niż zawsze. W każdym razie są tam wewnątrz ludzie, wejdę do środka. Ach, z pewnością jestem bardzo chory!
Natrafił na uchylone drzwi, zza których padało przez szparę światło. Była to jedna z gospod, rodzaj piwiarni, których tak wiele było w mieście w owych czasach.
Izba wyglądała jak wnętrze holsztyńskiej chaty. Towarzystwo, składające się z żeglarzy i obywateli kopenhaskich oraz z paru uczonych ludzi, siedziało zatopione w żywej rozmowie przy dzbanku i mało zwróciło uwagi na wchodzącego.
- Przepraszam bardzo! - powiedział radca do gospodyni, która podeszła do niego. - Ale zrobiło mi się słabo i chciałem prosić o znalezienie mi dorożki, która by mnie zawiozła do Christianshavn.
Kobieta spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Potem przemówiła do niego po niemiecku. Radca zrozumiał, że kobieta nie zna duńskiego, i dlatego powtórzył swoją prośbę po niemiecku. To w połączeniu z jego niezwykłym strojem utwierdziło kobietę w mniemaniu, że ma przed sobą cudzoziemca. Zrozumiała jednak, że czuje się on niedobrze, i przyniosła mu dzban mętnej wody, którą widać zaczerpnęła z pobliskiej studni.
Radca podparł głowę ręką, odetchnął głęboko i zaczął rozmyślać nad wszystkimi dziwami, które go otaczały.
- Czy to dzisiejszy „Dzień" - spytał, żeby coś powiedzieć widząc, że kobieta odkłada jakiś duży arkusz papieru.
Kobieta nie zrozumiała, o co pyta, ale podała mu trzymany w ręku papier. Był to drzeworyt przedstawiający zjawisko powietrzne, obserwowane w mieście Kolonii.
- To bardzo stare! - powiedział radca, ogromnie podniecony znalezieniem czegoś tak starożytnego. - W jaki sposób dostał się tak rzadki sztych w pani ręce? Bardzo ciekawe, chociaż treść ilustracji jest wierutną bajką. Przekonano się, że to była zorza północna i że podobne zjawiska prawdopodobnie wywołuje elektryczność! Najbliżej siedzący biesiadnicy słysząc jego słowa spojrzeli nań zdziwieni, a jeden z nich powstał z miejsca, zdjął kapelusz z głowy i powiedział z najpoważniejszą miną:
- Musicie być bardzo uczony, monsieur!
- O, wcale nie! - zaprzeczył radca. - Tyle tylko, że umiem o tym czy o owym pomówić jak każdy inny.
- Modestia to piękna cnota! - powiedział nieznajomy. - A zresztą chciałbym dodać do pańskiego zdania: mihi secus videtur, chętnie jednak wstrzymam się tu od mego własnego judicium!
- Czy wolno mi spytać, z kim mam przyjemność? - spytał radca.
– Jestem bakałarzem uczonym w Piśmie! – odpowiedział nieznajomy.
Ta odpowiedź wystarczyła radcy. Zresztą strój odpowiadał takiemu zawodowi. „Musi być starym nauczycielem wiejskim – pomyślał. – Dziwak, jakich można jeszcze niekiedy spotkać w zakamarkach Jutlandii.”
– Nie jest tu co prawda locus docendi! – ciągnął dalej bakałarz. – Ale proszę, mówcie, panie. Musicie być biegłym w sprawach starożytnych.
– Ach, tak, istotnie, znam się na starożytnej literaturze, ale lubię także nowoczesną. Tylko nie te powieści z życia codziennego. Mamy ich dość w rzeczywistości. – Z życia codziennego? – spytał bakałarz.
– Tak. Mam na myśli te modne obecnie powieści.
– O! – uśmiechnął się nieznajomy. – A jednak jest w nich wiele ukrytej mądrości. Czytają je przecież i na dworze. Król lubi zwłaszcza powieść o panu Ivenie i panu Gaudianie, w której czyta się o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, żartuje często na ich temat z dworskimi panami.
– Tego jeszcze nie czytałem. To musiał świeżo dopiero wydać Heiberg – powiedział radca.
– Nie – odpowiedział tamten. – Wydawcą nie jest Heiberg, tylko Godfred von Gehmen.
– Ach, to on jest wydawcą! – wykrzyknął radca. – To bardzo stare nazwisko. Tak przecież nazywał się najstarszy drukarz w Danii.
– Tak, to jest nasz pierwszy drukarz – odparł człowiek. Rozmowa więc toczyła się gładko. Potem jeden z obywateli zaczął mówić o strasznej zarazie, która nawiedziła Danię na parę lat przedtem, przy czym miał na myśli epidemię z roku 1484, radca jednak zrozumiał, że mowa jest o niedawnej cholerze, i rozprawiano w dalszym ciągu. Następnie musiano poruszyć wojnę piracką z roku 1490. Narzekano na piratów angielskich, którzy pozabierali okręty z portu, a radca, któremu żywo stały w pamięci wypadki roku 1801, narzekał wraz z nimi na Anglików. Dalsza rozmowa nie szła już tak składnie. Przestano się wzajemnie rozumieć. Uczony bakałarz wydawał się radcy bardzo naiwnym, a nawet najprostsze sprawy, które poruszał radca, brzmiały dla bakałarza jak zuchwale fantastyczne przypuszczenia. Spoglądali na siebie, a bakałarz w najkrytyczniejszych chwilach mówił po łacinie, bo myślał, że tak będzie lepiej zrozumiany, ale to nie pomagało.
– Jakże teraz czujecie się, panie? – spytała gospodyni ciągnąc radcę za rękaw. Radca nagle przypomniał sobie, co mu się przytrafiło, gdyż podczas rozmowy wypadło mu to z pamięci.
„Wielki Boże, gdzież ja się właściwie znajduję?” – pomyślał i aż mu się w głowie zakręciło.
– Napijemy się na zdrowie! Mieszanka z miodu i bremeńskiego piwa! – zawołał jeden z gości. – A wy napijecie się z nami, panie!
Weszły dwie dziewczyny, jedna z nich miała na głowie dwubarwny czepiec. Napełniły kieliszki i ukłoniły się pięknie. Radcę przeszedł lodowaty dreszcz.
– Cóż to się dzieje? Cóż to się dzieje? – powiedział, ale musiał pić z innymi. Wszyscy byli dla niego zresztą bardzo uprzejmi, aż wreszcie jeden z nich powiedział, że radca jest pijany. Radca uwierzył i prosił, aby mu sprowadzono dorożkę. Ale oni myśleli, że mówi po moskiewsku.
Radca jeszcze nigdy w życiu nie przebywał w tak prostackim i ordynarnym towarzystwie. „Przeżywam najokropniejsze momenty mego życia! – myślał. – Pomyślałby kto, że kraj się cofnął do czasów pogańskich.” I nagle przyszło mu do głowy, że mógłby przykucnąć pod stołem i na czworakach nieznacznie wysunąć się z izby. Ale gdy znalazł się już blisko drzwi, biesiadnicy spostrzegli, co się święci, i schwytali go za nogi. Na szczęście dla radcy ściągnęli mu przy tym kalosze, a wraz z tym prysnął cały czar.
Radca zobaczył, że znajduje się pod jasno płonącą latarnią, a obok wznosi się wysoka kamienica. Znał ją doskonale, tak samo jak i wszystkie sąsiednie. Był na Östergade, wyglądającej tak, jak ją wszyscy znamy. Radca leżał zwrócony nogami ku bramie jakiegoś domu, a naprzeciw niego siedział stróż nocny i spał.
– Stwórco kochany, widocznie usnąłem na ulicy i wszystko to mi się śniło – powiedział. – Tak, jestem na ulicy Östergade, jak tu pięknie, jasno, jak czysto! To okropne, żeby jedna szklanka ponczu mogła mieć takie skutki.
W dwie minuty później siedział już w dorożce, która wiozła go do Christianshavn, rozmyślał o tym, ile się najadł strachu, i dziękował w duszy szczęśliwej rzeczywistości. Sławił nasze czasy, o wiele przewyższające mimo swych braków tamte, w których dopiero co przebywał.
Bardzo to było rozsądne ze strony pana radcy.
więcej..