Kamerdyner. Miłość. Wojna. Zbrodnia - ebook
Kamerdyner. Miłość. Wojna. Zbrodnia - ebook
Marita – niemiecka panienka z dobrego domu. Mateusz – kaszubski chłopak, który po śmierci rodziców trafia na wychowanie do pruskiego dworu. Ich miłość musiała być burzliwa. I była. Tak samo, jak wielka historia, na której tle się rozegrała. Narastały konflikty między narodami, wybuchła I wojna światowa. Kształt Europy uległ zmianie. Polacy mogli wreszcie świętować własną niepodległość, ale po krótkim czasie mieli znów ją stracić.
Kim jestem? – to pytanie będzie dręczyć Mateusza Krolla przez całe życie. Polakiem czy Niemcem? Synem koniuszego czy jaśnie pana? Bratem pięknej Marity von Krauss czy zakochanym w niej Kaszubem? Wraz z nadejściem września 1939 roku od odpowiedzi będzie zależało również jego życie.
Romans Mateusza i Marity to opowieść niepodobna do innych, złożona, pełna trudnych wyborów, ulotnych nadziei i cierpienia, ale przede wszystkim wierna faktom historycznym.
Film „Kamerdyner” w reż. Filipa Bajona w kinach od 21 września 2018 roku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2169-1 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna czterdziestego piątego ominęła Starzyno. Zjawiła się przelotnie, na kilka ciepłych dni zaraz po mroźnym lutym, tylko po to, by zmienić śnieg w breję, i tyle ją widziano. Raz zadęła ciepłym wiatrem od strony Kłanina, raz przyniosła deszcz od Starzyńskiego Dworu; potem uciekła w las bez pożegnania. Kaszubskie checze stały pośród tego błota jak wryte, jakby w pół kroku. Bo co to za porządki w niegdysiejszych Prusach? Przychodzić tak bez zapowiedzi i znikać przed czasem?
Tamtego dnia w marznącej mżawce wioska wyglądała na zastygłą, dawno opuszczoną. W obejściach nie tliło się światło, obory były puste, kurniki rozdziawione. Kilka kokosz pałętało się tu i tam, grzebiąc w ziemi bez większej nadziei. Kościółek na wzniesieniu od rana brał w siebie lodowatą pucką bryzę. Było trochę jak w bajce, gdy się czeka na larum, na jakieś wezwanie, a tymczasem nic takiego nie nadchodzi.
Dopiero koło południa wiatr przywiał z zachodu podniesione głosy mężczyzn. Kwoki uniosły łebki i zaraz rozpierzchły się w popłochu. Z niewysokich grzęd, z kryjówek w drewutniach przyglądały się obcym. Szło ich trzech, jeden za drugim, grząskim poboczem. Dwaj czerwonoarmiści, za nimi przygarbiony chudzielec w złachanej marynarce. Widać było po nich ogromne zmęczenie, musieli tego dnia przejść wbrew pogodzie spory kawałek. Żołnierze nie przestawali się przekomarzać i rozglądać na boki, ale ten trzeci ciągnął niczym na stracenie: noga za nogą, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Zatrzymali się dopiero przy opuszczonej świątyni, jakby wśród roztopu szukali oparcia. Rozdzielili papierosy i ćmili przez chwilę, ale żar gasł pod zacinającym deszczem. Wreszcie starszy stopniem oparł się o mur i dłubiąc bagnetem w podeszwie, kazał skośnookiemu szeregowemu zajrzeć do kościoła.
– I co? – spytał po chwili.
– Wzięli wszystko, towarzyszu kapralu Zajcew.
– Wszystko?
– Co do świeczki.
Kapral splunął.
– Dobra, Bykow, nazad – nakazał po namyśle, a potem obrócił się do chudzielca w marynarce i warknął: – Z ciebie, Formela, chuj, nie przewodnik.
– Ale ja przecież... – nim dokończył, szeregowy przewrócił go na plecy silnym kuksańcem.
– Zdradzieckie nasienie – wysyczał Bykow, pochylając się nad Formelą, lecz Zajcew złapał podkomendnego za ramię.
– Już dobrze, dobrze – rzucił kapral ze śmiechem. – Później to sobie wyjaśnicie. A teraz pora szczać.
Formela patrzył, jak tamtych dwóch odwraca się i opróżnia pęcherze na podmurówkę kościoła. Był przekonany, że to się skończy źle. Ani schowany za pazuchą list polecający od hrabiego von Kraussa, który zaczynał się słowami Sehr geehrte Damen und Herren, Joseph Formela war in meinem..., ani nic innego na świecie nie uchroni go przed tymi dwoma. Mógł jedynie robić to, czego od niego oczekiwali. Zebrał się więc na równe nogi i pokazując palcem przed siebie, rzekł łamaną ruszczyzną:
– Już blisko. To tamten.
Sołdaci podchodzili ostrożnie. We wsi ktoś strzelał, ale nie zamierzali rezygnować z obiecanych łupów. Formeli było wszystko jedno. Duchów się nie bał, a jeśli ktoś miałby wziąć ich na cel, to na pewno najpierw mundur. Zresztą nie miał nic do stracenia; przecież stracił już wszystko. Dopiero gdy zauważył leżący przed domem rower, zrobiło mu się nieswojo. Rower należał do Paula Jungego. A jeśli Junge był w pobliżu, mogły się pojawić kłopoty.
Podszedł i kopnął koło.
– Twój? – spytał szeptem Bykow.
– Nie – odparł Formela spłoszony.
– To zostaw. Zabiorę sobie.
– Morda – uciszył ich Zajcew i pchnął drzwi lufą pepeszy.
Chwilę nasłuchiwał, potem skinął na Formelę.
– Przodem.
Formela się wzdrygnął.
– Ale ja nie...
– Ruszaj! – warknął Zajcew i uderzył go kolbą między łopatki. Formela zatoczył się w sień. Łapiąc równowagę, zrzucił na podłogę słoiki i garnki. Huknęło, wszyscy zamarli. W głębokiej ciszy Józef słyszał bicie własnego serca. I konia, dałby sobie głowę uciąć, że słyszy konia. Ale wtedy zza pleców padła komenda, by szedł dalej, więc posłusznie złapał za klamkę od drzwi. Były zamknięte. Szarpnął raz i drugi. Zajcew odsunął go i wymierzył drzwiom potężnego kopniaka. Ustąpiły w chmurze drzazg.
– Padliną cuchnie – zauważył i wszedł do niewielkiej izby. – Byłeś tu kiedyś?
– Nigdy – skłamał Formela. Bał się, że głos mu zadrży, bo bywał tu często. Z Jungem i Schmidtem. Na łóżku siadał. O szafę się opierał. Jadał przy tym stole. Tym, przy którym siedział teraz Junge. Siedział? Junge? Matko Boża! Martwy Junge. Nogi się pod Formelą ugięły.
Kapral dotknął ciała.
– Ciepły – powiedział i skinął na Bykowa. Szeregowy wybiegł na podwórze.
Formela rozejrzał się w popłochu, oblizując spierzchnięte usta. Przy oknie zauważył kankę z herbem von Kraussów i to była chyba najstraszniejsza rzecz, jaką mógł dostrzec, przeznaczenie. Krew Jungego kapała na podłogę. W głowie ziała rana postrzałowa. Formela poczuł, że się moczy. Zrobił krok w stronę Zajcewa, chciał mu uświadomić, że nie są tu sami i że chyba wie, kto na nich czyha, ale kapral był zajęty czymś innym. Stał w głębi pokoju, przy łóżku i patrzył ze wstrętem na podłogę. Leżała tam na plecach kobieta z rozrzuconymi na boki nogami. Martwa pewnie od kilku dni. Zajcew podszedł do łóżka i lufą karabinu odgarnął pierzynę. Dwoje nastoletnich dzieci, czarne dziury w głowach. Kapral zasłonił nos rękawem płaszcza. Spojrzał na Formelę.
– Czego oni tak...? – zapytał. – Po czorta ich tak postrzelał?
– Nie wiem... Ze strachu chyba.
– A ten? – Zajcew wskazał lufą siedzącego przy stole trupa. – Kto on?
– Paul Junge. To jego żona i wnuki... Niemcy – dodał po namyśle.
– A ty kto, Formela? Co się tak trzęsiesz?
– Ja? Polak. Kaszub – poprawił się.
– Czyli Niemiec, jak ci tutaj.
– Nie, Kaszub – powtórzył z naciskiem.
– Jeden chuj.
Czerwonoarmista otworzył okno. Zaczerpnął głęboko świeżego powietrza.
– Co tam? Melduj! – krzyknął do kogoś na zewnątrz.
– Trupy, towarzyszu kapralu – usłyszeli w odpowiedzi, a po chwili w oknie ukazała się twarz Bykowa. – Żyły se porżnęły, hitlery pierdolone. Dwóch i kobieta, w pizdu.
Zajcew odwrócił się do trupa na krześle. Odłożył pepeszę na blat stołu. Jego grube paluchy rozginały po jednym palce martwego mężczyzny zaciśnięte na kolbie pistoletu. W końcu kapral wyłuskał broń. Skierował ją w stronę Formeli.
– Ja... ja się jeszcze przydam... – wyjąkał Kaszub.
Zajcew zrobił znudzony gest.
– Tylko dotknij.
Formela wykonał polecenie.
– I co? – spytał Zajcew.
– Co, co?
– Zimna, durniu. A krew świeża – parsknął i powąchał lufę. Chwilę ważył w ręku pistolet, w końcu wsunął go za pas spodni. Potem wprawnie zdjął zegarek z nadgarstka martwego. Potrząsnął urządzeniem, nakręcił, przytknął do ucha i wrzucił do przepastnej kieszeni płaszcza.
– To jak jemu? – spytał, mocując się z obrączką na zastygłym palcu trupa.
– Junge – przypomniał Formela.
– Esesmańska swołocz, co?
– Nie... To nauczyciel – rzekł cicho, starając się nie patrzeć kapralowi w oczy. Odwrócił się, żeby ukryć strach na własnej twarzy.
I wtedy zauważył.
Za szafą krył się mężczyzna. Patrzyli na siebie obaj w lustrzanym odbiciu.
– No, wszystko – sapnął Zajcew, któremu ściągnięcie obrączki z palca kobiety i zerwanie jej z szyi medalika poszło znacznie łatwiej.
Tamten za szafą uniósł broń.
Formela czuł, że zaraz zwymiotuje. Odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
– Ty zostajesz! – usłyszał głos kaprala.
– J-jak to?
– Tak to! Wódki poszukasz. Nie znajdziesz, za jaja powieszę.
Zajcew nie był w nastroju do żartów. Zgłodniał już i liczył na większy łup. Miało być złoto, bogate pamiątki. Tak twierdził Formela. A tu co? Gówno! Trupy, smród, pistolet i dwie obrączki... Trzeba było zostać w pałacu zajętym przez armię. Tam przynajmniej nie brakowało wina.
A Formela udawał, że nic nie widzi. Powoli ogarniała go panika. Co robić? Stanął przy obramowanym zdjęciu, które wisiało na ścianie koło drzwi. Sepiowana fotografia przedstawiała elegancką trzypokoleniową rodzinę, z psami u stóp, oraz kilkunastoosobową służbę karnie ustawioną na tle pałacyku otoczonego pięknym ogrodem. Jeden z chłopców na zdjęciu miał oczy te same, co mężczyzna zza szafy. Tak samo chmurne, tak samo zdecydowane. I to samo imię. Mateusz.
Zajcew wskazał paluchem na fotografię.
– To ten? Nie.
– Kto? – odparł Formela spłoszony.
– Pałac. Nie ten, w którym stacjonujemy.
– Nie. Ten ze zdjęcia już opuszczony.
– A jaśnie państwo?
– Von Krauss – dodał cicho Formela, spoglądając z rezygnacją w chmurne oczy chłopca na zdjęciu. – Rodzina von Kraussów.
– Fon, fon... Fonów pod ścianą stawiamy. Idę się rozejrzeć. A ty pamiętaj: wódka.
Zajcew wyszedł. Chwilę panowała cisza, a potem cień zza szafy ruszył. Formela zamknął oczy. Mati, przemknęło mu przez głowę, proszę, byle szybko. Na zewnątrz pod chałupę podjechał klekoczący sowiecki gazik. Silnik zgasł. Ktoś wysiadł, kilka osób, zapalili machorkowe skręty. Przejechała tankietka, motocykl z przyczepą, za którymi przez błotną maź toczyły się dwie ciężarówki wypełnione wojskiem. Spod plandek dochodziły chóralne śpiewy. Czas mijał, a Formela wciąż stał nieruchomo. W końcu otworzył oczy i spojrzał w lustro. Mężczyzna zza szafy czekał na środku pokoju z pistoletem w dłoni, ubrany w kamerdynerską liberię, szczupły, wysoki i choć ledwie czterdziestoparoletni, to całkiem siwy. Długie do kolan oficerki miał mimo pogody czyste i lśniące.
– Zapuszczać motor! Migiem! – huknął na podwórzu głos Zajcewa. – Jedziemy!
– A wódka, towarzyszu? – zapytał ktoś inny.
– A widziałeś tu jakąś?
Wojskowe buty zadudniły o karoserię.
– Nie! Stójcie, kury! Ubić. Będzie rosół!
Formela spojrzał przez okno. Sowiecki żołnierz wyskoczył z gazika i zaczął strzelać do kur. Wtedy mężczyzna zza szafy przeładował broń.
– Mati, czekaj... – zaczął Formela i urwał, gdy strzał z odległości metra rozsadził mu głowę. Huk zlał się z trajkotem pepeszy i głośnym gdakaniem. Zabójca odczekał chwilę i poszedł w stronę sieni. Przez szybę obserwował, jak Rosjanie szykują się do odjazdu. Szeregowy wrzucał na tylną kanapę gazika zabite kury, a obok Bykow gramolił się niezdarnie z kolorowym puzdrem podniesionym oburącz nad głową.
– Po co ja to biorę? I tak nie pozwolą zatrzymać – mruknął do siebie Bykow, cisnął pudło na ziemię i wziął w dłonie karabin. Zajcew stanął na progu samochodu, poprawił na ramieniu pepeszę i chwycił się relingów. Ruszyli. Wtem Bykow usłyszał krzyk kaprala.
– Tam! Tam, ucieka! Pociągnij! – wrzeszczał Zajcew i wskazywał na coś gwałtownie.
Między chałupami w pełnym galopie przemykał koń, a do jego szyi przyklejona była jakaś postać. Przy siodle jeźdźca brzęczały przytroczone, obijające się o siebie blaszane kanki na naftę. Szlachetna klacz białej maści płynęła w powietrzu, ledwie dotykając podłoża. Bykow uniósł pepeszę. Trzask serii. Jednej... drugiej... trzeciej... Postać na koniu zniknęła tak niespodziewanie i szybko, jak się pojawiła. Bykow nadal strzelał. Machnął w końcu ręką i rozczarowany splunął.
– A ten tam...? Formela? – przekrzykiwał warczący silnik i sadowił się wygodniej na siedzeniu. – Sprawdzimy, co z nim, towarzyszu kapralu?
– Jebał go pies, Bykow. Jebał go kulawy pies.