- W empik go
Kamienica pod śniegiem - ebook
Kamienica pod śniegiem - ebook
Świąteczno-noworoczne cuda czasem się zdarzają. Ale niektórym trzeba pomóc
Rozgrzewająca serce opowieść o mieszkańcach pewnej kamienicy, ich bliskich oraz nieznajomych, których losy zaskakująco się splatają. To m.in. kobieta na zakręcie, która musi wybierać między kilkoma adoratorami, młodzi duchem starsi państwo, rozczarowany kobietami samotny ojciec, skrywająca tajemnicę zabiegana matka i żona, pewny siebie biznesmen, niewierny mąż, nieśmiała poetka, zagadkowy kurier i rezolutny dziesięciolatek, postanawiający naprawić świat dorosłych.
Czy wszystkim rządzi przeznaczenie? A może przypadek? Jak odważyć się na spełnienie marzeń i bycie sobą? Czy można wpłynąć na życie innych, nawet o tym nie wiedząc? Czy po wielu rozczarowaniach można odnaleźć miłość? I w jaki sposób naprawić błędy, które wydają się przekreślać wszystko?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-404-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mela Bokszańska znowu była spóźniona. Poruszając się śladem kolejnych zobowiązań, niemożliwych do pominięcia, przesunięcia ani przerzucenia na cudze barki, skręciła czerwonym seatem ibizą z głównej arterii miasta w jednokierunkową przecznicę. Nagły spokój tego miejsca wolnego od zgiełku i ruchu, które zostawiła za plecami, ośmielał do tego, by dodać gazu. Przed sobą miała prosty odcinek drogi. Fakt, że niezbyt szerokiej z powodu przedwojennej zabudowy tej dzielnicy i zaparkowanych po obu stronach samochodów, nie zaprzątał jej uwagi. Śpieszyła się. Najpóźniej za kwadrans musiała odebrać ze szkoły młodszego syna, by stamtąd podrzucić go na korepetycje z angielskiego. Co mogłoby stanąć jej tutaj na drodze? Lub kto?
Młody człowiek, który wyszedł nagle z lewej strony, spomiędzy zaparkowanych aut, prosto na jezdnię, i to w dodatku tyłem, był sporą niespodzianką.
Mela krzyknęła i zahamowała. Poczuła mocne szarpnięcie, ale mimo skoku adrenaliny szybko oceniła sytuację – w nikogo nie uderzyła. Udało jej się zatrzymać w odległości kilkudziesięciu centymetrów od pieszego. Nie wyglądał na przejętego. Jakby nie do końca był świadomy tego, co się stało.
– Gdzie leziesz, baranie! – krzyknęła rozdygotana kobieta przez pośpiesznie otwarte okno.
Młodzieniec, nadal zwrócony do jej samochodu bokiem, popatrzył na nią w zasadzie obojętnie. Zdawała sobie sprawę, że obelga, która przed chwilą padła z jej ust, w odczuciu dwudziestoparolatka nie miała żadnej siły rażenia, ale całkowity brak reakcji, nawet w postaci uśmiechu politowania, wydał jej się dziwny. Chłopak musiał być w szoku. Albo przebywał myślami zupełnie gdzie indziej. W końcu się jednak doczekała. Na jego twarzy rzeczywiście pojawił się uśmiech. Ale nie taki, jakiego mogła się spodziewać, lecz łagodny, ciepły, a nawet przyjazny.
Zrozumiała, że to czysta przewrotność. Atak w postaci skrajnej łagodności. Perwersja uprzejmej reakcji na nieuprzejmość, choćby nawet wyrażoną w słowach powszechnie uznawanych za passé.
Mela Bokszańska nie była w stanie udźwignąć podobnej zniewagi. Kilkakrotnie nacisnęła klakson, ciskając przy tym z oczu pioruny, czym skłoniła wreszcie mężczyznę do powrotu na chodnik.
– Kij ci w oko... – syknęła z obrzydzeniem dla własnych słów, zbyt dosadnych jak na jej zwyczaje.
Wściekłość i frustracja zaczynały w niej pęcznieć niczym błyskawicznie nadmuchiwany balon. Jej oddech stał się szybszy i płytszy. Poczuła dławienie w gardle. Znowu to samo. Zacisnęła powieki. Spróbowała odszukać w pamięci choć jedno adekwatne zdanie z przeczytanego ostatnio poradnika, choć jedną trafną sentencję, która sprawi, że ta sytuacja wyda jej się śmiesznie nieważna i niewarta takich emocji. Coś o świadomym oddechu, o duchowym połączeniu z kosmosem, z którego można, jak z supermarketu, zaczerpnąć zawsze i wszędzie trochę pozytywnej energii, albo o byciu tym, co się je, bo przecież odżywiała się prawie zdrowo, a czasem nawet niemal regularnie... Dlaczego w tej chwili nic, absolutnie nic, nie przychodziło jej na myśl?
I kiedy balon osiągnął już takie rozmiary, że to, co w środku, nieuchronnie musiało znaleźć ujście na zewnątrz, Mela nagle zaczęła nucić. Cicho. Nieśmiało. I nie całkiem świadomie.
Melodia, krążąc po organizmie Meli jak wypity na uspokojenie trunek, dotarła do rąk, które pod wpływem ogarniającej je fali ciepła przestały kurczowo ściskać kierownicę. Potem sięgnęła do gardła, roztapiając tkwiącą w nim kulę ulepioną ze strachu, gniewu i bezradności. W końcu, jak ciepły okład, dotknęła czoła, policzków, ust. Mela Bokszańska zamrugała i zaciągnęła się powietrzem, które za sprawą drzewka zapachowego przyczepionego do lusterka miało aromat sosnowego lasu zroszonego deszczem mydlin.
Zamrugała raz jeszcze, by powstrzymać się przed kichnięciem, i w tym samym momencie zauważyła, że dobrze zna to miejsce, tę ulicę i te budynki. A zwłaszcza jeden z nich. Wystarczyła chwila, by zrozumiała, w czym rzecz – stała przed domem, w którym mieszkała Bogna Szel.
Rzut oka na tabliczkę z adresem rozwiał wszelkie wątpliwości. Śródmiejska siedem. Ten fakt podziałał na nią mobilizująco. Kobieta natychmiast zapanowała nad nerwami. Bycie żoną, matką, gospodynią domową, córką, siostrą, obywatelką, aktywistką, przyjaciółką, artystką amatorką, uczestniczką, organizatorką, okazjonalną joginką i joggingistką nie licowało z robieniem scen w miejscu publicznym.
Zerknęła w bok na swoją niedoszłą ofiarę, która stała tyłem do jezdni, gapiąc się na kamienicę.
„Gamoń” – pomyślała w typowej dla siebie poetyce, którą praktykowała w ramach panowania nad negatywnymi emocjami, wyrażającymi się przecież również w języku. Zaczęła od stosowania miękkich przekleństw starej daty zamiast nowoczesnych wulgaryzmów, wkrótce zastępując też inne utarte czy modne zwroty takimi, które pamiętała sprzed lat. Ich niewinność i łagodność miały też w zamyśle Meli wpłynąć wychowawczo na jej nastoletnich synów. Codzienne obcowanie z wyrażeniami nieagresywnymi i oldskulowymi musiało, a przynajmniej powinno, odcisnąć na ich jasnych duszyczkach zbawienny ślad – wierzyła w to niezłomnie. Wiara w możliwość zbawiennego oddziaływania na bliższe i dalsze otoczenie była zresztą jej główną siłą napędową.
„To słowa, których używamy, wpływają na to, kim się stajemy, nie odwrotnie” – przeczytała kiedyś w jednym z poradników, które pochłaniała w każdej wolnej chwili, i głęboko zapadły jej one w pamięć. A potem weszło jej to w krew.
Kiedy znowu popatrzyła przez przednią szybę na prosty odcinek ulicy Śródmiejskiej, poczuła spokój. Może spowodowała to nucona przez cały czas melodia bez tytułu, może bliskość mieszkania przyjaciółki i myśl o niej, tak czy inaczej kobieta za kierownicą była w stanie nie tylko głęboko odetchnąć, lecz także śmiało ruszyć w dalszą drogę.
Dopiero dwie przecznice dalej ponownie zaczęła dodawać gazu.
***
Jano usłyszał oddalający się odgłos silnika, ale nie spojrzał w tamtą stronę. Nie to zaprzątało teraz jego uwagę. Podszedł do bramy budynku, który miał przed sobą, po raz drugi nacisnął dzwonek domofonu i ponownie zrobił trzy kroki wstecz, tym razem jednak zatrzymując się na granicy chodnika i jezdni. Spojrzał w górę, na szeroką fasadę pięciopiętrowej kamienicy pokrytej poszarzałym piaskowcem. Od pierwszej do ostatniej kondygnacji przecinały ją trzy trapezowe wykusze, rozbijając nieco monotonię tej wielkiej płaszczyzny.
Wysoki budynek stał przy ulicy, której nazwa obiecywała gwar, ruch, a nawet hałas, co zdawałoby się oczywiste w centrum miasta. Jano bywał w tej okolicy co najmniej kilka razy w miesiącu i dobrze wiedział, że panujący tu spokój wynika z kilku rzeczy. Ruch jednokierunkowy, nieistotne komunikacyjnie położenie i niewielka liczba sklepów, a także pora dnia robiły swoje. Na Śródmiejskiej i w jej pobliżu mieszkało wielu ludzi przed trzydziestką i po siedemdziesiątce. Młodzi wracali tu tylko na noc, całe dnie i wieczory spędzając poza wynajmowanymi, nigdy do końca nieoswojonymi mieszkaniami, a starsi, w budynkach przeważnie pozbawionych windy, rzadko wychodzili za próg.
Kamienice, z których większość w tej części miasta w lepszym lub gorszym stanie przetrwała wojnę, wydawały się przygaszone i milczące. Z dala zatrzymywały odgłosy aglomeracji jak gigantyczne dźwiękochłonne ekrany.
Jano spojrzał na zegarek. Zbliżała się trzynasta. Od kwadransa powinien być w innej dzielnicy. Zerknął w prawo, w głąb ciszy zawieszonej między budynkami, potem na bramę prowadzącą do klatki schodowej kamienicy i wolnym krokiem ruszył do zaparkowanej kilkanaście metrów dalej furgonetki. Wsiadł, zatrzasnął drzwi, pakunek wielkości czterech paczek papierosów, którego nie udało mu się dostarczyć do adresata, położył na siedzeniu obok i przekręcił kluczyk w stacyjce. Dwunastoletni biały ford transit zacharczał, jakby się wahał, czy i tym razem zapalić. Na szczęście odpalił.
„Boże, przydałby się lepszy wóz” – pomyślał chłopak.
Przeczesał dłonią włosy, odsyłając je na moment na przeznaczone im w teorii miejsce, czyli dalej od twarzy. Miał wrażenie, że z minuty na minutę stają się coraz dłuższe. Sięgały mu już do karku, a on wciąż nie miał wolnej chwili na fryzjera.
– No dobra... – mruknął i sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
Dopiero teraz, gdy spróbował wybrać numer, zauważył, jak bardzo zmarzły mu ręce. Według komórki temperatura spadła do minus ośmiu. Jak na koniec listopada, mróz był siarczysty.
***
Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, Teodor Jarymowicz zdążył właśnie, po daremnej próbie dotarcia na czas do domofonu, wrócić do salonu i usiąść w fotelu. Gdy trzy minuty temu podniósł słuchawkę, po drugiej stronie nie było już nikogo. Nie zaskoczyło go to, podobnie jak większość spraw, zjawisk i ludzi, z którymi miał do czynienia, a które przez ostatnie lata znacząco w jego odczuciu zbladły i mu zobojętniały. Jak inaczej udawałoby się każdego poranka wstawać z łóżka i wkraczać w nowy dzień? Jak inaczej pogodziłby się z samotnością i powolnym znikaniem? Zwłaszcza tym dla najbliższych.
Zamilknięcie domofonu przyjął więc z całkowitym zrozumieniem. Kto rozsądny w dzisiejszych czasach czekałby na otwarcie drzwi dłużej niż chwilę? Natomiast dzwonek telefonu dosięgnął Teodora w pokoju położonym najdalej od holu, w którym czterdzieści lat temu ustawiono na szafce pod lustrem czarny bakelitowy aparat typu RWT/T4. Już dawno należało go stamtąd przenieść do salonu lub sypialni, żeby podniesienie słuchawki nie stanowiło wyzwania, lecz zamieniło się w zupełnie zwyczajną, możliwą do wykonania czynność, i to w czasie krótszym od wieczności. Teodor przypominał sobie o tym planie dopiero wtedy, gdy telefon ożywał. A że działo się to nie częściej niż raz albo najwyżej dwa razy w tygodniu, jedyny lokator tego czteropokojowego mieszkania usytuowanego na czwartym piętrze kamienicy wciąż był zaskakiwany faktem, że aparat nadal znajduje się w tym niedorzecznym miejscu.
Tym razem jednak telefon nie przestawał domagać się odebrania nawet po szóstym i siódmym dzwonku, które zastały siedemdziesięcioośmiolatka na wysokości drzwi do kuchni, a tuż przed wejściem do gabinetu. Wszystkie drzwi, oprócz tych do łazienki, były szerokie, dwuskrzydłowe, przejście wzdłuż nich nie oznaczało więc postawienia jednego kroku. Od paru lat starszy pan niemal nie odrywał stóp od podłogi, szurając nimi tak, jakby nogi spętane miał na wysokości kolan niewidzialnym sznurem. Pokonanie absolutnie każdego dystansu przestało być czynnością naturalną i bezrefleksyjną. Podniesienie ręki, odwrócenie się na drugi bok, dźwignięcie się z fotela, ukrojenie kromki chleba także nie pozostawały już przez niego niezauważone.
Telefon zamilkł dokładnie wtedy, gdy dłoń Teodora zbliżała się do słuchawki. Mężczyzna zastygł w oczekiwaniu, ale cisza nie pozostawiała złudzeń. Nie było sensu tkwić tu dłużej. Wyprostował się i odwrócił w stronę, z której nadszedł. Jednak coś nie pozwalało mu ruszyć z miejsca. Wewnętrzny głos powtarzał: „Poczekaj, poczekaj, poczekaj”. Jakby ktoś telepatycznie przekazywał mu wiadomość.
Gdy po trzydziestu sekundach telefon znowu się odezwał, Teodor mógł go odebrać po pierwszym dzwonku.
– Pan Jarymowicz? Więc jednak jest pan w domu? Tak coś czułem – dobiegł go w słuchawce wesoły głos młodego człowieka. – Kurier z tej strony. Mam dla pana przesyłkę.
– Kurier? Ja już idę, już idę... Zaraz będę przy domofonie. Proszę poczekać – powiedział starszy człowiek przepraszającym tonem. – Ja już idę... Już idę...
– W porządku, spokojnie – usłyszał. – Poczekam.
– Halo? To teraz odłożę słuchawkę, dobrze?
– Tak, rozłączamy się i czekam na dole na wpuszczenie.
– Poczeka pan, tak?
– Tak, poczekam.
– Ale ja niczego... Ja... Nie spodziewam się żadnej przesyłki.
– Tu na paczce jest pana adres i nazwisko. Pan Jarymowicz? Teodor?
– Owszem.
– Więc wszystko się zgadza.
– No dobrze. Skoro tak... to ja idę. A pan czeka, tak?
– Tak.
Teodor odłożył słuchawkę na widełki, głębiej odetchnął i spojrzał w stronę dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Dzieliło go od nich dobre pięć metrów.1
BOGNA
Przestałam cię lubić
– Przestałam cię lubić.
– Słucham?
– Już cię nie lubię.
– Masz na myśli... – Paweł zawiesił głos, szukając odpowiednich słów. – Co chcesz przez to powiedzieć? Że już mnie nie kochasz?
Bogna wzniosła oczy do nieba i w błagalnym geście splotła ręce. Czy prosiła niebiosa o łaskę oświecenia dla siebie, czy dla niego, nie miało teraz większego znaczenia. Takie rozmowy, nawet dwojga oświeconych ludzi, nigdy nie są proste, bo jakiś wrodzony instynkt, silniejszy od człowieka, każe drążyć temat tak głęboko, aż padną słowa, które naprawdę dotkną lub – najczęściej – zabolą. To drążenie dobrze znała z autopsji. Jakiś czas temu, porzucona po pięciu latach związku, tak natarczywie domagała się wyjaśnień, że w końcu usłyszała coś, co miało pozostać z nią na zawsze: „Nigdy cię nie kochałem”. Tak powiedział ten, który „kocham” powtarzał przez pięć lat niemal codziennie. Dopiero po jakimś czasie od rozstania, po setkach godzin przewijania w głowie filmów z ich wspólnego życia, od początku i znów od początku, dłuższych i krótszych, lepszej i gorszej jakości, a nawet tych zupełnie wyblakłych, zrozumiała, że jego „kocham” nigdy nie było wyznaniem, lecz zawsze jedynie odpowiedzią.
– Kochasz? – pytała.
– Kocham – odpowiadał.
Wtedy przestało ją nagle dziwić to straszne zdanie: „Nigdy cię nie kochałem”. Sama się o nie prosiła. Sama dopytywała o powód. Sama na przemian wrzeszczała i płakała: „Nie rozumiem, nie rozumiem...”. Ale miała wtedy tylko dwadzieścia pięć lat i jak większość ludzi w tym wieku chciała być szczęśliwa według wymyślonego z góry scenariusza i na własnych warunkach.
To było dawno. W innym życiu. Minęło siedem lat.
Teraz to ona musiała odpowiadać na dociekliwe pytania.
– Więc co ty właściwie chcesz przez to powiedzieć?
– Co chcę powiedzieć? Nic ponad to, co powiedziałam.
Paweł prychnął krótkim śmiechem, przypominającym kichnięcie.
– Jesteś dziecinna – stwierdził. – Zrozumiałbym: „Już cię nie kocham”, „Jest ktoś inny”, „Już mnie nie kręcisz”. To są powody dorosłych ludzi. A ty gadasz jak sześciolatka. – Zatrzymał na niej wzrok, jakby chciał unieruchomić ją w fotelu, w którym siedziała od pierwszych zdań ich rozmowy. – Zaraz, zaraz, a więc o to chodzi? – Twarz zmieniła mu się pod wpływem uśmiechu, który był tylko maską kpiny. – W ten niby naiwny, głupkowaty sposób chcesz odciągnąć moją uwagę od prawdziwych powodów tej dziwnie nagłej chęci odzyskania wolności? Cwana jesteś. Ale nie aż tak. Porozmawiajmy jak dorośli ludzie, okej? Jest ktoś inny? Zresztą po co ja w ogóle pytam. Oczywiście, że jest. Jakiś nowy frajer, którego... – jego uśmiech stał się jeszcze bardziej odpychający – ...zaczęłaś lubić bardziej ode mnie?
Słowo „lubić” wypowiedział z naciskiem, który miał zwrócić uwagę kobiety na zręczną, w jego mniemaniu, żonglerkę użytym przez nią sformułowaniem. Co zapewne oznaczało w jego ustach, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, więc uważaj, kochana, co do mnie mówisz, bo każde słowo potrafię błyskawicznie zaostrzyć językiem i wbić ci w tę durną gębę aż do gardła.
Wciąż nie dowierzała, że to przebiega właśnie w taki sposób. Miała nadzieję, że duma powstrzyma go przed rozkładaniem na czynniki pierwsze powodów jej decyzji. Wierzyła, że Paweł, nie będąc zwolennikiem psychoanalizy ani w wydaniu profesjonalnym („Dorosły człowiek nie potrzebuje niańki”), ani amatorskim („Po co mi, kobieto, o tym opowiadasz?”), przyjmie to na klatę. Ale on okazał się cierpliwym badaczem-szperaczem, grotołazem i nurkiem głębinowym w jednej osobie. A pierwszym znaleziskiem, które w swoim przekonaniu wygrzebał, nawet specjalnie głęboko nie kopiąc, był jakiś „inny facet, którego zaczęłaś lubić bardziej ode mnie”.
– Naprawdę tak myślisz? Poważnie? – Bogna przewróciła oczami. – Okej. No więc odpowiem, skoro tak ma ta rozmowa wyglądać. Nikogo innego nie ma. Nikt inny, poza tobą i mną, nie jest przyczyną tego, że chcę to zakończyć.
– Jasne.
Ta odpowiedź go raczej nie usatysfakcjonowała. Czy wolałby być ofiarą niewierności? Wątpliwe. Ale może chodziło o to, żeby powód był prosty, klarowny, przemawiający do wyobraźni, jak zdrada, bo wtedy przyniósłby rodzaj ukojenia, przynajmniej w kwestii niewinności porzucanego.
„Zdradzany jest ofiarą” – na pewno tak by właśnie pomyślał.
Oczywiście miałby rację. Jednak kiedy ona bywała zdradzana przez innych, dawniej, zawsze w głębi duszy czuła się współwinna. „Co zrobiłam, czego nie zrobiłam, że do tego doszło? Czego mu we mnie zabrakło? Gdzie popełniłam błąd? Dlaczego jestem taka beznadziejna, że najbliższa osoba odwróciła się ode mnie? I nie zawahała się mnie oszukać?”.
– O co chodzi z tym lubieniem? – spytał dużo mniej zaczepnie, niemal ugodowo, jakby naprawdę próbował zrozumieć.
Postanowiła wyjaśnić mu to na pierwszym przykładzie, jaki przyszedł jej do głowy:
– Kiedyś pewna kobieta, matka dwunastoletniego chłopaka, powiedziała mi: „Wiesz, oczywiście bardzo kocham swoje dziecko, ale go nie lubię”.
Paweł wzruszył ramionami.
– Są różne patologie na tym świecie. Ale co to ma wspólnego z nami? Ze mną? Masz mnie za dwunastolatka?
Nie zareagowała na zaczepkę. Uparła się, żeby wyjaśnić mu wszystko jak najdokładniej. Może wtedy ta rozmowa będzie miała szansę wreszcie się skończyć. I nigdy nie będzie musiała do niej wracać.
– Próbuję powiedzieć, że można kogoś kochać, ale go nie lubić. Z nami, ze mną, jest tak, że ja wciąż jeszcze coś do ciebie czuję. Ale już nie sympatię. Nie myślę o tobie: „fajny facet”, nie rwę się do spędzania z tobą czasu, nie szukam twojego towarzystwa, drażnią mnie twoje skarpetki na środku łazienki, nie lubię twoich odsmażanych na smalcu ziemniaków, piwa co drugi wieczór albo częściej, obgadywania ludzi, których wozisz taryfą, co mnie może nawet dawniej bawiło, ale potem coraz bardziej mierziło, nie lubię twoich wulgarnych dowcipów przynoszonych z pracy ani niegdyś zabawnej, a teraz nagle głupawej bluzy z napisem „Paweł 1987 – narodziny legendy”.
– A więc o to chodzi! – Mężczyzna roześmiał się na całe gardło, ale zabrzmiało to jak nieudolnie wykonane zadanie aktorskie. – Artystka i taryfiarz. Wiedziałem, że wcześniej czy później to od ciebie usłyszę. A matka mi mówiła: „Ona ci kiedyś ciśnie tym w twarz, zobaczysz”, a ja jej na to: „Ty jej nie znasz, ona taka nie jest”. Dureń. Tylko kobieta rozszyfruje drugą kobietę. Facet na początku znajomości jest bezradny jak dziecko. A potem już tylko brnie niczym mucha w miodzie.
– Pieprzysz głupoty, Paweł. Tamtego dnia, gdy się poznaliśmy, wsiadałam do twojej taksówki jako najsmutniejsza kobieta w mieście – odparła gorączkowo Bogna. – Gdy po piętnastominutowej rozmowie dojechaliśmy na miejsce, miałam ochotę całować ślady twoich opon. To znaczy opon twojej mazdy.
– Żałosne – rzucił Paweł. – To była honda. Oto twoja miłość.
– Próbuję ci wytłumaczyć, że... – Bogna machnęła ręką. – A zresztą myśl sobie, co chcesz. Albo zapytaj mamę, co masz myśleć. Wiem jedno: oddycham, gdy nie ma cię w domu. I nie kręci mnie już nasz seks. Jest w miarę okej, ale przestał mnie cieszyć. Nie jest radością. Jest czynnością. Zaspokojeniem. Bez niechęci. I bez chęci. I...
– Dobra. Wystarczy. Załapałem. Jesteś nienormalna. I odpychająca.
Nie takiej reakcji się spodziewała. Chyba nie zrozumiał. Albo bronił się przed zrozumieniem. Może była zbyt szczera. Tylko kiedy miała być szczera, jak nie teraz? A może pewnych rzeczy nigdy nie wolno nazywać po imieniu? Zaczynała bić się z myślami. A chciała sobie tego oszczędzić.
Mężczyzna przestał jej się przyglądać. Odsunął się od okna i z rękami w kieszeniach dżinsów podszedł do przeciwległej ściany, o którą oparł się plecami.
– I ty to nazywasz „jeszcze coś do ciebie czuję”? Żałosne. Słyszysz samą siebie?
– Bo czuję. Gdyby była taka potrzeba, oddałabym ci nerkę.
Paweł popatrzył na Bognę z wyrazem niedowierzania i rozbawienia jednocześnie.
– Pierdolisz – powiedział i zaczął się tak śmiać, że aż się nieco pochylił. Kiedy skończył, znowu oparł się o ścianę i spochmurniał. – No to naprawdę szkoda, kurwa, że nie zachorowałem, póki mogłem, bo jak rozumiem, za chwilę oferta będzie nieaktualna. – Zerknął w stronę okna. – A ja ci nawet zmywałem naczynia.
Nie była pewna, czy to dalszy ciąg kpiny, czy ostatnia próba uświadomienia jej, co właśnie traci. Postanowiła odpowiedzieć serio:
– Zawsze miałam wrażenie, że robiłeś to z pretensją, wręcz agresywnie, jakbyś chciał mi wykrzyczeć prosto w twarz: „Zobacz, do czego doprowadziłaś! Już nie mogłem patrzeć na ten syf. Przecież gdybym nie wziął się za zmywanie, to te gary by zapleśniały. To ma być kobieta? Syfiara, nie kobieta”.
Mężczyzna pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać.
– Jesteś stuknięta. Przydałby ci się psychiatra. I pomyśleć, że przez moment myślałem o tobie jak o matce moich dzieci. – Wydawało się, że na tym mocnym akcencie zakończy. A jednak nagle pękła tama. – A tyle się o tym mówi w tych waszych pisemkach dla niedorobionych dziewczątek, że związek, pierdu, pierdu, powinien być oparty na zaufaniu, na szacunku, na szczerości i tolerancji. I że każda marzy o normalnym facecie. A jak przychodzi co do czego, to: „Przestałam cię lubić, bo niefajnie zmywasz, kurwa, naczynia! Bez, kurwa, uśmiechu na ustach! Dobrze, że zmywasz, ale w zasadzie niedobrze, że zmywasz, bo źle zmywasz”! – Dorzucił kilka przekleństw i mówił dalej: – Mam nadzieję, że ten twój nowy frajer pozna się na tobie szybciej niż ja. Dam ci dobrą radę.
Paweł odsunął się od ściany, wyjął ręce z kieszeni i podszedł do fotela, na którym siedziała Bogna. Wymierzył w nią palec wskazujący i teraz nie przestawał dźgać nim powietrza niemal po każdym wypowiedzianym z coraz większym naciskiem słowie.
– Zamiast gonić za kimś, kto nie istnieje, ocknij się, rozejrzyj, czy tuż obok nie ma przypadkiem kogoś, kto ci ślepo ufał, szanował cię, był krystalicznie uczciwy, zmywał twoje gary, przymykał oko na twoje popaprane hobby i tolerował twój egoizm. – Pochylił się nad nią, opierając rękę o podłokietnik i zbliżając twarz do jej twarzy tak bardzo, że czuła uderzenia powietrza wydobywającego się z jego ust. – Bo wszystko, absolutnie, kurwa, wszystko musi być według twojego przepisu na absolutnie, kurwa, wszystko, co się rusza i co się nie rusza! – Zamilkł, ale widać było, że jeszcze nie skończył, jakby chciał znaleźć odpowiednio mocną puentę. W końcu chyba uznał, że ją znalazł, bo dodał z triumfalnym wyrazem twarzy: – A te twoje waciki porozrzucane po całym domu ze śladami jakiegoś gówna dobijały mnie każdego dnia, słyszysz? Każdego dnia!
– Widzisz? – Wcisnęła się między jego słowa w szczelinę, która powstała, gdy łapał oddech na ciąg dalszy. – Widzisz? Ty też mnie już nie lubisz!
W jego oczach dostrzegła mikroeksplozje – w każdym po jednej. Dłoń z wyciągniętym ku jej twarzy palcem zacisnęła się w pięść. To był ułamek sekundy, w którym wszystko mogło potoczyć się gwałtownie w zupełnie innym kierunku, w dół, w przepaść, pociągając ich nieodwracalnie za sobą.
Wtedy usłyszeli odgłos klaksonu. Wbił się między nich ostro i niespodziewanie dwoma krótkimi sygnałami, wpadając z ulicy przez zamknięte okno. W tej cichej okolicy szarpnęło to nimi tak, że oboje drgnęli.
I zastygli w bezruchu.
Twarz Pawła zareagowała jednak zupełnie przeciwnie – uwalniając się z uwięzi woli jej właściciela. Przesunął się po niej zmierzch, następnie nadciągnęła noc, gasząc mu oczy, jakby były dwoma oknami pustego pokoju, potem Bognie wydawało się, że jego policzki i czoło pokryła warstwa lodowatego szronu, szybko ustępującego pod rozpaloną skórą, po której zaczęły się rozlewać ciemne kałuże.
Gwałtownie się wyprostował. Ponownie wsunął ręce do kieszeni spodni i rozejrzał się po pokoju.
– Trzeba zdecydować, co z mieszkaniem – wycedził niewyraźnie przez zaciśnięte zęby.
Nie patrząc na nią więcej, szybkim krokiem ruszył do przedpokoju, chwycił kurtkę i wyszedł, trzaskając drzwiami.2
ALICJA
Winda
Alicja już miała przywołać windę, gdy ta ruszyła i zaczęła wędrować z parteru w górę. „Boże, byle nie na ostatnie piętro” – pomyślała i szybko nacisnęła okrągły, błyszczący nowością guzik na niedawno wymienionym panelu. Zerknęła na zegarek. Trzynasta. „Boże, jak późno” – dorzuciła w myślach i poprawiła szalik, by jeszcze szczelniej otulił jej szyję. „Boże, jak zimno” – jęknęła w duchu. Zrobiła krok w tył, a zaraz potem w przód, wracając na poprzednie miejsce. „Boże, jak wolno”. – Westchnęła bezgłośnie i znowu poprawiła szalik.
– Boże... – powtórzyła półgłosem, po kolei zahaczając myślami o wszystkie przywołane niedogodności.
Na szczęście wkrótce miała się znaleźć w miejscu, w którym czuła się inaczej. Do rozpoczęcia dyżuru została jej jeszcze godzina, a drogę do pracy pokonywała swoim dziesięcioletnim fiatem punto najwyżej w dwadzieścia kilka minut, ale wolała wychodzić z domu wcześniej, by mieć zapas czasu. W razie gdyby miało się coś wydarzyć. Gdyby coś zakłóciło stały, odmierzony, znajomy harmonogram dnia.
Na przykład wsiadłaby do windy na swoim czwartym piętrze, drzwi by się zamknęły, a potem na parterze już by się nie otworzyły. Wcale by jej to nie zdziwiło. Przeciwnie. To właśnie za każdym razem, gdy się przed nią rozsuwały, odczuwała miłe zaskoczenie. Bo automatyczne drzwi czasami ją ignorowały. Już nieraz w sklepie czy na dworcu musiała zatrzymać się przed szklaną płaszczyzną, która zamiast się rozstąpić, ani drgnęła. Fotokomórki po prostu nie rejestrowały faktu istnienia kogoś takiego jak Alicja Obdrzałek. Jakby nie składała się z ciała, lecz z niczego. Jakiejś antymaterii może.
Oczywiście niektóre drzwi zachowywały się jak należy, ale zazwyczaj wtedy, gdy zaprzątnięta myślami bądź śpiesząc się na oddział, zapominała o tym, co robi. I po prostu to robiła, zamiast monologować: „Uwaga, fotokomórko, nadchodzę, to ja, Alicja, której nie uważasz za osobę z krwi i kości”.
Skupianie się na sobie odbierało jej siły. Odwagę. Przeważnie jednak nie umiała inaczej. To działo się samo.
Drgnęła, bo kabina zatrzymała się właśnie na jej piętrze. Chciała zrobić krok w przód, lecz uniemożliwił jej to młody mężczyzna, właściwie chłopak, w ciemnogranatowej kurtce z kolorowym logo na górnej kieszeni, który wyszedł z windy śmiałym krokiem.
W jednej ręce trzymał niedużą paczkę, w drugiej coś w rodzaju terminala. Wyglądał na kuriera. Do kogo się wybierał o tej porze na jej piętrze? Bo przecież nie do niej. Odkąd prawie dwadzieścia pięć lat temu wyprowadziła się z Bystrzyny Dolnej, nikt z rodziny niczego jej nie przysłał – nawet kartki na święta. Na każdych pojawiała się osobiście. Jak mus, to mus. A tamtejsze koleżanki, bo przecież nie mogłaby ich nazwać przyjaciółkami, bardzo szybko zajęły się własnym życiem. To czasochłonne.
Chodzące nieszczęście. Cwaniara. Kłamczucha. Cwana gapa. Zapamiętała kilka określeń, którymi ją wtedy nazywano, przeważnie za plecami, a które i tak ją w końcu dosięgły. Ale czy to ona chciała tego ślubu?
Tylko dlaczego zaczęła o tym wszystkim myśleć właśnie teraz, czekając na windę?
– Dzień dobry. – Głos kuriera zatrzymał ją w wędrówce w takie zakamarki umysłu, których odwiedzanie przed długim dyżurem w szpitalu nie było najlepszym pomysłem.
„Dzień dobry”? To do niej? Skinęła głową. Ostrożnie, bo nieprzewidziane sytuacje traktowała jako z definicji podejrzane.
– Dzień dobry... – odszepnęła.
Czy on się uśmiechnął? Do niej? Koniec świata, który zacząłby się dziś o szesnastej, zaskoczyłby ją dużo mniej niż uśmiech kuriera o godzinie trzynastej skierowany bezpośrednio do niej. Nie, tego już było za wiele. Myślałby kto, że tak mu wesoło. Środek dnia pracy, na pewno ciężkiej, na pewno kiepsko płatnej, obca baba z ponurą miną, pośpiech... Może to zawodowa uprzejmość na wszelki wypadek, wpisana w zakres obowiązków? „Tak, tak, to właśnie to” – Alicja poczuła ulgę. Zdecydowanie nie znosiła niejasnych, zagadkowych sytuacji. Ale tę tajemnicę właśnie rozwikłała, więc mogła odetchnąć i iść dalej.
Wsiadła do pustej windy i na panelu nacisnęła zero. „Nowa winda – pomyślała. – Ale to nie potrwa długo, zaraz wszystko będzie porysowane i zarośnie brudem”.
Chciałaby już przekraczać próg szpitala. Złapać oddech.
Czasami miała wrażenie, że przychodzi do pracy z pustymi rękami, a co gorsza – z pustym spojrzeniem, tym samym, które bez cienia współczucia otaksowało ją rano w lustrze. „Popatrz no tylko na siebie. Czterdzieści siedem lat i wory pod oczami. Za późno na cokolwiek. Tych zmarszczek już się nie pozbędziesz. Tych siwych nitek we włosach mogłabyś, ale po co? I zaczyna ci obwisać podbródek. Raz kochałaś, może nawet byłaś kochana, i wystarczy. Mało? Bezczelna. Niewdzięczna. Własny dach nad głową, praca, jako takie zdrowie. Ilu tego nie ma? I jakoś żyją”.
Do szpitala często jechała z duszą na ramieniu, że pacjenci zauważą te martwe oczy, zaczną pytać, udzieli im się jej smutek, którym zacznie zarażać jak świnką, co doprowadzi do pogorszenia niejednego stanu, a może nawet do przedwczesnych zgonów. W końcu na oddziale było wielu ciężko chorych, starszych ludzi o obniżonej odporności.
Kiedy jednak przejeżdżała pod uniesionym szlabanem, parkowała przed świeżo wyremontowanym budynkiem, popychała szklane drzwi wejścia głównego i zaciągała się – nie tak silną jak jeszcze kilka lat temu, ale wciąż obecną – mieszanką detergentów, leków i tłumu krążącego między windami, schodami, szatnią, rejestracją, stołówką i korytarzem prowadzącym do skrzydła mieszczącego przychodnię, natychmiast odzyskiwała to, po czym jeszcze chwilę temu nie było w jej organizmie nawet śladu: optymizm, nadzieję, zapas dobrych słów.
Bo tu przecież nie chodziło o nią. Tu chodziło o innych.
W innych się specjalizowała. Wobec siebie była niedouczoną amatorką.
– Niedouczona amatorka... – wyszeptała bezwiednie pod nosem, jakby chciała przyjrzeć się tej myśli dokładniej.
Zanim drzwi windy się zamknęły, usłyszała zgrzyt otwieranego zamka i głos swojego najbliższego sąsiada, starszego mężczyzny, z którym, jako jedną z trzech osób w kamienicy, wymieniała pozdrowienia. Poza nim – z tą małą ze spożywczaka, która rzadko mówiła „dzień dobry” pierwsza, ale tylko dlatego, że nieustannie wlepiała oczy w ekran komórki, i z kobietą z pierwszego piętra, wynajmującą mieszkanie z kochasiem o twarzy słodkiego łobuza, czyli najgorszego typu kryptodraniem. Wpadały na siebie przy drzwiach na parterze o różnych porach, aż w końcu zaczęły się witać, bo niezręcznie byłoby się nie zauważać.
– Naprawdę nie mam pojęcia, od kogo...
Nie usłyszała dalszego ciągu zdania wypowiadanego przez sąsiada. Drzwi windy odcięły ją od źródła zewnętrznych dźwięków i ruszyła w dół.3
SYLWIA
Zawsze chodzi o parę drobiazgów
Jak zwykle o tej porze ruch był niewielki. Jedyne, czym Sylwia Ptaczek mogła się zająć, to pisanie esemesów, przeglądanie fejsa i palenie fajek przed drzwiami sklepu. W tym tygodniu jej zmienniczka, Julka, przychodziła na szóstą i zostawała do trzynastej lub trzynastej trzydzieści. Potem zjawiała się Sylwia. W przyszłym tygodniu to ją czekała poranna męczarnia otwierania oczu o piątej. W listopadzie nic gorszego nie mogło człowieka spotkać, tego była pewna. Na szczęście mieszkała na parterze kamienicy tuż obok, pod numerem siódmym, a sklep mieścił się pod dziewiątym. Kiedyś nawet policzyła, ile robi kroków od drzwi swojego mieszkania do miejsca pracy. Nie pamiętała już dokładnej liczby, ale było ich nie więcej niż kilkadziesiąt.
Między szóstą a ósmą pojawiało się najwięcej klientów, czyli średnio dwóch na kwadrans. Głównie dzieciaki po drożdżówki i soki oraz starzy ludzie po bułki i tego typu groszowe frykasy i zapchajbrzuchy. Potem następowała przerwa w ruchu aż do późnego popołudnia, kiedy wracali z pracy i szkół ludzie mniej więcej w jej wieku plus minus pięć lat. Ale nie czuła z nimi więzi. Biło od nich korporacjami, studiami, językami obcymi, dzianymi rodzicami, drogimi knajpami i klubami, humusami, jarmużami, bezglutenową latte i jogą. Wynajmowali mieszkania w starych kamienicach, jak te w tej części miasta i przy tej ulicy, tylko dlatego, że to było modne.
Nie zauważali jej. Na pewno czuli się lepsi, choć mieli tyle samo rąk i nóg co ona. Patrzyli na nią obojętnie albo na przestrzał, jak na mydlaną bańkę, zwłaszcza dziewczyny. Ale nie tylko one. Żaden z tych cud-chłopców nawet nie spróbował jej poderwać, choć była dużo ładniejsza od niejednej odwalonej laski, które tu przychodziły w tych swoich idealnych makijażach kładzionych szpachlą na botoks.
Starych ludzi zresztą też nie lubiła. Biła od nich woń zatęchłego pawlacza i niewietrzonych pokoi. Gadali wyłącznie o chorobach i wnukach, których nigdy nie mogli się doczekać, ale którym i tak kupowali cukierki – z dłuższym terminem przydatności – i kruche ciastka, zalegające potem w szufladach aż do ostatniej chwili, lądujące ostatecznie w ustach leciwych sąsiadek. Co sprytniejsi kusili wnuki drobnymi sumami. Wręczane przy każdej wizycie, wyrabiały w dzieciakach bezwarunkowy odruch przychodzenia po jeszcze, mylony przez tych śmiesznych starców z miłością i przywiązaniem, z troską o starą babcię i niedołężnego dziadka. A jeśli niektórzy z nich nawet się czegoś domyślali, rzadko zdobywali się na śmiały czyn wstrzymania napiwków za odwiedziny.
Drażniła ją ich naiwność. Drażniła ją ich samotność i bezradność.
Jej babcia, chodząca wyrozumiałość, gdyby jeszcze żyła, nie byłaby sama ani nie musiałaby być naiwna. Sylwia nie wzięła od niej nigdy ani grosza. Staruszka zmarła kilka lat temu, a wraz z nią zniknęła szansa na bliskość nieoczekującą niczego w zamian. Rodzice, chłopcy, koleżanki zawsze czegoś chcieli. Spodziewali się... Liczyli na... Mieli nadzieję, że...
Babci już nie było. Wszyscy inni starzy ludzie działali Sylwii na nerwy. I chociaż, w przeciwieństwie do młodych mieszkańców stolicy, zauważali ją, spragnieni rozmowy po całych dniach spędzanych w czterech ścianach nieremontowanych, źle ogrzanych mieszkań ze zbyt wysokimi oknami, by je porządnie umyć, ona nie była zainteresowana ich zainteresowaniem.
Natomiast między wczesnym przedpołudniem a późnym popołudniem, oprócz drobnych pijaczków i matek na wychowawczym, prawie nikt tutaj nie zaglądał.
To cud, że zrobił to Borys. Od razu uznała to za przeznaczenie.
Chciała zacząć żyć. Miała dwadzieścia dwa lata, a jeszcze jej się to nie udało. Kilka koleżanek zdążyło już urodzić lub wyjść za mąż. A nawet jedno i drugie. Często o tym myślała. Bez zazdrości, bo do małżeństwa jej się nie śpieszyło. I zarazem z zazdrością, bo ślub był oficjalną obietnicą wypowiedzianą głośno i wyraźnie przy wielu osobach. A nie szeptaną tak, żeby nikt poza nią niczego nie usłyszał.
Chwilami czuła się niczym stara, zmęczona życiem, wiekowa czterdziestka. Bo przecież gdy ma się na karku te cztery dychy – tak to sobie wyobrażała – młodość zna się już tylko z filmów i książek, ewentualnie ze starych zdjęć, na których trudno rozpoznać samą siebie. A większość tego, co w życiu najpiękniejsze, ma się za sobą. Miłosne szaleństwa na przykład. Zwariowanie ze szczęścia. Rzucenie się na główkę do basenu bez gwarancji, że jest w nim woda.
Czy nie to właśnie zrobiła, idąc pół roku temu po raz pierwszy do łóżka z Borysem? A czterdziestka najpierw ugotowałaby obiad, potem połknęła proszek od bólu głowy i zanim zdążyłaby udać się na basen, zasnęłaby w fotelu przed telewizorem. Tak właśnie było w jej domu. Zmęczenie jej rodziców pokrywało każdy przedmiot, każde słowo, każdą minutę. Piekarz i krawcowa. Mała podwarszawska mieścina. Życie odłożone na nigdy.
Uciekła zaraz po maturze. Najpierw do supermarketu na kasę. Ale nie dała rady. Narzucane tam tempo pracy i odpowiedzialność za ogromne kwoty, które przechodziły przez jej ręce, przerosły ją. Znalazła więc coś spokojniejszego. Ten spożywczak to miał być tylko przystanek. Przecinek w długim zdaniu zbudowanym z pięknych przymiotników i dynamicznych czasowników.
W końcu do czterdziestki miała jeszcze bardzo dużo czasu, naprawdę całe oceany, jakieś sto lat. Wierzyła, że zdąży być szczęśliwa pod każdym względem.
Nie przepadała za chłopcami w swoim wieku. Nie umieli powiedzieć niczego, o czym sama by nie wiedziała. Ani zrobić czegoś, czego by się po nich nie spodziewała. Zwłaszcza ci w jej miasteczku. Wyjechała także z ich powodu. Jeśli miała się zakochać, musiała stamtąd uciec. Jeśli miała się zakochać, to tylko w kimś takim jak Borys.
Silne męskie ramię, życiowe doświadczenie, finansowa stabilizacja i chęć udowodnienia w łóżku, że jeszcze niejedno może (czymkolwiek to wspomagał), a do tego wciąż niezłe ciacho – to były jego jaśniejsze strony. Męskie ramię, którego nigdy nie było, gdy go najbardziej potrzebowała, objawiająca się niekiedy dzbanowatość, przy jego pięćdziesiątce nieuchronna, wtrącająca ich w międzypokoleniowe przepaści od języka począwszy, a na wyborze rozrywek skończywszy, jego pieniądze, z których miała tylko tyle, że od czasu do czasu postawił kolację, zabrał na zakupy i dołożył się do czynszu.
I nigdy nie spędzili ze sobą choćby trzech dni z rzędu. Ani dwóch. Ani nawet jednego od rana do wieczora. To zawsze były godziny. I noce, które dzieliły tygodnie.
– Dlaczego nie jeździmy do ciebie?
– Znowu o to pytasz? Chyba już ci wyjaśniłem sytuację.
– No tak, ale... Ale może coś się zmieniło?
– Gdyby się zmieniło, tobym ci o tym wspomniał, prawda?
– Wciąż u ciebie mieszka?
– Owszem. Mówiłem ci przecież. Jak tylko się ten mój niedorobiony kuzyn dowiedział, że po rozwodzie mam wolną chatę, to już po tygodniu się u mnie zjawił, „tylko na chwilę”. Nie dość, że ta chwila trwa kilka miesięcy, to ostatnio, wyobraź sobie, sytuacja się zmieniła na jeszcze bardziej beznadziejną. Mianowicie Staszek...
– Nie Krzysiek? Mówiłeś chyba, że ma na imię Krzysiek.
– Ja chyba wiem lepiej, jak ma na imię mój kuzyn? Więc kilka dni temu Staszek ściągnął do Warszawy swojego brata Waldka. I znowu „tylko na chwilę” oczywiście. Więc nie pytaj mnie więcej o to, dlaczego cię nie goszczę u siebie, bo szlag mnie jasny, kurwa, trafi.
– Nie no, rozumiem, sytuacja jest niekomfortowa.
– Mało powiedziane. Ale jak się ich pozbędę, jeszcze tego samego dnia wylądujemy w moim łóżku, pszczółko.
To nie czyniło go wygodnym partnerem. Tak na co dzień był nawet bardzo niewygodny. Jak jeż, którego starała się pogłaskać, a on czasami się na to godził, a czasami zamieniał się w kulę nastroszonych igieł.
Niekomfortowe było i to, że jej chłopak, jak to z pięćdziesięcioletnimi chłopakami bywa, miał swoje biznesy, którym poświęcał więcej czasu niż jej.
– Co ty właściwie robisz? Czym się zajmujesz?
– Tobą, pszczółko.
– Pytam poważnie.
– No jak to czym? Interesami. Biznesami. Długo by tłumaczyć. Szkoda twojego czasu. I tak nie mam dziś go dla ciebie zbyt dużo. Dwie godzinki i będę spadał. Więc skończmy już z tym gadaniem.
Więcej go o to nie pytała.
Ale najbardziej niekomfortowe było to, że nie używał słowa „kocham”.
– Tylko błagam, pszczółko, nie męcz mnie o miłosne wyznania. Nie jestem z tej bajki. Hollywood i te rzeczy to nie dla mnie. Nie należę do wylewnych, nawet gdy kocham na zabój. Taki już jestem. Przykro mi, nie doczekasz się żadnych czułych słówek. Żeby potem nie było, że nie uprzedzałem. Co nie znaczy, że jestem nieczuły. Wręcz, kurwa, przeciwnie, pszczółko.
Mówił: „Wiesz, ile dla mnie znaczysz”, „Jesteś dla mnie ważna”, „Wyjątkowa z ciebie dziewczyna”, „Nigdy dotąd nie znałem kogoś takiego jak ty”, a nawet: „Kiedyś będziemy razem”... Ale czy to brzmiało jak „kocham cię”? Chciała wierzyć, że tak. I że niektórzy ludzie po prostu mają problem z nazywaniem wprost tego, co czują. Uprzedził ją przecież. Natomiast ona nie szczędziła mu wyznań – w esemesach, na imieninowych i urodzinowych kartkach z serduszkami i misiami, na obróżce pluszowego pieska. Mógłby już je złożyć w naprawdę grubą książkę o miłości.
W tej ciszy i bezruchu takie myśli same jej się nasuwały. Ostatnio nawet częściej. Analizowała od początku każde ich spotkanie, każdy przejaw czułości i nieczułości, rozkładała na czynniki pierwsze jego charakter, wygląd, wiek, zachowanie.
Czuła, że byłaby całkowicie spokojna o ich związek, jak flauta na jeziorze Mamry, gdyby nie tych parę niekomfortowych drobiazgów. Zawsze chodzi o parę drobiazgów.
– Dzień dobry.
Sylwia drgnęła i podniosła głowę znad telefonu komórkowego. Właśnie zaczynała pisać do Borysa esemesa. Potem chciała wyjść, żeby zapalić.
Przed ladą stała kobieta. Akurat teraz musiała przyleźć? Wyglądała znajomo. No tak, oczywiście, sąsiadka z czwartego piętra.
– Dzień dobry – odparła Sylwia, choć nie miała ochoty otwierać ust.
Refleksje na temat Borysa i dwie wiadomości tekstowe, które dzisiaj już do niego wysłała, pozostawione bez odpowiedzi sprawiały, że zajmowanie się czymś innym uznawała za nieuzasadnione. Wypadało jednak zachować się przynajmniej poprawnie. Miała nad sobą szefową, której jakaś świnia mogła donieść o kwaśnej minie personelu. No i ta, która tu wlazła, to w końcu sąsiadka.
Sylwia chwilami żałowała, że pracuje tak blisko domu. Jednak kolejne miejsce zatrudnienia musiałoby oznaczać krok naprzód. A ona jeszcze nie zdecydowała, gdzie powinna stąpnąć.
Poza tym w grę wchodziły względy sentymentalne. W końcu właśnie w tym sklepie poznała Borysa.
– Nigdy tu pani wcześniej nie widziałem. Co prawda nie bywam w tej okolicy zbyt często, ale z pół roku temu jeszcze pani nie było, mam rację?
– Pracuję dopiero od dwóch tygodni. Poza tym o różnych porach.
– Pierwsza praca?
– No prawie. To aż tak widać?
– Nie, skąd, po prostu jest pani jeszcze taka młoda. To grzech marnotrawić młode życie na stanie za ladą, zamiast... czy ja wiem... Gdzie by pani chciała być w tej chwili?
– Teraz?
– Teraz. Mamy dziesiątego maja, pierwsze ciepłe, słoneczne dni... Założę się, że marzy się pani jakaś długa majówka, z dala od tego małego sklepiku na ulicy pozbawionej ruchu. Co innego w tętniącym życiem centrum. Mnóstwo ludzi, mnóstwo okazji do poznania miłego młodzieńca.
– Nie interesują mnie mili młodzieńcy.
– Już zajęta? Głupie pytanie, taka piękna dziewczyna...
Sylwia popatrzyła mężczyźnie głęboko w oczy i zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
– Chciałabym teraz być na Malediwach.
Nie miała pojęcia, gdzie to jest, ale brzmiało jak: „Tak daleko i egzotycznie, że bardziej już nie można”.
– Każda, nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku – rzekł mężczyzna, ściszając głos. Zabrzmiało to niezwykle mądrze, choć dałaby głowę, że już kiedyś to słyszała. – A czy w drodze na Malediwy mogę na początek zaproponować kolację w dobrej restauracji?
Nie miał obrączki. Miał za to jasne, łagodne oczy i uśmiech, jaki może się pojawić tylko na twarzy dojrzałego, pewnego siebie mężczyzny, który wie wszystko. Dobrze ubranego, ładnie pachnącego, świetnie ostrzyżonego, co najmniej pół głowy wyższego od niej.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Mam na imię Borys.
– Sylwia – szepnęła i zdobyła się na nieśmiały uśmiech. Taki, który powinien mu się spodobać u dziewczyny takiej jak ona i w takich okolicznościach.
– Piękne imię. Rzadko spotykane...
– Poproszę kanapkę z serem.
W głowie Sylwii rozległ się przeciągły zgrzyt. Jakby ktoś chwycił za ramię gramofonu i przesunął igłą po odtwarzanej właśnie płycie z soundtrackiem z filmu Kobieta i mężczyzna Claude’a Leloucha.
„Kanapkę z serem”? Uniosła półprzytomne spojrzenie i zatrzymała je na twarzy kobiety. Bez makijażu. Bladej. Z podkrążonymi oczami nijakiego koloru i z nijakiego koloru włosami gwałtownie się kończącymi zaraz za uchem, jakby je ktoś skrócił jednym uderzeniem tasaka. Cztery dychy z hakiem, jak nic. „A nie mówiłam?” – pomyślała Sylwia, utwierdzając się w swoich poglądach na temat dojrzałych kobiet. Jej sąsiadka zdawała się je nie tylko potwierdzać. Była jak chodzące ostrzeżenie przed ślepym czepianiem się życia mimo wszystko i na każdych warunkach. „Gdybym miała tak wyglądać, wolałabym nie wyjrzeć spod wieka trumny” – dorzuciła w myślach.
Sama nie uważała się za ideał, daleko jej było do modelki. Ale miała przecież swój lek na całe zło – młodość. Po pierwsze, gwarantowała dużo czasu na wszelkie zmiany na lepsze, po drugie przykrywała świeżą, jędrną powłoką to, co u kobiet wiekowych było niewybaczalne i obwisłe. Bo co z tego, że w porównaniu z kosmitkami z wybiegów fashion week za szerokość tyłka mogłaby dostać mandat, a za długość, czy raczej krótkość, nóg należałoby ją skazać na trzydzieści dni ciężkich robót w fabryce luster? Nie przepadała ani za tymi, ani za kilkoma innymi fragmentami swojego ciała. Jednak dopóki towarzyszyło im parę atutów urody, jak długie, gęste włosy, czarne oczy, gładka cera, biust na swoim miejscu i biegłość w makijażu oraz podkreślaniu i maskowaniu ciuchami tego, co trzeba, nie spędzało jej to snu z powiek. Borys uważa ją za śliczną. Nieraz mówił jej to wprost.
O co prosiła ta kobieta? I dlaczego jej kurtka ma taki nieokreślony kolor? Brązowy? Fioletowy? Ziemniaczany? Ohyda.
– Słucham? – spytała Sylwia, odkładając telefon na ladę.
– Kanapkę. Z serem. Poproszę. – Alicja Obdrzałek przeniosła wzrok z twarzy młodej ekspedientki na obiekt, o którym wspomniała, a który leżał na metalowej tacy szczelnie owinięty folią opatrzoną dużą etykietką z napisem „Kanapka z serem”.
Sylwia sięgnęła po nią i bez słowa położyła na ladzie przed klientką.
– Siedem pięćdziesiąt.
„I spadaj” – dodała w duchu. Przyjęła płatność kartą, nie odpowiedziała na „dziękuję” ani na „do widzenia” i czym prędzej wróciła do pisania esemesa.
Alicja wyszła na ulicę. Chłodne powietrze opływające twarz było jak zimny okład położony na obolałe miejsce.
Wsunęła kanapkę do obszernej czarnej torebki z ekologicznej skóry i ruszyła w kierunku zaparkowanego trzy przecznice dalej fiata.
Nie uszła dziesięciu metrów, gdy czubkiem buta zahaczyła o coś na chodniku, zachwiała się i pochyliła nieznacznie do przodu. Szybki powrót do pionu w ostatniej chwili uratował ją przed upadkiem.
– Nawet chodzić nie umiesz – mruknęła i po raz kolejny tego dnia poprawiła szalik.