- nowość
Kamienica pełna cudów - ebook
Kamienica pełna cudów - ebook
Sześć mieszkań, jedna kamienica i najbardziej wyjątkowy wieczór w roku.
Bohaterowie bardzo wiekowej kamienicy z dużą pieczołowitością przygotowują się do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Ubieranie choinki, gotowanie wigilijnych potraw czy pakowanie prezentów schodzą jednak na dalszy plan, gdy w grę wchodzi możliwość spędzenia upragnionego czasu ze swoimi bliskimi. Jednak w życiu nie zawsze bywa kolorowo, a mieszkańcy kamienicy muszą mierzyć się z licznymi trudnościami, które przygotował dla nich przewrotny los.
„Kamienica pełna cudów” to opowieść o ludzkich emocjach, radościach i smutkach, o miłości i przyjaźni oraz o magii, która dzieje się przy wigilijnych stołach w naszych domach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68364-11-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grudniowe niebo pociemniało, a gęste obłoki zawisły nisko nad ziemią. Temperatura, która nieprzerwanie od wielu tygodni utrzymywała się powyżej zera, gwałtownie spadła. Powietrze wstrzymało oddech w oczekiwaniu na coś, co wkrótce miało się wydarzyć. W pewnej chwili pękate chmury rozdęły się niczym olbrzymi balon, a zaraz potem wypuściły z siebie roje białych płatków. Śnieg rozszalał się na dobre i w ciągu wieczora pokrył grubą warstwą sopockie ulice, place, domy i drewniane molo, które ciągnęło się daleko w głąb morza. Jesienna szaruga przeistoczyła się w zimową, iście świąteczną scenerię. Świat wyglądał jak zaczarowany baśniową magią.
Z nadejściem świtu stara kamienica uniosła zaspane powieki. Na widok białego puchu uśmiechnęła się i radośnie zamrugała oczami. Nadejście prawdziwej zimy zawsze wprawiało ją w doskonały humor, a w szczególności gdy zbliżał się czas Bożego Narodzenia. Święta muszą być śnieżne oraz mroźne.
Kamienica cieszyła się, gdy biała kołderka oblepiała jej dach, ściany i framugi okien, gdy zima ubierała w puchową szatę rzeźbę młodej wysmukłej kobiety, która stała nad bramą wejściową. Wymieniała uśmiechy oraz gesty zadowolenia z innymi okolicznymi domami. Robiła to od stu pięćdziesięciu lat, bo tyle czasu upłynęło, odkąd pojawiła się na świecie przy niewielkiej zacisznej uliczce w Sopocie. Niejedno już widziała i słyszała – radość, ale i ludzkie dramaty, chwile wzruszenia i smutku. Śmierć i narodziny, choroby i cudowne uzdrowienia. Przeżyła wielu lokatorów. Niektórzy pomarli, inni wyprowadzili się. Każdego pamiętała na swój sposób, a wspomnienia o dawnych mieszkańcach nosiła w sercu.
Lubiła obserwować sopockie ulice, ludzi, którzy ciągle gdzieś się spieszyli, dzieci bawiące się na skwerach, turystów wylegujących się na ciepłych nadmorskich piaskach lub spacerujących plażą w stronę Brzeźna czy Gdyni. Czasami kamienica podglądała swoich mieszkańców. Robiła to zarówno z nudy, jak i z ciekawości. Zaglądała na podwórka, do okien pokojów, sprawdzała, co lokatorzy gotują w kuchni, podsłuchiwała ich rozmowy. Mimo że była tak stara, to ludzkie zachowania nie przestawały jej zaskakiwać. Czasem z niedowierzaniem kręciła głową, ze zdumienia otwierała oczy, czasem uśmiechała się radośnie.
Kamienica zamyśliła się. A gdyby tak udało jej się utrwalić swoje wspomnienia? Zachować opowieści o ludziach, którzy żyją blisko jej serca?
Zapadł zmierzch i w oknach rozbłysły światła. Kamienica przykleiła nos do szyby i zaciekawiona zerknęła do mieszkań. U Teresy, której syn Paweł wyjechał do Ameryki, zapaliło się w kuchni, Barbara z parteru czytała coś przy nocnej lampce, Magdalena z pierwszego piętra oglądała telewizję, a Małgosia rozmawiała przez telefon. Jedynie doktor Konrad, zmęczony po wielogodzinnym dyżurze w szpitalu, spał już kamiennym snem.
Chwilę później kamienica układała już w głowie pierwsze słowa opowieści. Chwyciła za długopis i kartkę papieru. Historie zaczęły płynąć wartkim potokiem.Rozdział 1
– Ten pierścionek z pewnością się spodoba. Brylant ma wysoką klasę czystości i idealny szlif. Proszę spojrzeć, jakim pięknym pełnym blaskiem odbija się w nim światło. Niech pan zerknie na te kolorowe migotliwe refleksy. Kamień zdaje się żyć, prawda?
Młody mężczyzna długo obracał w palcach pierścionek, sycąc wzrok połyskiem jubilerskiego cacka. Wreszcie podniósł oczy i uśmiechnął się.
– Ma pani rację – odparł.
– Każdy brylant jest niepowtarzalny, zupełnie jak odciski palców.
– Ooo, tego nie wiedziałem!
Barbara zauważyła, jak zerknął dyskretnie na metkę z ceną. Lekko poczerwieniał. Nerwowym ruchem ręki poprawił kruczoczarne kędzierzawe włosy, potem schylił głowę i ponownie spojrzał na pierścionki wystawione w gablocie.
– Ten po lewej stronie z ciemnoniebieskim oczkiem. – Wskazał palcem. – Co to jest za kamień?
– Szafir. Podoba się panu?
– Piękny kolor. W tej złotej oprawie wygląda wyjątkowo kusząco. Mogę zobaczyć?
– Oczywiście.
Mężczyzna wziął do ręki obydwa pierścionki, uważnie im się przyglądał. Chwilę ważył w milczeniu wybór, w końcu zapytał:
– Który się pani bardziej podoba?
– Każdy z nich jest inny, ale obydwa są niezwykle eleganckie. Brylant fantazyjnie odbija światło, w przypadku szafiru to odbicie jest bardziej srebrzyste, przygaszone. Proszę spojrzeć, jak światło iskrzy wewnątrz kamienia. Szafir z kolei łączy dostojeństwo, chłodną głębię barwy i niebiański blask.
Klient zamyślił się. Potarł dłonią czoło, na którym uwidoczniły się cienkie poziome zmarszczki.
– To ma być pierścionek zaręczynowy – powiedział wyraźnie poruszony. – Moja dziewczyna… poznaliśmy się na pierwszym roku studiów, prawie sześć lat temu. Już wtedy wiedziałem, że będzie moją żoną. Teraz nadszedł czas, żeby…
– Wziąć ślub – dokończyła ekspedientka.
– Tak, ale najpierw chciałbym prosić ją o rękę. Pomyślałem, że Boże Narodzenie to dobry czas na zaręczyny.
– Doskonały. Wiele par zaręcza się właśnie w tym okresie.
Skinął głową z uśmiechem.
– Powinienem kupić pierścionek z brylantem. Wyczytałem, że jest najbardziej odpowiedni na taką niezwykłą okazję, ale… jego cena trochę wychodzi poza moje możliwości budżetowe. – Zadrżał mu głos. Spojrzał na kobietę zawstydzonym wzrokiem.
– Pierścionki z szafirem są również popularne na zaręczyny. Niegdyś uważano, że ten kamień umacnia uczucie partnerów, gwarantuje stabilność związku i wierność pary.
– Moja przyszła narzeczona ma oczy w kolorze szafiru. Głęboki niebieski odcień.
– Ten pierścionek będzie idealnie pasować do jej urody.
– Proszę go zapakować.
Barbara schowała biżuterię do pudełeczka, które obwiązała aksamitną wstążką, i zapakowała prezent do ozdobnej torebki.
– Bardzo dziękuję za pomoc i miłą rozmowę. Może wkrótce pojawię się z narzeczoną, żeby kupić obrączki.
– Serdecznie zapraszam.
Po wyjściu mężczyzny kobieta przetarła szmatką szkło lady. Łańcuszki, kolczyki, bransoletki, pierścionki lśniły kusząco w odbiciu lustrzanych ścian gabloty. W wolnej chwili Barbara lubiła popatrzeć na biżuterię, czasami po zamknięciu sklepu przymierzała pierścionki i bransolety. Od trzech lat pracowała u jubilera. Podjęła to zajęcie bardziej z konieczności niż przekonania. Kiedy została zwolniona z firmy ubezpieczeniowej, wpadła w rozpacz. Niewielki zasiłek nie starczał na życie, przejadała więc oszczędności, szukając nowego zatrudnienia. Wtedy koleżanka zaproponowała jej pracę w sklepie jubilerskim. Początkowo obruszyła się – jak to, ona, osoba z wyższym wykształceniem, ma zostać ekspedientką i sprzedawać biżuterię? Ofertę jednak przyjęła. Z czasem polubiła swoje zajęcie, a ostatnio uświadomiła sobie, że nigdy więcej nie wróciłaby do firmy. Najwięcej radości czerpała ze sprzedaży pierścionków zaręczynowych i obrączek szczęśliwym ludziom, którzy tym symbolicznym zakupem deklarowali gotowość do wejścia w nowy etap życia.
Miłość, wierność i uczciwość. Barbara też była kiedyś gotowa usłyszeć i wypowiedzieć te słowa. „Kiedyś” minęło jednak bezpowrotnie. Wraz z rubinowym pierścionkiem zaręczynowym, który z bólem w sercu zwróciła swojemu narzeczonemu.
*
Teresa przemokła do suchej nitki. Płaszcz ociekał wodą, a w butach chlupało. Parasolkę, którą zabrała, wychodząc z domu, połamał wiatr, i kobieta nie miała jak ochronić się przed deszczem. Od kilku dni wilgoć i ziąb nieźle dawały we znaki. Grudzień na dobre utknął w listopadowej zgniliźnie i ludzie z utęsknieniem wyczekiwali śniegu, który otuliłby świat bielą i zamienił go w magiczną bajkową krainę.
Ziemniaki, marchew, filet z kurczaka, pieczywo, śmietana, kilka plasterków żółtego sera. Teresa wyjmowała z torby zakupy i rozkładała na kuchennym stole. Odkąd zmarł jej mąż, a syn wyprowadził się z domu, prowadziła skromne gospodarstwo. Zupa starczała na kilka dni, czasem Teresa przygotowywała kawałek mięsa. Dzisiaj jednak nabrała ochoty na porządny obiad. Obierając ziemniaki, odruchowo spojrzała na zdjęcie zmarłego małżonka, które stało na szafce obok lodówki, i poczuła wilgoć pod powiekami. Nie, nie może się rozklejać. Człowiek się rodzi, człowiek musi umrzeć. Żyjemy od punktu A do punktu B, pomiędzy nimi wiele może się wydarzyć dobrego i złego, miłego i nieprzyjemnego – rozmyślała. Nastawiła garnek z wodą, wrzuciła warzywa i usiadła przy stole.
Przed oczyma pojawiły się obrazy z przeszłości. Matura w liceum. Gdyby nie ściągi, które krążyły po sali, Teresa pewnie nie zdałaby matematyki. Za to język polski zaliczyła bezbłędnie i uzyskała najwyższe noty. Miała w planach studiowanie i zgłębianie literatury, ale wyszło inaczej. Pewnego dnia jechała pociągiem do Gdyni. Los sprawił, że tym samym pociągiem podróżował Tomasz. Właśnie zakończył służbę wojskową i wracał do domu. Potem wszystko potoczyło się szybko niczym śnieżna lawina i rok później Teresa nosiła już na palcu obrączkę.
Kobieta westchnęła na wspomnienie ślubu. Długa suknia plątała się między stopami obutymi w lekkie, białe, atłasowe czółenka. W kościele unosił się zapach świec oraz białych lilii, którymi przystrojono świątynię. Dziwny to był zapach, mieszanina słodkości i wosku. Zniewalał oraz upajał zmysły. Nie to co ten tutaj, w kuchni.
Teresa wciągnęła spory haust powietrza. Poczuła woń spalenizny. Otworzyła oczy i w jednej chwili wróciła do rzeczywistości. Nad kuchenką unosił się dym. Woda wygotowała się, a ziemniaki w garnku zamieniły w sczerniałe węgielki. Szybko zakręciła kurek z gazem, otworzyła na oścież okno. Powiew świeżego chłodnego powietrza wtargnął do mieszkania. Obiad szlag trafił, garnek zniszczony. Znowu muszę iść do sklepu – zaklęła w duchu.
Wzuła kozaki, założyła mokry płaszcz, czapkę, szalik i wyszła z domu. Przed bramą natknęła się na Barbarę. Sąsiadka z parteru mieszkała samotnie, czasem przyprowadzała do domu swoją niepełnosprawną córkę. Wesoła dziewczynka. Gdyby nie choroba, Barbara miałaby z niej dużo radości i pociechy.
– A dokąd to pani idzie w taką pogodę? Wichura okropna, głowę chce urwać! Toż to psa z kulawą nogą strach wypuszczać!
– Ziemniaki muszę kupić. Przypaliłam garnek z kartoflami – odparła Teresa.
– Oj, to współczuję! No cóż, każdemu może się zdarzyć. Niech się pani pospieszy, bo wiatr coraz silniejszy. Zapowiadają opady śniegu. Prawdziwa zima nadchodzi.
– Pędzę zatem. Do widzenia.
– Miłego dnia, sąsiadko.
Teresa poprawiła szalik, który rozluźnił się pod szyją, i ruszyła w stronę sklepiku. Kilka minut później stanęła przy ladzie, wyjęła z kieszeni siatkę, podała ekspedientce.
– To znowu ja. Kilo ziemniaków poproszę.
– A jednak zabrakło? Mówiłam, żeby wzięła pani więcej. Są wyjątkowo smaczne, nie rozgotowują się.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się. Napełniła torbę i położyła warzywa na wadze.
– Niczego nie zabrakło. – Grymas niezadowolenia wykrzywił twarz Teresy. – Woda wyparowała i cała porcja zwęgliła się razem z garem. Na szczęście w porę zauważyłam, bo mogło się spalić całe mieszkanie. – Westchnęła głośno. – Ciągle coś rujnuję. Chyba prześladuje mnie pech.
Ekspedientka spojrzała na Teresę ze współczuciem. Faktycznie, klientka, którą znała od długiego czasu, ostatnio zrobiła się jakaś taka markotna i nieswoja. Pewnie to wszystko przez śmierć męża. Zresztą nie ma się co dziwić. Żyli razem blisko czterdzieści lat. Teraz już mało takich małżeństw – skwitowała w duchu.
– Niech się pani nie martwi! W życiu jak to w życiu, raz się wiedzie, innym razem nie. Czasem do przodu, czasem do tyłu. Zupełnie jak w podróży. Przygody muszą być, a i przestoje się trafiają. Niech się pani uśmiechnie, wkrótce święta!
– Ja tam świąt nie wyczekuję. Sama będę.
Teresa zapłaciła, siatkę z ziemniakami włożyła do solidnej torby, którą powiesiła sobie na ramieniu.
– Ugotuje pani nową porcję ziemniaków, stary garnek wyrzuci i kupi nowy. Tam w sklepie na rogu widziałam takie śliczne kolorowe i srebrne naczynia. Zobaczy pani, od razu humor się poprawi.
– Dziękuję za miłe słowa. Uciekam do domu. Wszystkiego dobrego!
Kiedy stanęła pod drzwiami mieszkania, przetarła ze zdumienia oczy. Na wycieraczce stał talerzyk, a na nim spory kawałek ciasta. Teresa schyliła się, podniosła naczynie i dokładnie przyjrzała się niespodziewanemu znalezisku. Był to sernik na zimno pokryty czerwoną galaretką.
*
Paweł szybkim krokiem szedł w stronę wieżowca, gdzie na sześćdziesiątym piątym piętrze mieściło się jego biuro. Dokładnie za dziesięć minut powinien zająć miejsce przy stanowisku pracy, odpalić komputer i zalogować się do systemu. Najpierw jednak zrobi swoją ulubioną kawę z podwójnym espresso, odrobiną spienionego mleka oraz dodatkiem syropu waniliowego i zerknie przez okno, by nasycić wzrok panoramą tętniącego miasta. Nowy Jork wywoływał w Pawle sprzeczne uczucia – fascynował go i irytował. Szczególnie drażniły wszechobecne korki, tłok w metrze i poranne tłumy w Dunkin’ Donuts, gdzie codziennie kupował swoje ulubione bułki z serem oraz szynką.
Kiedy stał przy windzie, poczuł w kieszeni płaszcza wibrację telefonu. Przesunął ikonkę połączenia i przyłożył słuchawkę do ucha.
– Melissa, jestem teraz bardzo zajęty, nie mogę rozmawiać. Coś się stało?
– Musimy się spotkać. – W głosie dziewczyny wyczuł wyraźne napięcie.
– Nic nie musimy, Melissa. Wszystko już sobie wyjaśniliśmy – odparł szorstko.
– Chcesz to tak zostawić?
– Za chwilę wejdę do windy i nas rozłączy. Zadzwonię do ciebie później.
– Może skoczymy gdzieś na lunch? – zapytała.
– Dam ci znać.
– Na pewno?
– Posłuchaj, spieszę się – odparł zniecierpliwiony.
Nie miał ochoty na spotkanie z Melissą i nie widział celu dalszej rozmowy. Znajomość uznał za skończoną i bynajmniej nie chciał tego zmieniać. Przypomniał sobie dzień, w którym wypatrzył ją na korytarzu w firmie. Zgrabna szatynka o długich włosach. Niezwykle lekko poruszała się na wysokich szpilkach, zarzucając kokieteryjnie biodrami. Spodobała mu się. Zaczęli rozmawiać, wypili razem kawę, potem umówili się na kolację. Gdy zorientował się, że dziewczyna coraz bardziej angażuje się w ich relację, postanowił wycofać się rakiem. Zrozumiał, że zabrnął za daleko i czas sprowadzić znajomość na właściwe tory.
Była dla niego miłą, ale niezobowiązującą, kilkumiesięczną przygodą. Przyjemnym przerywnikiem weekendowym. Oprócz niewątpliwej urody i niezaprzeczalnego sex appealu Melissa nie posiadała żadnych innych zalet, które naprawdę by go ujęły. Przeciętna inteligencja, mizerna wiedza ogólna. Jej zainteresowania sprowadzały się do zakupów i śledzenia trendów modowych. Do tego wybujałe ego i roszczeniowość zachowania. Ostatnio zadawała idiotyczne pytania, na które unikał odpowiedzi. Wił się jak piskorz, kiedy wierciła mu dziurę w brzuchu o zaręczyny, wspólne zamieszkanie i ślub. Dla świętego spokoju obiecywał coś, czego nie powinien – pierścionek zaręczynowy, wynajęcie większego mieszkania, w którym uwiją miłosne gniazdko, a w niedalekiej przyszłości małżeństwo oraz dziecko.
Presja stawała się tak ogromna, że każde spotkanie z Melissą było dla Pawła udręczeniem. W końcu pewnej bezsennej nocy podjął decyzję. Na wspomnienie tamtej rozmowy czuł niesmak. Melissa płakała, usiłując wymusić na nim zmianę zdania, on jednak pozostał nieugięty. „Kości zostały rzucone” – powiedział dziewczynie, która wybałuszyła ze zdziwienia migdałowe, zielone oczy. Nie zrozumiała przenośni, więc zapytała, o co chodzi z tymi kośćmi. „Nie mam siły, żeby ci to tłumaczyć” – odparł, wzruszając obojętnie ramionami.
Winda zatrzymała się na sześćdziesiątym piątym piętrze. Paweł szedł długim korytarzem aż do samego końca, chwilę później znalazł się w biurze. Przebrał ubranie, odpalił komputer i udał się po kawę. Ekspres wydał z siebie głośny odgłos, młynek zaterkotał i z dyszy popłynęła strużka brązowego napoju. Aromat świeżo zmielonej kawy wypełnił pomieszczenie. Paweł wziął kubek i wrócił do gabinetu. Zerknął na miasto w porannym przebudzeniu. Dzisiaj miały nadejść opady śniegu, jednak jak na razie nic nie wskazywało na zmiany w pogodzie. Niebo pozostawało czyste, błękitne. Paweł upił spory łyk kawy, sporządzając w głowie plan dnia. Musi przedstawić ofertę charteru statku strategicznemu klientowi, z dokładną wyceną i warunkami usługi. Potem przejrzy faktury.
Paweł lubił swoje zajęcie, a firma tradingowa, w której pracował, była spełnieniem jego zawodowych marzeń. Doskonale zapamiętał dzień, w którym otrzymał propozycję kontraktu w Nowym Jorku. Najpierw zaniemówił z wrażenia, przetarł oczy i jeszcze raz wczytał się w treść wiadomości. Kiedy skończył, wstał z krzesła i dosłownie podskoczył z radości. Taka szansa zdarzała się jedna na tysiąc. Akurat on miał to szczęście, że otrzymał możliwość pracy w prestiżowym miejscu i to za pieniądze, o których niejeden z kolegów z branży nie śmiał nawet myśleć. Szybko pozamykał swoje sprawy w Polsce. Nic go tam nie trzymało. Nie miał żony ani dzieci, a ze swoją wieloletnią sympatią Dorotą rozstał się wcześniej. Czasem żałował, bo Dorota była kobietą, z którą można konie kraść. W każdym razie był pewien, że jego eksdziewczyna uczyni jakiegoś mężczyznę bardzo szczęśliwym.
Dźwięk w komputerze obwieścił pojawienie się nowej wiadomości. Paweł dopił kawę, poluzował kołnierzyk koszuli, która zbyt mocno uwierała go w szyję, i otworzył skrzynkę odbiorczą. Teraz musi skupić się na pracy.
*
Magda ze złością cisnęła na łóżko telefon. Była bliska płaczu.
A niech cię wszyscy diabli…! – pomyślała poirytowana, jednak w porę zreflektowała się i nie dokończyła zdania. Nie, nie powinna życzyć Michałowi niczego złego, nawet jeśli w środku zalewała ją wściekłość.
Chłopak znowu nawalił. Obiecał przyjść dzisiaj po południu, miał zedrzeć resztki starej tapety, ale pół godziny przed umówionym spotkaniem odwołał je, tłumacząc się pilną sprawą rodzinną. Który to już raz? Magdalena odtwarzała w głowie wszystkie sytuacje. W zeszły piątek przyjechała z niezapowiedzianą wizytą siostra Michała, więc musiał stawić się na uroczysty obiad, dwa tygodnie wcześniej matka wezwała go, żeby pomógł wtargać na piętro dywany. Co zdarzyło się tym razem?
Dziewczyna czuła, jak narasta w niej oburzenie. Z całej siły kopnęła w karton, który stał na podłodze. Miała zapakować do niego książki oraz albumy ze zdjęciami. Pudło podskoczyło i potoczyło się aż pod ścianę. Spojrzała na smętne ściany, z których zwisały płaty tapety. Popękany sufit sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał się posypać. Tak bardzo pragnęła spędzić Boże Narodzenie w wyremontowanym domu! Tymczasem święta się zbliżały, a z jej planów niewiele wyszło. Tyle co nic. Malutkie mieszkanie w starej sopockiej kamienicy było bardzo zaniedbane i wymagało gruntownego odświeżenia. Magda dostała je w spadku po ukochanej babci. Ten babciny prezent pozwolił dziewczynie na wyprowadzkę od matki i samodzielne życie. Matka… Na sam dźwięk tego słowa poczuła, jak trzęsą jej się ręce. Pociągnęła żałośnie nosem.
– Nic to – westchnęła, podnosząc się z krzesła. Musi wziąć się w garść i zorganizować wszystko od nowa. Na Michała liczyć już nie mogła, zawiódł na całej linii, chociaż sam zobowiązał się pomóc.
Poczuła ssanie w żołądku. Otworzyła lodówkę, która przywitała ją pustymi półkami. Wszystko przez Michała. Tak bardzo spieszyła się po pracy do domu, że nie zdążyła zrobić zakupów. Postanowiła, że zejdzie do piwnicy i skorzysta z babcinych zapasów. Półki w spiżarce uginały się od słoików pełnych konfitur, dżemów i najróżniejszych domowych przetworów. Kochana babcia nie pozwoli jej głodować!
Magdalena wzięła dużą siatkę, zamknęła drzwi i zbiegła po schodach. Na parterze natknęła się na sąsiada na wózku.
– Dzień dobry – powiedziała.
– Dzień dobry. Miło panią widzieć, pani Magdo.
– Jak się pan czuje, panie Adamie?
– Dziękuję, całkiem dobrze, nie mogę narzekać. – Uśmiechnął się, a po chwili zamyślił. – Jeszcze raz wyrazy współczucia. Bardzo lubiłem pani babcię, przyjaźniliśmy się po sąsiedzku. Leokadia była wspaniałym człowiekiem, pełnym życzliwości. Przykro mi, że zmarła. Na szczęście pozostała wnuczka i będzie moją sąsiadką. Chyba że zamierza pani sprzedać to mieszkanie?
– Nie, nie zamierzam. Muszę tylko doprowadzić wszystko do porządku. Pokoje, kuchnię, łazienkę.
– Pani Madziu, gdyby potrzebowała pani pomocy, to mogę polecić świetnego fachowca.
– Będę mieć to na uwadze – odparła.
Babcine konfitury z malin miały nieziemski smak i rozpływały się w ustach. Z każdą kolejną łyżką specjału Magda czuła się lepiej. Słodycz działała kojąco na rozdygotane nerwy, pomału wracał spokój. Kochana babcia, nawet tam z góry zatroszczyła się o wnuczkę! Dziewczyna zaparzyła dwie łyżki melisy. Musi zadbać o dobry sen, jutro czeka ją długi i ciężki dzień w szpitalu.
*
Wychodząc z sali rozpraw, Konrad odwrócił się i zawiesił wzrok na swojej byłej już żonie. Kobieta właśnie rozmawiała z adwokatem. Widział, jak przytaknęła głową, a potem dwoma palcami odgarnęła za ucho kosmyk włosów. Doskonale znał ten gest. Ewelina wykonywała go, gdy była rozdrażniona lub podekscytowana.
Eksżona. Brzmiało to strasznie głupio i dziwnie. Kobieta, z którą spędził razem siedemnaście lat życia, siedemnaście lat dni i nocy, stała się nagle kimś obcym. Sytuacja wydała się Konradowi tak absurdalna, że miał ochotę się roześmiać.
Jeszcze raz odwrócił do tyłu głowę. Ewelina właśnie wstała i w towarzystwie adwokata zmierzała ku wyjściu. Słyszał ich przyciszone głosy, ale nic nie rozumiał ze strzępków rozmowy. Stanął za drzwiami, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Czy od razu opuścić budynek sądu, czy też zaczekać na Ewelinę, aby zamienić z nią kilka słów? Po chwili wahania zdecydował się na tę drugą opcję.
– Ewelino, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać.
Adwokat rzucił mu przeciągłe spojrzenie i mimochodem uśmiechnął się.
– To ja już pójdę. Do widzenia państwu – powiedział.
Uścisnął dłoń Eweliny, potem podał rękę Konradowi, który patrzył na swoją byłą już żonę z zadziwieniem. To wciąż ta sama kobieta, nic się nie zmieniła, mimo że kilkanaście minut temu zapadł wyrok rozwodowy. Ta myśl jakoś nie dawała mężczyźnie spokoju. Na karku i czole poczuł nieprzyjemną lepkość, odruchowo sięgnął po chusteczkę, ale ku swojemu zaskoczeniu ręka zastygła mu w kieszeni. Nie, nie będzie wycierać potu w obecności byłej żony.
– Co chciałeś mi powiedzieć? – zapytała Ewelina.
– Może wyda ci się to niezrozumiałe albo śmieszne… Chcę ci podziękować za nasze wspólne życie i pożegnać się. – Zapłonął rumieńcem jak nastolatek.
– To miłe z twojej strony – odparła. – W kwestii opieki nad Karoliną chyba wszystko zostało ustalone sądownie – dodała po chwili.
– Tak, oczywiście.
– Czy jest jeszcze coś?
Konrad zmarszczył czoło.
– Nie, chyba już nie.
– To zatem do widzenia. – Kobieta wykrzywiła usta w nienaturalnym uśmiechu.
– Do widzenia.
Do sali wchodzili ludzie, za chwilę zaczynała się kolejna rozprawa. Ciężkie brązowe drzwi zamknęły się z hukiem.
– Trzymaj się i wszystkiego dobrego.
– Pa – powiedziała i pomknęła w stronę schodów. Odgłosy jej kroków długo jeszcze wybrzmiewały w powietrzu.
Kiedy wyszedł z budynku, zapalił papierosa. Po chwili poczuł w płucach smak nikotyny. Spoglądał bezwiednie na ulice pokryte świeżą warstwą opadów. Świat stał się biały i czysty, a puchowy gęsty śnieg nie przestawał sypać. Miliony gwiazdek pląsały w szalonym zimowym tańcu. Wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie. Konrad westchnął. Nigdy nie przepadał za świętami. Nie lubił tego całego zamieszania, nerwowości na ulicach i w sklepach, a odkąd rozpadła mu się rodzina, niechęć pogłębiła się jeszcze bardziej.
Wyprowadzka żony z ich wspólnego domu była dla Konrada ciosem poniżej pasa. Przez długi czas nie dochodziło do jego świadomości, że coś takiego mogło mu się w ogóle przydarzyć. Zabawne, doprawdy, jak życie potrafi dać kopniaka w najbardziej czułe miejsca.
Mężczyzna zaciągnął się raz jeszcze, po czym zgniótł niedopałek. Przyglądał się, jak płatki osadzały się na czubkach butów, tworząc grubą białą czapę, wreszcie ruszył w kierunku parkingu. Minąwszy komendę policji, ujrzał samochód Eweliny. Stała na światłach. Odruchowo do niej pomachał, ale gest rozszedł się w nicości wzroku kobiety. Zresztą nawet gdyby go dostrzegła i skinęła ręką, jakie miałoby to znaczenie? Nie kochała go, tego był pewien. Już go nie kochała albo tak naprawdę nigdy go nie kochała. Siedemnaście lat małżeństwa…
Dźwięk telefonu przerwał rozmyślania mężczyzny. Odłożył skrobaczkę do szyb i przyłożył aparat do ucha.
– Cześć stary, już po wszystkim? – Konrad wzdrygnął się. Głos Jerzego wybrzmiał jak rozstrojony instrument, nierówno i chropawo.
– Po wszystkim – odparł z rezygnacją.
– To dobrze. Teraz potrzebujesz solidnego odpoczynku.
– Ech, cholera wie, czego tak naprawdę potrzebuję.
– Na pewno świętego spokoju.
Mężczyzna potarł zmarznięty nos, przez chwilę podumał.
– Słuchaj, Jurek, kiedy Nowacki będzie robił grafik dyżurów świątecznych?
– O ile pamiętam, to chyba w czwartek. A co, pewnie nie kwapisz się do spędzania Bożego Narodzenia na oddziale? – odrzekł.
– Wręcz przeciwnie. Chcę wziąć dyżury w Wigilię i kolejne dni.
Usłyszał w telefonie gromki śmiech.
– Szepniesz Nowackiemu słówko i dyżury masz w kieszeni. Wiesz, że mało kto garnie się w święta do roboty. Będziesz jutro w pracy?
– Tak. – Śnieg kłuł go w oczy, więc zmrużył powieki.
– To się spotkamy. Trzymaj się, stary.
– Cześć, Jurek. I dzięki, że zadzwoniłeś.
– Nie ma za co. Jedź do domu i odpoczywaj.
– Wybieram się jeszcze do rodziców.
– To pozdrów ich ode mnie.
– Jasne.
Konrad odpalił silnik i włączył wycieraczki. Resztki śniegu opadły z szyby na maskę. W radio właśnie leciał serwis wiadomości. Redaktor poważnym tonem poinformował, że gdzieś tam w świecie wybuchł wulkan i tysiące ludzi musiało opuścić swoje domostwa. Mężczyzna ze złością uderzył w odbiornik. Co go to obchodzi?! On ma swoją własną tragedię i nikt o tym nie głosi w mediach!
Wcisnął pedał gazu. Silnik nerwowo zacharczał i Konrad ruszył ostro do przodu. Nie zauważył, że przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle.
*
Barbara skręciła w boczną uliczkę i wjechała na tył posesji. Na parkingu znajdowało się niewiele pojazdów, więc bez trudu znalazła miejsce postojowe. Wysiadła z samochodu i skierowała się w stronę bramy wejściowej. Chodnik pokryty był śnieżnym błotem, pod którym podstępnie skrywały się lodowe płaty. Szła wolno, ważąc każdy krok. Zanim weszła do budynku, przystanęła i powiodła wzrokiem po fasadzie, jakby spodziewała się ujrzeć coś, co ją zaskoczy, jednakże od czasu, kiedy cztery lata temu zjawiła się tu po raz pierwszy, zupełnie nic się nie zmieniło. Te same brunatne ściany ozdobione podłużnymi białymi pasami, skośny dach z czerwonej cegły, na którym widniało małe trójkątne okienko, balkon z kutą kratą na pierwszym piętrze.
Kobieta minęła ogród pogrążony w zimowym śnie. Z nagich gałęzi zwisały resztki uschniętych liści, a przysypane śniegiem ławki czekały na nadejście wiosny. Szarpnęła za klamkę. Ciężkie drzwi wejściowe wydały z siebie jękliwy odgłos. Kilka schodów w górę i po chwili znalazła się w przestronnym holu. Gabinet dyrektorki, do którego skierowała swe kroki, był otwarty.
– Dzień dobry. Miałam przyjść wcześniej, ale nie dałam rady.
– Dzień dobry. Nic nie szkodzi. Marianka cierpliwie czeka. – Kobieta wstała zza biurka i podała Barbarze rękę. – Proszę usiąść. Może napije się pani kawy albo herbaty?
– Herbaty, z przyjemnością.
– Czarnej czy smakowej?
– Zwykłą czarną poproszę.
Barbara zerknęła na obraz, który wisiał nad szafką. Przedstawiał anioła z rozpostartymi ramionami w otoczeniu grupki dzieci o nienaturalnie wykrzywionych twarzach. Znała każdy szczegół tego malowidła, a jednak za każdym razem, gdy na nie patrzyła, doznawała szczególnego uczucia. Było to wzruszenie przemieszane z żalem, tęsknotą i nadzieją.
– Herbata już gotowa. – Dyrektorka postawiła na stole dwa kubki i talerzyk z ciasteczkami w kształcie różnych zwierzątek. Zapachniało imbirem i cynamonem. – Musi pani koniecznie spróbować, pani Barbaro. Wczorajszy wypiek naszych dzieciaków. Marianka również pomagała. Może być pani z niej dumna, bo doskonale dawała sobie radę.
Barbara przełknęła ślinę, uśmiechnęła się albo raczej usiłowała się uśmiechnąć. Może być dumna, a właściwie powinna być dumna z osiągnięć trzynastoletniej córki, która pomagała w pieczeniu ciasteczek. Trzy lata temu dziewczynka nauczyła się wiązać sznurówki od butów, a w zeszłym roku niezdarnie lepić z gliny dzbanuszki, gdy tymczasem jej rówieśniczki za chwilę ukończą szkołę podstawową, przystąpią do końcowych egzaminów i od września rozpoczną naukę w szkole średniej. Marianka nie umiała ani czytać, ani pisać, z ledwością formułowała proste zdania. Barbara nigdy nie pogodziła się z niesprawiedliwością losu, który obdarzył ją niepełnosprawnym dzieckiem. To nie tak miało być! – krzyczało serce kobiety za każdym razem, kiedy widziała swoją córkę.
– Marianka naprawdę robi postępy. Te umiejętności przydadzą jej się w dalszym życiu. Zresztą ona sama powie, czego ostatnio się nauczyła. – Dyrektorka spojrzała na zegar na ścianie. – Zaraz koniec kolacji, będziemy mogły iść na górę do pokoju.
– Chciałabym ją zabrać na święta do domu. Biorę wolne z pracy, więc spędzimy razem dużo czasu.
– Na pewno się ucieszy, że będzie mogła dekorować choinkę. Piszczała z radości, kiedy ubieraliśmy nasze drzewko. Te dzieciaki uwielbiają wszystko, co się błyszczy i świeci.
– Tak, to prawda.
Posiłek wciąż trwał i kobiety musiały chwilę poczekać. Kiedy Marianka dowiedziała się, że za drzwiami stoi jej mama, wybiegła ze stołówki. Na widok Barbary rozbłysły jej oczy. Przylgnęła do matki niczym małe dziecko.
– Cześć, Marianko. Zaprowadzisz mnie do pokoju?
– Tak – wysepleniła dziewczynka.
– Wytrę ci buzię, dobrze? – Barbara wyjęła z torebki chusteczkę i wyczyściła dziecku zaślinione usta. – Teraz znacznie lepiej. Możemy iść?
– To wobec tego zostawiam was same. – Dyrektorka uśmiechnęła się. – Marianko, pokażesz mamie koszyczki, prawda?
– Pokażę.
Barbara przyglądała się, jak córka porusza się po pokoju, niezgrabnie stawiając nogi. Zdjęła z półki jakiś przedmiot i podała matce.
– To moje – powiedziała, dumnie prężąc pierś.
– Ty sama zrobiłaś?
– Tak.
Koszyczek był wypleciony z wikliny, miał krzywą rączkę i przechylał się na prawą stronę.
– Ładny?
– Bardzo ładny, Marianko. – Kobieta wpatrywała się w skośne oczy córki.
– Lubisz?
– Lubię.
Dziewczynka pociągnęła nosem, aż fałdy skórne po obu bokach szyi zadrżały.
– Pójdziesz ze mną na święta do domu. Będzie choinka.
– Choinka! – Z ust dziecka pociekła ślina.
Usiadła przy matce i mocno przytuliła się, oplatając ją rękoma. Barbara głaskała jasne włosy córki. Czuła, jak bije jej serce. Spokojnie, rytmicznie, z miłością.
Potem w samochodzie oparła głowę o kierownicę, zatapiając wzrok w bliżej nieokreślonym punkcie tablicy rozdzielczej. Długo nie ruszała z miejsca. To nie tak miało być. Życie dało jej pstryczka w nos i zagrało na najgłębszych emocjach Barbary. Marianka była ucieleśnieniem pragnienia macierzyństwa, o którym tak bardzo marzyła. Choroba dziewczynki była dla kobiety szokiem.
Nie mogła uwierzyć, że urodziła niepełnosprawne dziecko. Początkowo uznała diagnozę o zespole Downa za błąd lekarski. Takie rzeczy zdarzają się, owszem, ale innym, nie jej. Przecież jest zdrową kobietą, w rodzinie nigdy nie było przypadków schorzeń genetycznych, więc dlaczego właśnie ją miałoby to spotkać? Głos rozpaczy nie dopuszczał do świadomości okrutnej prawdy. Kiedy badania potwierdziły wstępne przypuszczenia, przepłakała kilka dni. Zapadła w marazm, z którego ledwo się podźwignęła. Jak to, jej córka nie ukończy studiów, nie zrobi nawet matury, nie będzie czytać ani pisać? Może co najwyżej nauczyć się prostych czynności manualnych, które usprawnią jej ręce?
Ojciec Marianki uciekł, jak tylko dowiedział się o kalectwie córki. Nie chciał mieć nic wspólnego ani z Barbarą, ani z nieuleczalnie chorym dzieckiem. Ciężar opieki nad małą spoczął na barkach matki. Sądziła, że da sobie ze wszystkim radę. Była przecież zdrowa, młoda, w pełni sił. Niestety, mozolna codzienność zweryfikowała jej możliwości. Trudy samotnego macierzyństwa i wychowania niepełnosprawnego dziecka przerosły Barbarę. Decyzja o umieszczeniu Marianki w specjalistycznym ośrodku nie była łatwa, jednakże w jej sytuacji stanowiła najrozsądniejsze rozwiązanie.
Kobieta zerknęła na okna budynku. Na drugim piętrze w pokoju, gdzie mieszkała Marianka, paliło się światło. Jakieś cienie przesunęły się po ścianie. Może to cień jej córki? Barbara pociągnęła nosem, wytarła z policzków łzy. Pomyślała, że Marianka jest przecież na swój sposób szczęśliwa, żyje w świecie, do którego nikt nie ma klucza. Tam jest bezpieczna, nic jej nie grozi.
Odpaliła silnik i ruszyła w stronę domu. Po drodze zastanawiała się nad prezentem gwiazdkowym dla córki.
*
Małgosia nie mogła skupić się na tekście, nad którym ślęczała od ponad godziny. Myślami płynęła do pokoju rodziców, skąd dochodziły krzyki i głosy pełne pretensji. Kłócili się. Dziewczyna była przyzwyczajona do ich awantur, jednak tym razem odnosiła wrażenie, że przechodzą samych siebie. Hałas nasilał się i stawał nie do zniesienia. Małgosia głośno westchnęła. Wyrazy wirowały jej przed oczami, a zdania nie składały się w logiczną całość, nawet gdy czytała tekst półgłosem.
Czy oni muszą kłócić się akurat dzisiaj, w przeddzień mojego kolokwium? – irytowała się.
Włączyła muzykę, żeby zagłuszyć wojownicze wrzaski. Uspokajające dźwięki Chopina wypełniły niewielki pokoik. Małgosia na moment odprężyła się, ale chwilę później oczyma wyobraźni znowu znalazła się w salonie. Widziała rozwścieczonego ojca z nabrzmiałymi od złości policzkami, rozgniewaną twarz matki. Dobrze, że mieszkają na ostatnim piętrze, przynajmniej odgłosy ich awantur nie niosą się po całej kamienicy, chociaż niektórzy z sąsiadów niewątpliwie słyszą hałasy, które dobiegają z mieszkania. Teresa spod czwórki nie raz dziwnie zerkała w stronę Małgosi, przewiercając ją na wylot wzrokiem. Pewnie umierała z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co tam u nich się dzieje. Barbara też czasem przeciągle spoglądała na Małgosię, smutno się uśmiechała. Niestety, nie da się ukryć wszystkich rodzinnych brudów.
Ściszyła muzykę i wtedy usłyszała, jak głos ojca zahuczał niczym potężny wodospad. Dziewczyna wzdrygnęła się. Poczuła na ciele ciarki niepokoju, a plecy zwilgotniały od kropelek potu. Ojciec – wykładowca na uniwersytecie, specjalista od prawa rzymskiego. Postronni ludzie uważają go za oazę spokoju. Wyważony, rozsądny i opanowany prawnik w domu potrafił zamienić się w ryczącego lwa, gotowego rozszarpać matkę na kawałki.
Odkąd Małgosia sięga pamięcią, rodzice nigdy nie byli zgodnym małżeństwem. Kłócili się o wszystko, o co tylko mogli. Ojciec nie stronił od towarzystwa kobiet. Matka wyrzucała mu romanse, czemu on zaprzeczał, dopóki prawda sama nie wyszła na jaw. A wychodziła różnie. Porzucona szminka w aucie, zapach damskich perfum na koszuli, tajemnicze telefony w środku nocy. Z czasem matka przyzwyczaiła się do niewierności męża, ale jego zdrady rzucały się ciemnymi plamami na ich pożycie. Małgosia wiedziała o grzeszkach ojca. Współczuła matce, ale nie do końca rozumiała jej pobłażliwą postawę. Ona sama na swój sposób kochała ojca. Był kiepskim mężem, niemniej Małgosię od dziecka rozpieszczał.
Wrzaski wyraźnie przybrały na sile i dziewczyna wiedziała, że do porozumienia rodziców daleko. Poirytowana udała się do salonu. Na widok córki oboje zamilkli. Matka miała oczy czerwone od płaczu, pociągała nosem.
– Czy możecie już zakończyć waszą wymianę zdań? Jutro czeka mnie ważne kolokwium u profesora Kownackiego. Nie mogę skupić się na nauce.
Matka wyjęła chusteczkę i wytarła mokrą twarz.
– Z czego masz kolokwium? – zapytał ojciec.
– Dzieci z trudnościami wychowawczymi. ADHD, autyzm.
– Ciekawe rzeczy – odparł.
– Tak, ale muszę jeszcze powtórzyć kilka teorii. Hałas bardzo mi przeszkadza.
Ojciec odchrząknął.
– Dobranoc zatem.
Słyszała, jak w kuchni odkręcił kran i nastawił czajnik.
– Mamo, co się stało? – Małgosia nieśmiało spojrzała na matkę. – Porozmawiamy?
– Tak, ale nie dzisiaj. To nie jest temat na teraz. Wracaj do pokoju i ucz się, żeby zaliczyć kolokwium.
*
Paweł odłożył dokumenty, przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Obserwował, jak gęste płatki śniegu spadają na miasto nieprzerwanym strumieniem niczym atak wygłodniałych owadów. Ulice stawały się białe, a temperatura poszybowała w dół. Zima objęła panowanie nad nowojorską metropolią. Widok był zachwycający i Paweł nie mógł oderwać od niego wzroku. Przeniósł się myślami poza czasoprzestrzeń biura.
– Widzę, że zamiast pracować bujasz w obłokach. – W drzwiach pokoju ukazała się ruda czupryna Roberta, kolegi z sąsiedniego pokoju. – Pamiętasz, że o jedenastej mamy się stawić w sali konferencyjnej?
– Pamiętam, pamiętam.
– To odklej nos od szyby i chodź, bo za moment zaczyna się zebranie.
– Już idę, czerwony lisie – zażartował Paweł.
– Tylko nie czerwony. Wiesz, że nie cierpię koloru swoich włosów.
– To je pofarbuj albo zetnij na łyso. Załatwiłeś tankowiec dla Kanadyjczyków?
– Wysłałem im ofertę, ale jeszcze nie odpowiedzieli.
– Oj, coś słabiutko, Rob. Szef utnie premię.
– Widzę, że humor ci dopisuje. Chyba przez weekend wyostrzyłeś język. Czyżby randka z Melissą tak twórczo podziałała na twój intelekt? – Robert roześmiał się.
– Nie wnikaj w nie swoje sprawy – odburknął Paweł.
– Okay, okay. Rozumiem, że wieczorem zrekompensujesz mi złośliwości?
Paweł zrobił zdziwioną minę.
– Nie pamiętasz? Umawialiśmy się na dzisiaj do baru. Obiecałeś postawić mi piwo. – Robert wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
– Kurczę, wyleciało mi z głowy! Jasne, że idziemy, i oczywiście masz w gratisie browar. Możesz liczyć na moją hojną kieszeń.
Na korytarzu zaroiło się od ludzi. Wszyscy zmierzali w stronę sali konferencyjnej. Tyczkowata Anna na cienkich nogach i Simon, który jak zwykle miał na sobie przyciasną marynarkę, oboje z działu tradingu. Za nimi szedł powolnym krokiem Bob z idealnym przedziałkiem po środku głowy, specjalista od statków i lasagne, oraz Maria i Diana, bliźniaczki, których nikt nie był w stanie odróżnić od siebie, fakturzystki z księgowości. Paweł odetchnął. Nigdzie nie dostrzegł Melissy.
Pracownicy zajęli miejsca wokół dużego owalnego stołu. George Patsos, dyrektor firmy, zasiadł w fotelu przy przeszklonej ścianie. Był to postawny mężczyzna z lekkim brzuszkiem i mocnymi zakolami na skroniach. Paweł cenił jego profesjonalizm, rozwagę i spokój. „W biznesie trzeba umieć trzymać nerwy na wodzy” – powtarzał dyrektor i Paweł stosował tę złotą myśl za każdym razem, gdy wzbierała w nim nadmierna irytacja i czuł, że zbliża się do niebezpiecznej granicy.
– Dzień dobry Państwu – George Patsos przywitał pracowników z promiennym uśmiechem. – Cieszę się, że widzę was w doskonałych nastrojach.
Zaprezentował na slajdach wyniki działalności firmy, powiedział o kontrahentach i nowych wyzwaniach, które czekają załogę.
– Jest dobrze, ale liczę, że będzie jeszcze lepiej. Rozwijamy się w pożądanym kierunku, a to przede wszystkim wasza zasługa.
Paweł usłyszał dźwięk wibracji telefonu. Zerknął na ekran. Melissa. Zagryzł nerwowo wargi. Parę minut później rozległ się sygnał przychodzącej wiadomości. „Musimy koniecznie porozmawiać. Nie możemy tego tak zostawić” – rzucił okiem na SMS-a. Poczuł, jak podnosi mu się ciśnienie. Szlag by trafił tę znajomość! Przełknął ślinę ze zdenerwowania.
Zebranie przeciągało się i kiedy wreszcie dyrektor obwieścił koniec, wszyscy dyskretnie odetchnęli z ulgą.
– Paweł, nie wychodź jeszcze. Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
George uśmiechnął się, postukał palcami o stół i lekko przechylił głowę w lewą stronę, jak miał to w zwyczaju czynić, gdy zamierzał komunikować dobre wieści.
– Zarząd firmy i ja rozważamy twój awans. Wkrótce wylądujesz szczebel wyżej na naszej drabinie. Wszystko wskazuje na to, że jesteś bliżej niż dalej.
Paweł otworzył szeroko oczy. Z wrażenia niemal podskoczył na krześle, ale szybko przywołał się do porządku i opanował emocje.
– Bardzo się cieszę, że zostałem doceniony – odparł spokojnie. – Ta wiadomość to chyba najlepszy prezent świąteczny, jaki mogłem sobie wymarzyć.
– Oczywiście formalna decyzja nastąpi później, ale chcę, żebyś już wiedział.
Wracał do biura uradowany. Nucił pod nosem melodię z musicalu.
– Zawojujemy Manhattan, podbijemy Manhattan – podśpiewywał wesoło.
– Coś ty taki szczęśliwy? – Robert zaszedł go od tyłu i przytrzymał za ramię.
– Skradasz się za mną, rudzielcu?
– Tak, muszę wiedzieć, co ci powiedział Patsos. Wszyscy już plotkują, że szykuje dla ciebie niespodziankę.
– Wszyscy, czyli kto? Pewnie poza tobą nikt nawet o niczym nie wspomniał, ale znając twój długi język, puszczasz w obieg wymyślone historie. – Paweł roześmiał się. Doskonale znał plotkarską naturę kolegi, lubił jednak Roba i wybaczał mu drobne przywary.
– O której się spotykamy?
– O dziewiętnastej. Wcześniej nie dam rady.
– Pasuje. Czekam tam, gdzie zawsze. Przyjdę wcześniej i zamówię piwo na twój rachunek.
– Zamów nawet dwa. Dzisiaj ja płacę.
– O, hojności ty moja! Co za metamorfoza! Pewnie wygrałeś w lotto.
– Nie, ubiłem niezły interes, ale nie mów nikomu, bo zlecą się do baru, jak ćmy do światła.
Obydwaj koledzy parsknęli gromkim śmiechem.
*
Bar przy Trzeciej Avenue był ulubionym miejscem spotkań handlowców z manhattańskich firm. Proste, bezpretensjonalne wnętrze, nienachalna muzyka oraz sympatyczny właściciel sprawiali, że klienci czuli się tam jak w domu. Paweł pchnął drzwi, wszedł do przyciemnionej sali i rozejrzał się dookoła. W kącie dostrzegł Roberta, który trzymał w ręku butelkę z piwem. Pomachali do siebie. Paweł zamówił szklankę whisky z lodem i przysiadł się do kolegi.
– Długo już tu jesteś?
– Na tyle długo, że zdążyłem nabić na twój rachunek dwa piwa.
– Dowcipny rudzielec!
– Chytry blondas! Mów, co ci obiecał Patsos. Podwyżkę?
– Za chwilę skręcisz się z zazdrości. Podwyżkę i awans.
– Uuu, przesz bracie do przodu jak pojazd opancerzony.
Paweł wziął spory łyk drinka, sięgnął po orzeszki, które przyniósł barman, i włożył kilka do ust.
– Lubię to, co robię.
– Masz nosa do kontrahentów i potrafisz z nimi negocjować.
– Do kontrahentów może i mam nosa, ale do kobiet już nie.
Rob odstawił butelkę. Westchnął, zmarszczył czoło i przyjrzał się koledze.
– Oj, mina coś nieszczególna. Jakiś problem?
– Rozstałem się z Melissą.
– Przykro mi.
– Sęk w tym, że ona nie przyjmuje tego do wiadomości.
– Rozmawialiście ze sobą?
– Niejeden raz. Atakuje mnie telefonami, SMS-ami.
– Może jest w ciąży?
– W ciąży?
– No tak.
– O tym nie pomyślałem. Ale nie, chyba nie.
– Chyba?
Paweł wysączył whisky do dna. Faktycznie, takiej sytuacji nie brał pod uwagę. Gdyby sugestia Roba okazała się prawdą, miałby nie lada problem. Czuł, jak w środku robi mu się gorąco niczym w tropikalnym lesie, i już nie wiedział, czy to na skutek alkoholu czy emocji, które rozżarzyły się do granic możliwości. Przełknął ślinę w zaschniętym gardle i zamówił kolejną whisky.
– Musisz z nią pogadać i dyskretnie wypytać. Najważniejsze to zachować zimną krew. – Dopił piwo.
– Zamów jeszcze jedną butelkę, ja płacę.
– Naprawdę?
– Tak. W końcu nie codziennie dostaje się takie wieści. Co prawda formalnej decyzji jeszcze nie ma, ale to tylko kwestia czasu, tak powiedział Patsos. Stwierdził, że awans mam już w kieszeni.
Paweł wrócił do domu około północy. Kiedy wyciągał z saszetki klucz do mieszkania, usłyszał na korytarzu jakieś odgłosy. Znieruchomiał. Uważnie się rozejrzał, ale nikogo nie dostrzegł. Po chwili doszedł do jego uszu wyraźny stukot obcasów. Zerknął w górę na schody i wtedy zobaczył Melissę.
– Co ty tutaj robisz? – zapytał poirytowany.
– Chcę z tobą porozmawiać.
– Dochodzi dwunasta w nocy. Jutro rano muszę wstać. To nie jest odpowiednia pora na konwersację.
Melissa nic nie odpowiedziała. Podeszła do drzwi i spojrzała prowokująco na Pawła.
– Wpuścisz mnie?
Ciąg dalszy w wersji pełnej