- W empik go
Kamfora. Tom 1. Lena Zamojska - ebook
Kamfora. Tom 1. Lena Zamojska - ebook
Nawet to, czego nie powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. W centrum Krakowa dochodzi do wstrząsającego odkrycia. Brutalnie okaleczone ciało kobiety zostaje odnalezione w parku. Przyczyna śmierci – liczne ciosy zadane ostrym narzędziem. W ciągu kilku miesięcy już trzy ofiary zamordowano w podobny sposób. Prowadzący sprawę komisarz Jakub Zagórski jest pewien, że ma do czynienia z seryjnym zabójcą. Co łączy te kobiety? Przypadek czy misternie ułożony plan? Komisarz Zagórski zwraca się o pomoc do Leny Zamojskiej – specjalistki od mowy ciała. Jej wiedza i doświadczenie mają pomóc w ujęciu przestępcy. Śledztwo nabiera tempa. Czy uda im się powstrzymać mordercę zanim zginie kolejna kobieta?
Zapraszamy do wysłuchania kolejnej części w serii "Matnia".
Małgorzata Łatka studiowała na uniwersytetach – Rolniczym i Jagiellońskim. Zadebiutowała w 2015 roku powieścią „Podpowiedź serca", która w organizowanym przez portal granice.pl konkursie, zdobyła nagrodę Jury w kategorii najlepsza powieść obyczajowa na lato. Od lat zafascynowana tematem mowy ciała, który stał się inspiracją do napisania książki o Lenie Zamojskiej...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67494-72-4 |
Rozmiar pliku: | 835 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kobieta leżała na brzuchu, na ziemi, w pobliżu jednej z dziesiątek drewnianych ławek, ustawionych wzdłuż głównych alejek w Parku Jordana. Styczniowa noc była zimna. Mróz nie odpuszczał w Małopolsce od kilku tygodni. Grunt był twardy i zbity, a krótkie, oszronione źdźbła trawy wbijały się w policzek kobiety. Ona jednak nie zwracała na to uwagi. Z szeroko otwartymi oczami, wyróżniającymi się na tle skóry o barwie starego wosku, wpatrywała się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jedną dłoń miała wsuniętą pod biodro, natomiast druga leżała wyciągnięta nad jej głową. Groteskowy wygląd sylwetce nadawały nogi, które – rozrzucone na boki – wyginały się pod nienaturalnym kątem.
Kiedy rozwarły się chmury, przez niewielką szczelinę wyjrzał księżyc i na jasnej sukience w bladoróżowe kwiaty odznaczyły się inne kolory. Rdzawe plamy zdążyły już wsiąknąć w bawełniany materiał i wyglądały niczym polne maki. Otaczały rząd nieregularnych wgłębień, zaczynających się na wysokości ramion i ciągnących się aż do nasady pleców.
Stojący nieopodal mężczyzna podniósł głowę i zerknął w niebo, które po chwili zasnuło się na powrót ciężką kotarą chmur. Następnie omiótł okolicę wzrokiem i spojrzawszy ponownie na kobietę, zacisnął usta, czując kolejną falę gniewu, podobną do tej, która zalała go przed paroma godzinami. Tę samą, która od pewnego czasu rozpalała go od wewnątrz.
Zrobił kilka kroków i odchylił sztywniejące ciało, w którym już zaczęły zachodzić zmiany pośmiertne, po czym coś pod nie wsunął. Chwilę później ściągnął z dłoni lateksowe rękawiczki i schował je do pojemnej sportowej torby rozłożonej na ławce. Wszystko wykonywał w ciszy i jedynym dźwiękiem, niosącym się w wyludnionym o tej porze parku, był odgłos zasuwanego zamka. Kiedy skończył, odwrócił się i ruszył w stronę pobliskiej linii drzew, które już przed laty utworzyły naturalny szpaler. Po chwili wchłonęła go ciemność i jedynym dowodem jego obecności było porzucone na trawie ciało.ROZDZIAŁ 1
O tym, że życie to nie bajka, nie trzeba było przekonywać komisarza Jakuba Zagórskiego. Był piątek, dwunasty lutego, a za oknem panowała jedna wielka szarość, która wessała Kraków na początku listopada i nie popuściła aż do teraz, wystawiając mieszkańców miasta na próbę i zmuszając ich do wypatrywania nadchodzącej wiosny z jeszcze większym wytęsknieniem. Jednak to nie pogoda miała wpływ na samopoczucie komisarza. Nie było jeszcze dziewiątej, a on już od dwóch godzin tkwił w swoim gabinecie, mieszczącym się na ostatnim piętrze komendy wojewódzkiej policji.
Choć sam pokój prezentował się przeciętnie, a jego okna wychodziły na zapełniony o tej porze parking, Zagórski nie narzekał na to ani na fakt, że pomieszczenie to było klitką o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych. Wciśnięte pod ścianę biurko zajmowało większą część gabinetu. Tuż obok stała obszerna szafa, w której każda wolna przestrzeń została już zaanektowana, oraz jedno krzesło, ustawione zwykle pod oknem. Było prosto, funkcjonalnie i bez zbędnych wygód.
Zagórski po raz kolejny przeglądał dokumentację z sekcji zwłok, wyniki badań toksykologicznych, zapisy rozmów przeprowadzonych z przyjaciółmi i rodzinami ofiar, a także wertował zdjęcia, których najchętniej nie oglądałby już nigdy więcej. Minęły cztery miesiące, odkąd zajął się sprawą seryjnych zabójstw, które paraliżowały miasto. Niestety przez ostatni czas wraz z innymi policjantami z grupy śledczej kręcili się po własnych śladach jak porzucone szczeniaki, nie mogąc ruszyć do przodu. A wraz z tym rosło napięcie. Tak naprawdę już od samego początku sprawa budziła skrajnie negatywne emocje u wszystkich, którzy się z nią zetknęli. Było to nietypowe, bo dla osób z grupy śledczej nie była to pierwszyzna. Jednak zarówno brutalność popełnionych czynów, jak i sposób, w jaki zakończyło się życie trzech kobiet, tylko potwierdzały, że w przypadku ofiar także nie można było mówić o bajkowym zakończeniu.
Komisarz poluzował krawat, dopasowany do jasnej koszuli w delikatne prążki, i odchyliwszy się mocno w fotelu, wziął kilka głębszych oddechów. Trwał tak przez chwilę, na przemian prostując dłonie i zaciskając je w pięści. Kiedy jednak i to nie pomogło, pochylił się do przodu i zamachnął się ręką, strącając dokumenty, które spadły na podłogę i pociągnęły za sobą niewielkie zdjęcie ustawione na samym brzegu biurka.
Poderwał się z miejsca, a potem podniósł z podłogi fotografię w prostej oprawie. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że nie jest pęknięta, a potem delikatnie starł z niej drobinki kurzu, z nieodgadnioną miną przypatrując się umieszczonemu tam przed kilkoma laty zdjęciu. Jedynie niewielki mięsień na jego lewym policzku drżał w niepohamowany sposób. Po dłuższej chwili odstawił ramkę na swoje miejsce, umieszczając je w taki sposób, by siedząc przy biurku, mógł na nie patrzeć, po czym zabrał się za zbieranie dokumentów.
Ciszę przerwało głośne pukanie. Zagórski podniósł głowę – w samą porę, by zobaczyć, jak otwierają się drzwi i do pokoju wchodzi aspirant sztabowy Tomasz Wroński. W przeciwieństwie do Zagórskiego miał on na sobie zwykłe brązowe spodnie i rozpiętą pod szyją luźną koszulę, spod której wystawał fragment legitymacji. Mężczyźni wyglądali jak swoje przeciwieństwa i różnice te uwidaczniały się także w ich charakterach.
– A, to ty – powiedział Zagórski na powitanie, odkładając za siebie papiery.
– Smoczyca cię szuka – odezwał się Wroński, sprawdziwszy wcześniej, czy ktoś za nim nie stoi. Przezwisko szefowej było wszystkim doskonale znane, jednak nikt nie ośmielił się go używać poza czterema ścianami własnego pokoju.
Zagórski skrzywił się, jakby coś mu zaszkodziło. Przeczuwał, na co się zanosi i od paru dni czekał na to wezwanie.
– W jakim jest nastroju? – zapytał, opierając się biodrami o biurko.
Kolega pokręcił powoli głową.
– Ktoś nadepnął jej na odcisk z samego rana – odpowiedział z krzywym uśmiechem.
– Zaraz do niej pójdę. – W przeciwieństwie do Tomasza akurat jemu nie było do śmiechu.
Wroński chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu zmienił zdanie. Kuba nie wyglądał, jakby był w nastroju do rozmów.
– Powodzenia – rzucił na odchodne i zamknął za sobą drzwi.
Gdy Zagórski został sam, przesunął dłońmi po twarzy, czując zmęczenie, z którym nie uporały się trzy kubki mocnej kawy. Z doświadczenia wiedział, że kolejnymi też tego nie dokona. Nie zwlekając już dłużej, podszedł do krzesła po zawieszoną na oparciu marynarkę, a potem ruszył w stronę gabinetu szefowej, mieszczącego się na trzecim piętrze. Potrzebował ruchu, dlatego zamiast windy wybrał schody. Zwykle przez komendę przewijał się niewielki wycinek społeczeństwa. Tak było i tym razem, począwszy od policjantów w regulaminowych strojach i tych ubranych znaczniej swobodniej, czasami aż tak, że gdyby nie odznaka zawieszona na szyi, nie dałoby się ich odróżnić od trzeciej grupy osób – cywilów, którzy w widocznych miejscach nosili przypięte do ubrań plakietki gości. Przeważnie byli to dziennikarze, świadkowie czy też osoby wezwane na przesłuchania. Schodząc pospiesznie po schodach, komisarz rozpoznawał co drugą napotkaną osobę i co pewien czas wymieniał powitania, nie zauważając powłóczystych spojrzeń niektórych kobiet mijanych po drodze. Nigdy nie interesowało go mieszanie pracy z życiem osobistym, a że w ostatnim czasie praca wypełniała całe jego dnie, reszta kulała.
Po niespełna kilku minutach zatrzymał się przed uchylonymi do połowy drzwiami. Niewielka wywieszka na ścianie informowała o stopniu i nazwisku – Danuta Kobza – zastępca komendanta policji.
Zagórski zapukał, a kiedy usłyszał ochrypły głos, lekko stłumiony, jakby ktoś mówił przez dłoń zaciśniętą wokół ust, wszedł do środka. Zaraz jednak zatrzymał się w miejscu, oślepiony mocnym światłem. W gabinecie było tak jasno, że przed oczami pojawiły mu się mroczki. W końcu gdy jego wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków, dostrzegł szefową – drobną brunetkę o łagodnych rysach twarzy. Jej wygląd zwiódł już niejednego – czy to współpracownika, czy też podejrzanego. Sam Zagórski wielokrotnie się o tym przekonał na własnej skórze, zwłaszcza na samym początku, kiedy wstąpił w szeregi policji.
Danuta Kobza siedziała za potężnym biurkiem z grubo ciosanego drewna. Mebel wyglądał, jakby przeznaczony był dla dużo potężniejszej osoby. Szefowa pochylała się nad plikiem dokumentów spiętych kolorowym spinaczem i jedynie machnięcie dłoni świadczyło o tym, że była świadoma czyjejś obecności.
– Chciałaś mnie widzieć… – odezwał się pierwszy, przerywając nieprzyjemną ciszę.
Kobza podniosła wzrok na komisarza i energicznym ruchem odrzuciła na biurko papiery. Przez jej twarz przemknął grymas, a jej nozdrza poruszyły się w specyficzny sposób, który był powodem jej przezwiska.
– Mam nadzieję, że coś drgnęło w śledztwie – zaczęła, pomijając słowa powitania. Głos miała szorstki, stanowiący kolejny kontrast z jej wyglądem. – Szefostwo i prasa dosłownie dobierają mi się do dupy i to bez wazeliny! – wyrzuciła z siebie z irytacją.
Zagórski zacisnął na moment usta, by nie powiedzieć czegoś, czego później mógłby żałować.
– Nadal nic – odparł w końcu, zamykając za sobą drzwi.
Chwilę później usiadł na krześle ustawionym na wprost biurka w taki sposób, że od szefowej dzieliła go odległość niecałych dwóch metrów. Zdarzały się dni, kiedy nawet taki dystans był zbyt mały. Podejrzewał, że właśnie dzisiaj tak będzie.
Kobza pokręciła z niedowierzaniem głową, a jej czoło pokryło się gęstą siecią zmarszczek. Wyglądało jak mocno zmięty papier, którego nie udało się wygładzić.
– Sprawa ciągle stoi w miejscu – powiedziała, nawet nie starając się ukryć rozdrażnienia. – Minęły już cztery miesiące, odkąd zaczął się ten cyrk…
– Nie wiem, czy mówimy o tym samym – Zagórski wszedł jej w słowo z pozornym spokojem. – Czy chodzi o sprawę trzech porwanych i zamordowanych w bestialski sposób kobiet? – Pod koniec wypowiedzi tylko jego głos zdradził irytację; twarz pozostała niewzruszona.
Szefowa sięgnęła po kubek i nie spuszczając z niego wzroku, odchyliła się do tyłu, aż oparciem dotknęła ściany.
– Oj, dajże spokój – odparła i machnęła dłonią. – Przecież wiesz, o co mi chodzi.
Nie odezwał się. Zamiast tego poprawił się na krześle, starając się zająć lepszą pozycję. Jego próba zdała się na nic. Twarde krzesło nie było stworzone do wygód, o czym przypominał sobie za każdym razem, gdy tu był.
– A te próbki z Parku Jordana, które wysłaliście na badania do Warszawy? – zaczęła znów Kobza, pomiędzy jednym łykiem a następnym. – Są już wyniki?
– Tak, ale co z tego? Podobnie jak w poprzednich miejscach materiał okazał się zanieczyszczony – odpowiedział szybko. – W sumie nie ma się co dziwić, w parkach, w których znajdujemy ciała, pełno jest przypadkowych śladów. Wcześniej podejrzewałem, że sprawca ma szczęście, ale teraz myślę, że dzięki sprytowi, doskonałej organizacji i przygotowaniu pozostaje nieuchwytny. – Zawiesił na chwilę głos, dając Kobzie okazję do komentarza. Kiedy nadal milczała, kontynuował: – Mamy do czynienia z osobą przebiegłą, posiadającą wiedzę z kryminalistyki na poziomie przynajmniej dobrym. Wie, jak nie pozostawić po sobie śladów, a co za tym idzie – w jaki sposób popełnić zbrodnię idealną – i jak na razie to mu się udaje.
Tym razem na reakcję szefowej nie musiał czekać długo.
– Kurwa! – warknęła, uderzając dłonią w blat i wprawiając w drżenie dwa puste kubki, stojące po jej prawej stronie. A potem pochyliła się nad biurkiem i dodała: – To przecież jakiś koszmar. Gość pewnie przymierza się już do następnej kobiety, a my nie mamy nic. Kurwa jego mać!
Sam lepiej by tego nie ujął. Było dokładnie tak, jak powiedziała Kobza. Znalezienie sobie przez mordercę następnej ofiary było tylko kwestią czasu. To mogło nastąpić za miesiąc, za tydzień, za dwa dni, a może i jutro. Najgorsze było czekanie, a także świadomość, że morderca jeszcze nie skończył i chodzi sobie bezkarnie po mieście, szykując się do kolejnego ataku.
Kiedy w pokoju zaległa cisza, Kobza odwróciła głowę w stronę okna i zapatrzyła się na kilka przelatujących obok budynku ptaków. Ich jasne upierzenie odcinało się wyraźnie na tle chmur, ciemniejących z każdą kolejną minutą.
– Jeszcze te cholerne sępy – dodała, mając na myśli dziennikarzy. Pierwszy wybuch już minął, lecz jej głos nadal drżał od powstrzymywanej z trudem złości i do pełnego spokoju było jeszcze daleko. – Samymi słowami potrafią wzniecić pożar. – Spojrzawszy na Zagórskiego, spytała: – Widziałeś dzisiejsze gazety?
W odpowiedzi pokręcił głową. Od samego rana nie miał na to czasu. Już przed siódmą pojawił się na komendzie i od razu zamknął w gabinecie. Gdyby nie zaplanowane spotkanie z profilerem, pewnie spędziłby tam większą część dnia.
– Coś nowego?
Kobza wykrzywiła usta.
– Prasa nadała przydomek naszemu sprawcy. Kamfora! – wypluła z siebie ostatnie słowo. – Odnosi się to do tego, w jaki sposób pojawia się i znika, niezauważony przez nikogo – wyjaśniła, po czym pchnęła gazetę w kierunku Zagórskiego.
Spojrzał na pierwszą stronę, która z daleka przykuwała uwagę wielkimi, wytłuszczonymi literami. Już sam wstęp mu się nie spodobał. Ze ściągniętymi brwiami szybko przebiegł wzrokiem po tekście. Tak jak się spodziewał – im dalej, tym gorzej.
Kobza wykorzystała ten moment i przyjrzała się siedzącemu przed nią mężczyźnie. Zauważyła u niego zmęczenie ściśle powiązane ze sprawą seryjnego mordercy oraz z rosnącymi oczekiwaniami, by jak najszybciej złapać winnego i wsadzić go do więzienia. Śrubę przykręcano ze wszystkich stron, a ona sama robiła to chyba najmocniej. Nie wątpiła, że jako kierownik grupy zajmującej się sprawą, której nadano najwyższy priorytet, nie miał lekko.
Chwilę później Zagórski odłożył gazetę na biurko i podniósł wzrok. Połowę z tego, co przeczytał, stanowiły spekulacje podkręcane brakiem wyników działań policji, resztę zaś informacje, które były znane już od kilku tygodni. Oprócz nadania mordercy przydomku nie było nic wartego uwagi.
– Co w związku z tym? – spytał.
Kobza pochyliła się mocniej w jego stronę, przez co charakterystyczny ruch jej nozdrzy był jeszcze lepiej widoczny.
– Potrzebujemy przełomu!
– Nie musisz mi o tym mówić – odparł, a następnie zerknął na zegarek. – Za chwilę jadę do psychologa, który opracowuje nam profil sprawcy. Może już teraz będzie mógł mi coś powiedzieć.
– To jeszcze go nie skończył? – zapytała z niedowierzaniem, a jej podkreślone brwi wygięły się w dwa łuki o idealnym kształcie. – Przecież zleciłeś to prawie dwa tygodnie temu!
Przytaknął. W pokoju było tak ciepło, że poczuł, jak po plecach spływa mu strużka potu.
– Niestety zwykle tyle to trwa. Jak rozmawiałem z nim trzy dni temu, mówił, że nadal zbiera materiały.
Kobza opadła na fotel i westchnęła. Jeśli mogło być jeszcze gorzej, to właśnie zmierzali w tym kierunku, a raczej pędzili na złamanie karku. Nie mogła mieć pretensji do dziennikarzy, że chcieli ich rozszarpać na kawałki – jak na razie sami podawali się im na dużym talerzu, i to z przyozdobieniem.
– Chyba nigdy tego nie zrozumiem – powiedziała z powątpiewaniem w głosie. – Dostarczamy profilerom tyle danych, a oni i tak zbierają wszystko po swojemu. Własne przesłuchania, odwiedzanie miejsc, gdzie znaleziono ciała, i tyle innych czasochłonnych czynności. – Pokręciła głową, w zamyśleniu przesuwając palcami po brodzie. – Żałuję, że nie zgodziłam się na skorzystanie z jego pomocy wtedy, gdy tego chciałeś, zaraz po znalezieniu ciała drugiej kobiety. Teraz nie byłoby tego całego problemu z czasem.
Zagórski pracował w policji kilka lat i zdawał sobie sprawę, że sytuacje, gdy z ust szefowej padały takie słowa, należały do rzadkości.
– Dwie ofiary to jeszcze mogło być dzieło przypadku, ale trzy to już schemat – odparł krótko.
Kobzy to nie przekonało. W dalszym ciągu miała sobie za złe, że nie zgodziła się na to wcześniej.
– No tak, ale ty podejrzewałeś, na co się zanosi!
Nie był to ani dobry czas, ani miejsce, by do tego wracać.
– Liczę, że ten profil rzuci nam więcej światła na sprawę – powiedział tylko.
– Oby – mruknęła, pogrążona w myślach.
Po tych słowach zapadła cisza i Zagórski uznał spotkanie za skończone. Ale kiedy zapiął marynarkę i ruszył w stronę wyjścia, przekonał się, że był w błędzie.
– Jeszcze jedno!
Powstrzymał przekleństwo, które niechybnie wyrwałoby mu się z ust, i zawrócił. Gdy ponownie stanął przed szefową z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, jego podejrzenia, że spotkanie miało zbyt łagodny przebieg, właśnie się potwierdziły. Kobza złożyła dłonie przed sobą, jak do modlitwy. Z jej twarzy zniknął wyraz zamyślenia, a nos zafalował intensywniej niż zwykle. Cokolwiek to było, już mu się nie podobało.
– Chciałabym, żebyś spotkał się z Leną Zamojską – zaczęła powoli, kiedy Zagórski skupił na niej uwagę.
– Coś mi mówi to nazwisko – odezwał się ze zmarszczonym czołem. – Czy ona nie jest przypadkiem powiązana z tą żyletą w sądzie rejonowym w Krakowie?
Kobza przytaknęła.
– Sędzia Tadeusz Zamojski jest jej ojcem i choć niedługo przejdzie w stan spoczynku, to wraz z wiekiem wcale nie złagodniał i nadal wymierza surowe kary.
Po tych słowach przestąpił z nogi na nogę. Miał na głowie ważniejsze sprawy i nie chciał tracić czasu na spotkania towarzyskie.
– No dobra, a jaki ma to związek ze mną? – spytał, patrząc wyczekująco na Kobzę.
– Dwa dni temu podczas spotkania na szczycie – zaczęła w swoim tempie – omawialiśmy bieżącą sytuację policji, wyniki i oczywiście sprawę Kamfory, która jest pieprzoną kulą u mojej nogi. Ktoś wspomniał o nietypowych konsultantach, z których usług korzysta policja w innych krajach, i wtedy wypłynęło nazwisko Zamojskiej. Z tego, co wiem, przyczyniła się do zamknięcia wielu spraw, a jej osiągnięcia zawodowe robią wrażenie. Teraz jest w Polsce, ale jeszcze parę miesięcy temu pracowała w Stanach, w znanej placówce, zajmującej się wykrywaniem kłamstw i odczytywaniem mowy ciała. Choć u nas ta dziedzina nawet jeszcze nie raczkuje, okazuje się, że w Stanach jest wielką pomocą, jeśli chodzi o wsparcie podczas rozwiązywania różnego rodzaju spraw. Trudnych spraw – dodała po chwili i znacząco pokiwała głową.
W pierwszej chwili Zagórski wziął przydługą wypowiedź szefowej za kiepski żart. Gdy zorientował się, że mówi poważnie, zrobił krok w jej stronę, aż butami dotknął podstawy biurka. Zrozumiał, dlaczego poruszyła to dopiero teraz. Najlepsze bowiem zostawiła sobie na koniec.
– I jak ona ma mi niby pomóc w rozwiązaniu sprawy? – Ubiegając odpowiedź szefowej, wycedził powoli słowa. – Wyciągnie karty do tarota czy powróży z fusów?
Kobza niezrażona jego zachowaniem, kontynuowała swój monolog.
– Z tego, co wiem, dzisiaj o jedenastej piętnaście poprowadzi wykład z mowy ciała na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Podniosła rękę do góry, gdy komisarz chciał zaprotestować. – Spotkaj się z nią. Może jej doświadczenie wniesie coś do sprawy. – Widząc jego sceptycyzm, nie powstrzymała się przed złośliwym komentarzem. – No chyba, że masz lepszy pomysł?
Tym razem to Zagórski nie odpowiedział.
Parę sekund później Danuta Kobza spoglądała na wyprostowane plecy komisarza, kiedy zmierzał w stronę drzwi. Gość był jednym z lepszych, jeśli nie najlepszych policjantów, z którymi miała okazję pracować, a spędziła już w policji połowę swojego życia. Znali się od kilku lat i nie licząc drobnych konfliktów, wynikających z rozbieżności charakterów i podejścia do niektórych tematów, współpracę można było uznać za udaną. Zagórski był dokładny, uparty, oddany pracy. Już od samego początku, odkąd trzy lata temu wstąpił do policji, szybko wspinał się po szczeblach kariery. Przyciągał uwagę swoją ciężką pracą, analitycznym umysłem oraz tym „czymś”, co sprawiało, że był świetnym detektywem. Na komendzie, a zwłaszcza na stanowisku, które zajmowała, starała się traktować wszystkich jednakowo – co poniektórzy i niekoniecznie ci mniej życzliwi powiedzieliby, że oschle. Chociaż nie pokazywała tego po sobie, lubiła Zagórskiego. Jej sympatii towarzyszyło również współczucie, ale tego nigdy by nie przyznała na głos. Nie zazdrościła komisarzowi demonów, z powodu których wstąpił w szeregi policji. Tych samych, które ścigały go dzień i noc. Ze swojego doświadczenia wiedziała, że każdy ma swoje, z którymi po zgaszeniu światła kładzie się spać.
Nowy mail, z czerwonym wykrzyknikiem oznaczającym priorytet, przerwał jej rozmyślania. Otworzyła wiadomość i szybko przebiegła wzrokiem po tekście, a po chwili z jej twarzy zniknął wyraz zadumy.
Zagórski wrócił do siebie i pierwsze, co zrobił, to otworzył okno, a potem przez dłuższą chwilę stał w miejscu, z ulgą chłodząc się po kwadransie spędzonym w szklarni szefowej. Na zewnątrz coś się zmieniło. Zniknęła monochromatyczna szarość, zastąpiona teraz nadchodzącymi szybko ze wschodu granatowymi, gdzieniegdzie prawie czarnymi chmurami. Nie trzeba było być meteorologiem, by zorientować się, że pogoda się zmieni.
Wciągnął do płuc rześkie powietrze. Relatywnie świeże, biorąc pod uwagę kolejne alarmujące doniesienia o smogu. Choć władze miasta starały się coś zdziałać, nie przynosiło to znaczącej poprawy i Kraków wraz z przylegającymi do niego pobliskimi miejscowościami dusiły się w trujących oparach. Zagórski miał jednak inne sprawy na głowie, dlatego jeszcze raz wziął głęboki oddech, czując, jak powoli opuszcza go uczucie gorąca. Zima czy nie, u Smoczycy zawsze było ciepło, za ciepło jak dla niego.
Parę minut później wrócił do biurka i ciężko usiadł na fotelu. Stary mebel wydał z siebie zgrzyt protestu. Jakub, czując nadchodzący ból głowy, dwoma palcami ścisnął nasadę nosa. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Nie musiał być lekarzem, żeby wiedzieć, że to ze stresu i przemęczenia. Dwóch składowych, które tworzyły wybuchową mieszankę, a w ostatnim czasie miał ich pod dostatkiem. Jego samopoczucia bynajmniej nie poprawiła ani rozmowa z szefową, ani jej pomysł. Był przeciwny, by wprowadzać do sprawy jakiegoś cywila. Nawet jeśli Zamojska miała już styczność z postępowaniem śledczym, to istniały znaczące różnice pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Choć jeszcze nie widział jej na oczy, wyobraźnia już podpowiadała mu obraz – kobiety po czterdziestce, wyglądającej dużo poważniej niż na swój wiek, z wiecznie zmrużonymi oczami otoczonymi siecią zmarszczek, które powstały od uporczywego wpatrywania się w twarze ludzi, tak aby żadne kłamstwo nie pozostało niezauważone. W dalszym ciągu trudno było mu uwierzyć, jak ktoś jest w stanie wyłapać kłamstwo czy chociażby uzyskać informacje, które mogą być potem przydatne w śledztwie, opierając się na mowie ciała. Poza tym nie mieli podejrzanego, więc jak to się miało do jego sprawy? Nie wiedział. Przypuszczał, że gdyby zadał to pytanie przełożonej, ona również miałaby problem z udzieleniem odpowiedzi. A to z kolei oznaczało, że góra faktycznie musiała mocno naciskać na Kobzę i dlatego ta chwytała się różnych sposobów, byle tylko znaleźć mordercę i zamknąć sprawę.
Tak czy inaczej, nie miał wyjścia. Częściowo pogodzony z tym faktem, zerknął na zegarek. Do wykładu było jeszcze sporo czasu i jeśli nic nie stanie mu na przeszkodzie, dotrze na uczelnię przed zajęciami i zdąży zamienić z Zamojską parę zdań. A potem będzie mógł wrócić do prawdziwej policyjnej roboty.
Pospiesznym ruchem sięgnął po płaszcz i ruszył w stronę wyjścia. Niespełna parę minut później, gdy przekroczył próg budynku, poczuł, jak uderza w niego zimny lutowy wiatr. Zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Postawił kołnierz płaszcza i spojrzał w ciemne, zawieszone tak nisko chmury, że część budynków znikała w gąbczastym tworze. Kotłowały się nad głowami, niechybnie chcąc coś z siebie wypluć. Miał nadzieję, że zanim się to stanie, zdąży wrócić na komendę.
Szybkim krokiem ruszył na parking, kierując się w stronę srebrnego sedana, stojącego w pierwszym rzędzie. Po chwili wsiadł do środka i gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, z kratek buchnął mocny nawiew, wtłaczając do środka lodowate powietrze. W tej samej chwili z nieba zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu, które targane podmuchami wiatru, wirowały wokół, by po chwili opaść na ziemię.
Zapowiadał się ciężki dzień. Kolejny. Z tą myślą zerknął w lewe lusterko i płynnie włączył się do ruchu.ROZDZIAŁ 2
– Widziałaś mój szary krawat? – odezwał się Michał Zdunowicz, wchodząc do kuchni szybkim krokiem. W rozpiętej pod szyją koszuli i dopasowanych spodniach nie wyglądał na typowego naukowca.
Lena Zamojska podniosła głowę znad papierów, które leżały na stole już od wczoraj i zajmowały każdą wolną powierzchnię, po czym spojrzała na męża. Niedawno wyszedł spod prysznica, a jego blond włosy gdzieniegdzie były jeszcze wilgotne i zmierzwione.
– Który?
– Ten, który sprezentowałaś mi pod choinkę – uściślił, zapinając skórzany pasek zegarka.
– A sprawdzałeś w dolnej szufladzie? – spytała i sięgnęła po kubek z kawą, o którym zapomniała, robiąc ostatnie poprawki w prezentacji.
Mężczyzna pokiwał głową. Od samego rana nic nie szło zgodnie z jego planem. Do wyjścia z domu zostało mu tylko parę minut. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą i denerwował się, czy zdąży dotrzeć na lotnisko godzinę przed odlotem. Nie mógł opuścić konferencji, na której był prelegentem.
Lena wyszła z kuchni i chwilę później wróciła z krawatem, który zwisał jej pomiędzy palcami. Tak jak podejrzewała, był w trzeciej szufladzie, wciśnięty pod inne rzeczy.
– Czy nie tego szukałeś? – Pomachała nim w powietrzu.
Michał uśmiechnął się i podszedł do żony, która powielając schemat wypracowany na przestrzeni dwóch ostatnich lat, podniosła kołnierzyk jego koszuli i zaczęła wiązać krawat.
– Co ja bym bez ciebie zrobił… – powiedział, opierając dłonie na jej biodrach i przyciągając je do swoich, aż poczuła wybrzuszenie w jego spodniach.
Uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od powstającego właśnie podwójnego węzła. Znała tylko jedno wiązanie, które zawsze jej wychodziło. Jeszcze ostatnia poprawka i koniec.
– Gotowe – powiedziała, kładąc dłonie na jego piersi. Była boso i ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie.
Zdunowicz pocałował ją w usta.
– Dzięki. – Obserwował żonę, która usiadła znów przy stole i ponownie zaczęła przeglądać prezentację. – Gotowa przed dzisiejszym wykładem?
– Myślę, że w całym moim życiu miałam łatwiejsze zadania niż stanie przed grupą studentów. O ile ktoś w ogóle przyjdzie. Zagadnienie mowy ciała nie jest w Polsce znane.
Michał pokręcił głową.
– Jestem przekonany, że czeka cię dzisiaj niemałe zaskoczenie.
– Zobaczymy – odparła powoli i dopiła resztkę kawy. – Nadal się dziwię, że dziekan zgodził się na przeprowadzenie próbnych zajęć, które mają wybadać zainteresowanie studentów tym tematem. Już od miesiąca kontaktowałam się z nim w tej sprawie i powoli traciłam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.
Zdunowicz sięgnął po resztkę kanapki, która została od śniadania.
– O której wychodzisz? – zapytał, gdy przełknął ostatni kęs.
Lena spojrzała na zegarek. Prosty i elegancki, był prezentem na ich pierwszą rocznicę ślubu. Dochodziła dziesiąta.
– Niedługo. Wykład zaczynam po jedenastej, ale wcześniej muszę jeszcze podejść do dziekanatu i załatwić formalności.
Na ulicy rozległo się krótkie trąbienie, powtarzające się w kilkusekundowych odstępach czasu. Michał podszedł do okna i podniósł rolety, wpuszczając do kuchni więcej światła.
– Muszę już iść. Przyjechała taksówka.
Po krótkim pożegnaniu po raz ostatni przejrzała prezentację, nad którą siedziała do drugiej nad ranem, a potem zaczęła zbierać się do wyjścia.
Niespełna pół godziny później zaparkowała na końcu ulicy Straszewskiego, w pobliżu budynku Uniwersytetu Jagiellońskiego i wysiadła z samochodu. Denerwowała się. Z tym wykładem wiązała duże nadzieje. W pewnym stopniu dotykał tematu, którym zajmowała się aktywnie przez ostatnie lata i kiedy tamten rozdział w jej życiu został zamknięty, przekazywanie wiedzy z ulubionej dziedziny mogło stać się dla niej pewnego rodzaju namiastką, swoistą nagrodą pocieszenia. Dobre i to. Wcześniej nigdy nie pomyślałaby, że mogłaby kiedyś uczyć. Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach – z perspektywy czasu Lena przekonała się, że to powiedzenie można traktować poważnie.
Chwilę później, kierując się w stronę głównego budynku, przypomniała sobie horoskop, który z samego rana otrzymała od przyjaciółki. Według niego ten dzień miał być dla Leny szczególnie ważny w związku z wpływem Saturna, Marsa i czegoś tam jeszcze na niebie, ale reszty już nie pamiętała. Wszystko to prowadziło do jednego wniosku: ponoć właśnie dzisiaj rozpocznie się w jej życiu przełom, który, podobnie do górskiego kamyka, pociągnie za sobą lawinę zmian.
Pchnęła ciężkie drzwi i energicznym krokiem weszła do środka, nie podejrzewając, że przepowiednia właśnie zaczęła się sprawdzać.ROZDZIAŁ 3
– Jak jedziesz! – krzyknęła Małgorzata Karłowicz, gdy jadący przed nią kierowca gwałtownie zahamował. W ostatniej chwili nacisnęła hamulec w pięcioletnim subaru, zatrzymując się dosłownie o parę centymetrów od mocno zdezelowanej ciężarówki.
Pas bezpieczeństwa boleśnie wpił się jej w piersi i brzuch. Warunki na drodze były trudne z powodu gęsto sypiącego śniegu wyglądającego jak jednokolorowe konfetti, które ktoś hojnie sypał z nieba. Opady trwały już od dobrej godziny i z każdą chwilą widoczność na drodze się pogarszała. Jednak było to nic w porównaniu z niepokojem, który towarzyszył Małgorzacie od dwóch dni, osiągając właśnie dzisiaj najwyższy możliwy poziom. Nie miał nic wspólnego z trudnym dyżurem, który dopiero co skończyła, czy też ze źle przespaną nocą. Nie, to było coś innego i tym razem nie pomagało przekonywanie samej siebie czy przywoływanie kolejnych argumentów.
Fakt był taki, że od paru dni nie miała kontaktu ze swoją przyjaciółką, Aleksandrą Cis. Telefon milczał głucho, a poczta głosowa Olki zalana była pozostawionymi wiadomościami i nie było w niej miejsca na nagrywanie nowych. Sprawę pogarszał też fakt, że Ola nie pojawiła się w kawiarni na porannym spotkaniu, stanowiącym ich swoisty rytuał, z którego w miarę możliwości starały się nie rezygnować. Zarówno ona, jak i przyjaciółka pracowały w dwóch różnych placówkach szpitala, zatem ich spotkania były wyznaczane przez dyżury, nadgodziny i dodatkowe praktyki do późnych godzin wieczornych. Z czasem przyzwyczaiły się do sytuacji, że częściej widują się przy śniadaniach niż podczas kolacji.
Coś musiało się stać, pomyślała ponownie Małgorzata. Pewności nabrała, wyjeżdżając z domu przyjaciółki. Jakiś czas temu wymieniły się kluczami do swoich mieszkań na wypadek dłuższych nieobecności, kiedy należało zająć się domem, odebrać pocztę zalegającą w skrzynce czy też – w przypadku Olki – nakarmić jej kota. Obie były samotne i można powiedzieć, że miały tylko siebie. Dlatego niepokój Małgorzaty wywindował do niebezpiecznego poziomu, odkąd kwadrans temu opuściła mieszkanie przyjaciółki. Niestety było ono puste. W dodatku wyglądało tak, jakby nikt nie pojawił się w nim w ciągu ostatnich dni.
Czekając na zmianę świateł, Małgorzata patrzyła przed siebie, jednak myślami była zupełnie gdzie indziej. Nerwowe bębnienie jej palców o kierownicę nie było podyktowane jakimś szczególnym rytmem; stanowiło raczej wyraz jej napięcia niż irytacji. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić. Kolejna taka godzina czy dwie i chyba zacznie krzyczeć z bezsilności.
Uporczywe trąbienie dobiegające z drugiej strony ulicy wyrwało kobietę z zamyślenia. Odwróciła wzrok od pstrokatej szyby z rytmicznie pracującymi wycieraczkami i spojrzała w lewo. Początkowo patrzyła na wzburzonego przechodnia, który krzyczał coś do nieuważnego kierowcy, ale z czasem jej uwaga skupiła się na czymś innym. Był to granatowy znak policji, częściowo zasłonięty przez rozłożyste drzewo, z nagimi o tej porze roku gałęziami. Pierwszą myśl, że powinna zgłosić na policję zaginięcie przyjaciółki, szybko odrzuciła. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież nic takiego: dorosła kobieta, w dodatku bez zobowiązań rodzinnych, nocuje poza domem. Jednak dzwonek alarmowy w jej głowie nie chciał ucichnąć. Nie, odkąd w Krakowie pojawił się morderca – nieuchwytny, jak codziennie głosiły media.
Dlatego działając pod wpływem impulsu, wrzuciła kierunkowskaz i gdy tylko nadarzyła się okazja, skręciła w lewo. Chwilę później zaparkowała przed komisariatem, wciskając się pomiędzy dwa radiowozy.
Niepozorny biały budynek mieścił się w niedawno odnowionej kamienicy i bardziej kojarzył się z zabytkowym domkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie niż z miejscem pracy policji. Chociaż co ona mogła o tym wiedzieć? Dotąd nigdy nie była na komisariacie. I nadal wolałaby trwać w tej nieświadomości, gdyby nie zaistniała sytuacja.
Z kapturem nasuniętym na głowę, starając się uniknąć najgorszych smagnięć wiatru, podeszła pod główne wejście i pociągnęła ciężkie drzwi. Trudno, usprawiedliwiała się w myślach, najwyżej wyjdzie na znerwicowaną przyjaciółkę, która zgłasza zaginięcie. Niech się dzieje. Wolała dmuchać na zimne. Może kiedyś z Olką będą się z tego śmiały. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Wróciła pamięcią do pewnej rozmowy sprzed dwóch tygodni, kiedy przyjaciółce wymsknęło się, że wybiera się na spotkanie z mężczyzną, którego poznała przez internet. Małgorzata doskonale pamiętała, co wtedy powiedziała, a raczej czego nie dodała. Przestrzegła tylko przyjaciółkę, aby była ostrożna i teraz to słowo odbijało się w jej głowie niczym wyrzut. Z perspektywy czasu żałowała, że nie zrobiła czegoś więcej.
Szybko podeszła do funkcjonariusza, znajdującego się za przeszkloną recepcją. Chciała mieć to już za sobą.