Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Kandydat - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 maja 2025
3898 pkt
punktów Virtualo

Kandydat - ebook

Jesteś prezydentem, powtarzał sobie przez pierwszy rok, dwa prezydentury. Wybrano cię. Jesteś silny siłą przywódcy. Jesteś dzieckiem przeznaczenia. Nie każdy może zostać prezydentem. Nie jesteś Dyzmą, Dyzma to kłamstwo. To bajki. Władza tak nie wygląda. Zostałeś wybrany z jakiegoś powodu.

Polska, dzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Trzecia nad ranem. Prezydent, kandydujący na drugą kadencję, nie może zasnąć. Pozornie wszystko jest w porządku. Prezydent prowadzi w sondażach. Jego pozycja jest niezagrożona. Ale coś jest nie tak, Prezydent czuje to w sercu. Musi porozmawiać ze swoją żoną.

W tym samym czasie skompromitowany Reporter stawia wszystko na jedną kartę. Jego jedyna szansa na odzyskanie pracy i godności to ujawnienie materiałów, które mogą zburzyć dotychczasowy porządek polityczny.

Drogi obu mężczyzn przetną się w przeciągu najbliższych godzin, na styku prawdy, manipulacji i desperackiej potrzeby ocalenia siebie samego.

Kandydat – najbardziej intensywna i dynamiczna powieść Żulczyka od czasów Ślepnąc od świateł. To polityczny thriller, powieść psychologiczna, ale także medytacja o władzy i wpisanej w nią na stałe patologii.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-23-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przy­mu­szony, wci­śnięty
w wyzna­czone gra­nice.
Nie jest to już przy­jemne,
odkąd stra­ci­łem serce.
Znisz­czony pamię­cią,
nie mam też wię­cej siły.
Teraz peł­zną powoli
te ostat­nie godziny.
Nie wiem, co mnie stwo­rzyło,
obda­rzyło pra­wem –
Babrać się w tym, co cenne,
zmie­niać nie­prawe w prawe.

Pro­szę, stój tam, gdzie jesteś.
Tutaj koń­czy się ścieżka.
Pokrwa­wione masz palce,
bo pora­nił cię prze­strach.
Ja toczy­łem bój po nic.
Ciężko na to tyra­łem.
Pró­bo­wa­łem cię spo­tkać.
Tak mnie potrak­to­wa­łeś.
To też nasza natura,
To, co nam poka­zano.
Życie według twych reguł –
Tylko to nam zostało.

Pró­bo­wa­łem cię spo­tkać.
Pró­bo­wa­łem cię spo­tkać.

Joy Divi­sion, tekst utworu _Can­di­date_
w tłu­ma­cze­niu autoraOD AUTORA

Powieść, którą prze­czy­ta­cie, zalud­niają postaci, które mogą się Wam koja­rzyć z praw­dzi­wymi posta­ciami z życia publicz­nego, a nie­które opi­sane w niej wyda­rze­nia mogą się Wam odle­gle koja­rzyć z wyda­rze­niami, o któ­rych sły­sze­li­ście w mediach. _Kan­dy­dat_ jest jed­nak fik­cją, fan­ta­zją. Nic, co zostało w nim opi­sane, nie wyda­rzyło się naprawdę.

Napi­sa­łem tę powieść, ponie­waż inte­re­suje mnie wła­dza. Naj­bar­dziej zaś inte­re­suje mnie pustka fik­cji, którą wła­dza gene­ruje tylko po to, aby usank­cjo­no­wać swoje ist­nie­nie.3.07. PREZYDENT

Pierw­sza myśl po prze­bu­dze­niu:

_Muszę poroz­ma­wiać z żoną._

Pre­zy­dent wynu­rzył się z krót­kiego letargu, który nie był snem, tylko chwi­lo­wym bra­kiem natręt­nych myśli. Jego umysł przy­po­mi­nał ogromny zakład, jed­no­cze­śnie pro­du­ku­jący i spa­la­jący potężną ilość śmieci. Ni­gdy nie gasł, wciąż pra­co­wał, pro­du­ko­wał i palił wszystko, co przed chwilą wypro­du­ko­wał. Pre­zy­dent podej­rze­wał, że to, co miał za drzemkę, dla zwy­kłych ludzi było sta­nem nor­mal­nej przy­tom­no­ści, względ­nego funk­cjo­no­wa­nia.

Nie odpo­czy­wał we śnie. Nie odpo­czy­wał ni­gdy. W trum­nie odpocz­niesz, mówiła Matka. Wie­rzył jej.

Zabawne – w pew­nym sen­sie nad­cho­dzący dzień miał być dla niego pierw­szym wol­nym dniem od pię­ciu lat. Miał zro­bić tak naprawdę tylko trzy rze­czy. Tyle, co nic.

Gdy śnił, śnił o nawie­dzo­nych domach z prze­gni­łymi, nie­koń­czą­cymi się piw­ni­cami albo o tym, że ktoś ucina mu głowę, a on dalej bie­gnie, podry­gu­jąc przy tym jak zde­ka­pi­to­wany kur­czak.

_Muszę poroz­ma­wiać z żoną._

Czuł potworną suchość w ustach. Jakby w cudzym ciele, które spę­dziło wie­czór w obcy mu spo­sób, któ­rego mógł się tylko domy­ślać.

W tym domu są ludzie, któ­rzy nie śpią, pomy­ślał. Pil­nują mnie, są za mnie odpo­wie­dzialni. Jed­nak wycho­dząc na zewnątrz, zacze­pia­jąc ich, roz­ma­wia­jąc z nimi, reali­zo­wałby jeden z banal­nych sche­ma­tów tego, kim jest. Kolejny, tysięczny powód do wstydu.

Ojciec mówił mu – w chwi­lach bez­czyn­no­ści zawsze warto zro­bić coś poży­tecz­nego. Warto iść się umyć, bo czło­wiek ni­gdy nie jest dosta­tecz­nie umyty. Warto się pomo­dlić.

Nie wiesz, co robić, to się roz­bierz i ubra­nia pil­nuj, żar­to­wała jego Matka, i to był chyba jej jedyny żart.

Wciąż nie potra­fił pomy­śleć, że jedno lub dru­gie nie ma racji. Tak go wytre­so­wano. Był tego świa­dom, ale nie umiał z tym nic zro­bić. Nie widział powodu, dla któ­rego miałby.

To słowa Mistrza: dzień walki o reelek­cję jest dla pre­zy­denta pierw­szym wol­nym dniem od pię­ciu lat. Oczy­wi­ście to był tylko żart. Ale nawet naj­bar­dziej nie­istotne żarty Mistrza trak­to­wał jak reli­kwie.

_Muszę poroz­ma­wiać z żoną, która na pewno teraz śpi._

Pomy­ślał o tej dziw­nej zależ­no­ści – gdy umiera kobieta, z męż­czy­zną bywa róż­nie. Ale gdy umiera męż­czy­zna, jego żona zawsze żyje dalej. I żyje, i żyje. I żyje.

Nie ma cze­goś takiego jak silny męż­czy­zna, mówiła jego Matka. Albo bab­cia. Nie pamię­tał.

Nie wie­dział, co ma o tym myśleć. Sam ni­gdy nie był silny. Parę razy dostał w życiu straszny wpier­dol, ale ni­gdy się nie zemścił, i nie umiał powie­dzieć, czy wła­śnie to jest defi­ni­cją sła­bo­ści.

Wstał, dotknął zasłony i deli­kat­nie ją odchy­lił, zamiast w pełni odsu­nąć – jakby pod­glą­dał widok za oknem, nie chcąc, aby morze go dostrze­gło. Jego żona była jesz­cze w Kra­ko­wie – tak przy­naj­mniej twier­dził Seba­stian. Seba­stian był jedy­nym czło­wie­kiem, któ­remu ufał. Seba­stian nie okła­małby go nawet w dobrej wie­rze, o co podej­rze­wał wszyst­kich innych ze swo­jego oto­cze­nia.

Tak naprawdę brał to pod uwagę, roz­ma­wia­jąc z każ­dym, zawsze – że jest okła­my­wany. Czy­niło to jego życie nie­rze­czy­wi­stym i pozba­wio­nym gruntu.

Niebo od morza oddzie­lała bar­dzo nie­wy­raźna szara kre­ska, która jego zda­niem zapo­wia­dała już nad­cho­dzący świt. Bar­dzo chciał wie­rzyć, że wyłącz­nie on widzi tę kre­skę. Chciał mieć coś tylko swo­jego, nawet jeśli mia­łyby to być halu­cy­na­cje.

Tele­fon na sto­liku mil­czał, ale mógł zadzwo­nić w każ­dej chwili – śmieszny, archa­iczny apa­rat z lat zero­wych, jakie spo­ty­kało się cza­sami w hote­lach. Z tym, że ten był pod­łą­czony do szy­fro­wa­nej i zabez­pie­czo­nej linii. Więc może nie był taki śmieszny ani archa­iczny.

Wszystko wyda­wało się nie­rze­czy­wi­ste, a jed­no­cze­śnie wszystko miało jakąś wagę, ukryty sens. Odsu­nął zasłonę do końca. Ten gest ozna­czał osta­teczną rezy­gna­cję ze snu.

W trum­nie odpocz­niesz. Dokład­nie tak, Mamo.

Wziął zimny prysz­nic, stał pod stru­mie­niem wody dobre kilka minut, aż zaczął się trząść. Dzięki temu wszedł w stan względ­nej kon­troli nad cia­łem i myślami. Wło­żył białą koszulę, bie­li­znę, spodnie. Chciał wło­żyć skar­petki i buty, ale się wstrzy­mał.

W prze­ci­wień­stwie do mil­czą­cego apa­ratu na sto­liku jego smart­fon wario­wał, puchł od wia­do­mo­ści. Naj­wię­cej przy­sy­łał mu Bar­tek, który praw­do­po­dob­nie osza­lał. Linki, ana­lizy, arty­kuły. Memy, emo­ti­konki, wykresy, son­daże, ana­lizy memów, zasięgi memów, znowu son­daże, jesz­cze tro­chę son­daży. Niby-tajne prze­cieki, które nazy­wali „Baza­rek”. Bar­tek doszedł do wnio­sku, że musi infor­mo­wać go o każ­dej iskrze w swoim roz­go­rącz­ko­wa­nym mózgu. Bar­tek to szef sztabu. Nie ma dostępu do żad­nych rze­czy­wi­ście waż­nych infor­ma­cji. Nie dostaje teczek, nie jest brie­fo­wany. Wymy­śla to, co Mistrz nazy­wał pod­łymi baj­kami dla doro­słych. Nie­stety, bez tych bajek nie można czy­nić praw­dzi­wego dobra, doda­wał zawsze Mistrz.

Jesz­cze raz wziął buty do ręki. Na chwilę zawi­sły w powie­trzu. Jakby chciał je zwa­żyć. Poło­żył je z powro­tem na ziemi i wyszedł boso na kory­tarz.

Zszedł po scho­dach, ostroż­nie, przy­po­mi­nał samemu sobie nasto­latkę wymy­ka­jącą się na randkę z chło­pa­kiem.

Ochro­niarz był tylko jeden, na dole. Spał na krze­śle. Nie miał mu tego za złe. Dopiero po chwili, sły­sząc chra­pa­nie, zro­zu­miał, co tak naprawdę chce zro­bić i że może mu się to udać.

Ochro­niarz, Kamil, był szczu­płym, bar­dzo wyso­kim chło­pa­kiem o krótko ostrzy­żo­nych blond wło­sach. W liceum grał w koszy­kówkę w junio­rach Wisły, wią­zał karierę z klu­bem, ale zali­czył bodajże kon­tu­zję kostki.

Wie­dział to od Seba­stiana, szefa SOP-u. Seba­stian dro­bia­zgowo prze­świe­tlał chło­pa­ków, któ­rych zatrud­niał. Seba­stian wie­dział o nim, pre­zy­den­cie, naj­wię­cej ze wszyst­kich ludzi, któ­rzy go ota­czali. Był jego jedy­nym przy­ja­cie­lem – cho­ciaż żaden zwy­kły czło­wiek nie nazwałby takiej rela­cji przy­jaź­nią.

Cza­sami miał nawet wra­że­nie, że Seba­stian popy­chał go w stronę kre­owa­nia nowych sekre­tów, tajem­nic, aby mógł zoba­czyć, jaki jest lojalny, jak bar­dzo można na nim pole­gać.

– Ty też będziesz miał pierw­szy wolny dzień od pię­ciu lat. Odpocz­nij – powie­dział Seba­stia­nowi przez tele­fon wczo­raj wie­czo­rem.

Ten par­sk­nął śmie­chem. A potem mu przy­po­mniał:

– Cza­sami muszę być mądrzej­szy niż twoje pole­ce­nia.

– Teraz nie musisz – odparł.

Dalej szedł boso. Wykła­dzina kłuła go w pięty, kom­plet­nie nie­na­wy­kłe do cho­dze­nia bez obu­wia. Cho­dząc boso po plaży, będzie pod­ska­ki­wał, pisz­czał i kwi­czał jak rażony prą­dem głu­pek. Bar­tek mógłby to nagrać, zro­bić z tego kolejną rolkę na Tik­Toka. Bar­tek mógłby zro­bić rolkę na Tik­Toka abso­lut­nie ze wszyst­kiego. Otwo­rzył drzwi, bar­dzo cicho, ostroż­nie, i wtedy jak na złość ciche pik­nię­cie w kie­szeni. Bar­tek. Kamil koszy­karz wypro­sto­wał się na krze­śle, zdzi­wiony i prze­stra­szony. Bał się Seba­stiana.

– Po pro­stu chcę wyjść, na kilka minut. – Pre­zy­dent poka­zał pal­cem na szare niebo.

– Wyjdę z panem. – Kamil wstał.

Miał w sobie coś nie­zgrab­nego. Jakby kie­dyś te wiel­kie, dłu­gie koń­czyny od niego odpa­dły, a potem ktoś przy­kleił je z powro­tem, pra­wie dobrze, ale nie do końca.

– Pro­szę, nie. – Zło­żył obie dło­nie jak do modli­twy i przy­jął swój naj­bar­dziej zre­zy­gno­wany wyraz twa­rzy.

– Nie można tak. – Kamil wycią­gał się jak dziecko, usil­nie sta­ra­jące się być kilka cen­ty­me­trów wyż­sze. To czy­niło go jesz­cze bar­dziej gro­te­sko­wym.

– Pięt­na­ście minut – popro­sił jesz­cze raz. – Ina­czej osza­leję.

Chło­pak dalej nie rozu­miał. Dalej się bał.

– Mam tele­fon. – Poma­chał Kami­lowi apa­ra­tem przed nosem i dodał: – Seba­stian o niczym się nie dowie.

Kącik ust Kamila nie­znacz­nie drgnął.

Na ekra­nie wid­niał kolejny mem. „Ten nam się udał”, pisał Bar­tek. Jego zdję­cie z poprzed­niej kam­pa­nii.

Obra­zek był nawet zabawny, ale pamię­tał, co wtedy czuł, na tym festy­nie, w czter­dzie­sto­stop­nio­wym upale, w powie­trzu jak koł­dra pach­nąca mle­kiem, słomą i ben­zyną.

Małe mia­steczko gdzieś w kujaw­sko-pomor­skim, w tle płot, kapliczka, Matka Boska, poza kadrem kam­pa­nijny namiot. Soł­tys albo bur­mistrz, lokalni ofi­cjele, naboż­nie wpa­trzone w niego kobiety. Reago­wali na niego jak na Papieża Polaka. Stali spa­ra­li­żo­wani ze stra­chu, cho­ciaż chcieli go dotknąć. Napię­cie roz­ry­wało powie­trze, kobieta, która miała go witać, popła­kała się z emo­cji, więc przy­szła druga, która popła­kała się ciszej. Koło Gospo­dyń Wiej­skich nago­to­wało tony bigosu i pie­ro­gów, SOP spraw­dzał dzień wcze­śniej jedze­nie, ale za długo stało w słońcu i się potruli. Soł­tys stwier­dził, że naj­lep­szym ekwi­wa­len­tem sto­pe­ranu jest bim­ber, więc następ­nego dnia cały SOP latał nie tylko z bie­gunką, ale i potwor­nym bólem głowy.

Dali mu na ręce nie­mow­laka, rze­czy­wi­ście wyjąt­kowo dużego. Jakaś kobieta, chyba matka chłopca, stała obok i robiła zdję­cia, przy­sta­wia­jąc mu nie­malże apa­rat do twa­rzy. Dzie­ciak rze­czy­wi­ście był ciężki. Zde­cy­do­wał się zażar­to­wać, żar­to­bli­wie wypu­ścił powie­trze. Nowe życie. Dar ziemi. Świa­tło wio­sny. Jakiś star­szy pan zaczął recy­to­wać wiersz o tym, jak krwią try­snęła smo­leń­ska brzoza. Seba­stian kazał mu spier­da­lać. Potem oka­zało się, że star­szy pan to brat soł­tysa. Soł­tys zaczął prze­pra­szać za brata i kazał mu spier­da­lać jesz­cze raz, cho­ciaż ten już w sumie spier­do­lił i nie recy­to­wał dalej wier­sza, roz­pi­sa­nego na pięt­na­stu wymię­to­lo­nych kart­kach. On wciąż trzy­mał dzie­ciaka, nikt nie chciał mu go zabrać, może marzyli, że weź­mie go do War­szawy; poczuł nowy smród i cie­pło pod prawą dło­nią, bo nie­mow­lak, pora­żony jego maje­sta­tem, nawa­lił w pie­lu­chę.

Potem Bar­tek doło­żył pod­pis do tego zdję­cia: „O skur­wy­syn, na tego daj­cie 600 plus”.

Ludzie myślą, że tego typu żarty robią tacy sami ludzie jak oni, a robił je Bar­tek, który zanim został sze­fem sztabu, był sze­fem kre­acji w agen­cji rekla­mo­wej w Kra­ko­wie. Festi­wal beki został wyre­ży­se­ro­wany.

– No dobra, panie sze­fie, ale za pięt­na­ście minut musi szef tu być z powro­tem. MUSI. – Kamil, eks­ko­szy­karz, wyda­wał roz­kazy pre­zy­den­towi Pol­ski.

– Muszę – odrzekł i uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi.

Pia­sek był przy­ja­zny, skóra nie sta­wiała oporu kamie­niom. Czła­pał powoli w stronę wody. Sta­wiał jedną stopę za drugą, jak medy­tu­jący mnich. W końcu usiadł na pia­chu, wycią­gnął nogi przed sie­bie. Pozwa­lał, aby lodo­wata woda przy­pływu omy­wała mu palce.

Zamknął oczy i pró­bo­wał prze­stać myśleć, wie­dząc, że prze­sta­nie myśleć dopiero w trum­nie. Codzien­nie gdy się modlił, pro­sił Boga, aby nie było żad­nego życia poza­gro­bo­wego. Przy­naj­mniej dla niego. Oszczędź mnie, bła­gał. Chcę spać. Nie chcę już ni­gdy niczego doświad­czać. Nie chcę już ni­gdy o niczym myśleć. Daj mi spo­kój, chło­pie.

Oczy­wi­ście, musiał dzi­siaj wygrać. Zawiódłby zbyt wielu ludzi. Czuł, że gdy prze­gra, prze­żyje upo­ko­rze­nie gor­sze od śmierci.

Wło­żył palce w pia­sek, a następ­nie przy­bli­żył je do ust. Pową­chał. Sól, sfer­men­to­wane białko.

Świt zaczy­nał być świ­tem. Czerń się roz­pra­szała, prze­mie­niała w szarą jed­no­litą ścianę. Pierw­sze mleczne ślady słońca wstrzy­ki­wane w litą ścianę chmur.

_Muszę poroz­ma­wiać z żoną._

Tylko po co? Dosko­nale wie­dział, co mu powie. To samo, co powie­działa mu pięć, dzie­sięć, pięt­na­ście lat temu. To nie jest to, czego chcia­łam. To nie jest to, co wybra­łam. To nie jest to, to nie będzie to, to ni­gdy nie było to.

Jesteś doro­sła, odpo­wie­dział jej któ­re­goś razu.

Wtedy nie byłam, odparła.

Dobrze, gdyby teraz powie­działa mu cho­ciaż to, pomy­ślał.

Woda wpeł­zła mu pod łydki, pod uda, pod tyłek. Będzie musiał się prze­brać, ale prze­cież musiał i tak.

Son­daże dają mu sześć­dzie­siąt pro­cent. W pierw­szej turze zdo­był czter­dzie­ści dwa. Druga ma być for­mal­no­ścią. Wszy­scy to wie­dzą. Ten Drugi jest skom­pro­mi­to­wany jak azbest. Zadzi­wia go, że wysta­wiono naj­gor­szego moż­li­wego czło­wieka, pogu­bio­nego fajt­łapę i resor­tową mendę, za którą cią­gnął się śmier­dzący worek haków. Rzadko śmiał się z ludzi, ale z niego śmiał się naprawdę, tak samo jak śmiał się z tych wszyst­kich pisa­rzy, reży­se­rów, pro­fe­so­rów z łupie­żem na ramio­nach. Śmiał się czę­ściej i szcze­rzej, niż oni śmiali się z niego. On widział, kim są naprawdę; oni nie wie­dzieli o nim nic.

Te dzien­ni­karki trwale spau­zo­wane w histrio­nicz­nym wystę­pie, jakby uro­dziły się z wytrzesz­czem oczu. Przy­głupi Trolle na Twit­te­rze, żrący każdy idio­tyzm rzu­cony im w otwarte usta. Wielki Jąkała, zde­men­ciały upiór błą­dzący po kory­ta­rzach swo­jej redak­cji, nawie­dzo­nego domu, w któ­rym nie można było napra­wić dru­karki bez zgody pil­nu­ją­cej go kor­po­ra­cji. Ci nie­przy­tomni gamo­nie, uwa­ża­jący się za zbaw­ców demo­kra­cji i pań­stwa. Wszy­scy oni mieli jedną, bar­dzo kon­kretną defi­ni­cję demo­kra­cji – rządy rady mędr­ców, żon­glo­wa­nie cyta­tami nobli­wych tru­pów, wyku­wa­nie ich głów na mone­tach oko­licz­no­ścio­wych, oraz odda­wa­nie wła­dzy w ręce zewnętrz­nej rady opatrz­no­ścio­wej. Nie­miec­kich cha­de­ków. Fran­cu­skich cen­try­stów. Ame­ry­kań­skich Demo­kra­tów. Coraz mniej sprawne to żon­glo­wa­nie, coraz bar­dziej star­cze, piłki wypa­dały z uwię­dłych rąk, toczyły się doni­kąd po zaku­rzo­nej pod­ło­dze. To nie była żadna agora, to był klub dział­kowca, w któ­rym kwe­stie tak nie­ważne jak pie­nią­dze, zarzą­dza­nie czy poli­tyka były sce­do­wane na nażar­tych cwa­nia­ków, synów i córki sata­nicz­nej ośmior­nicy. Ale ci sata­ni­ści rów­nież nie byli demo­niczni. To była banda utu­czo­nych skur­wy­sy­nów. Anal­fa­be­tów z otłusz­czo­nymi wątro­bami, zna­ją­cych po pol­sku łącz­nie jakieś tysiąc słów. Wbrew temu, co wszyst­kim wma­wiano, naj­mniej na świe­cie było ludzi groź­nych.

Mistrz pra­wie ni­gdy nie prze­kli­nał – chyba że w roz­mo­wach z bra­tem – ale gdy wypili razem butelkę dobrego Pinot Noir, to uży­wał dokład­nie tego okre­śle­nia.

Utu­czo­nych skur­wy­sy­nów.

Odpo­wia­dał wtedy żar­to­bli­wie:

– Ale nie wiemy, czy ich matki wyko­ny­wały naj­star­szy zawód świata.

Mistrz ripo­sto­wał:

– Prze­cież wiesz, że nikt poważny nie nazwałby kurwą jakiejś bied­nej pro­sty­tutki.

Mistrza już nie było.

Po Mistrzu została dziura, którą czuł nawet przez sen.

Miał sześć­dzie­siąt pro­cent w son­da­żach.

Zdo­był czter­dzie­ści dwa pro­cent w pierw­szej turze.

Wybo­rów nie sfał­szo­wano, cho­ciaż spini Bartka przy­go­to­wali na wszelki wypa­dek nar­ra­cję o sfał­szo­wa­nych wybo­rach. Spe­cja­li­zo­wała się w tym jedna agen­cja z Lon­dynu.

To bar­dzo pro­ste, tłu­ma­czył mu kie­dyś Car, brat Mistrza, przy­wódca Par­tii i w swoim mnie­ma­niu praw­dziwy władca Pol­ski. Pod­stawy każ­dej nar­ra­cji powinny być bar­dziej niż nikłe. Im wię­cej fak­tów, im wię­cej dowo­dów, tym dana teza wydaje się być coraz bar­dziej spre­pa­ro­wana, sfa­bry­ko­wana. Wystar­czy naprawdę nie­wiele. Okru­chy. Wątłe tropy. Kil­ka­na­ścioro osób w komi­sjach w całej Pol­sce. Ci ludzie nie muszą robić niczego nie­le­gal­nego. Wystar­czy, aby byli gapo­waci, aby popeł­nili kilka błę­dów. Do tego doło­żyć kilku agre­syw­nych, lekko nie­sta­bil­nych gości. Naj­lepsi są męż­czyźni po sześć­dzie­siątce. Wystar­czy jakaś sprzeczka, szar­pa­nina, ktoś kop­nie w urnę, ktoś zacznie coś wykrzy­ki­wać. Im mniej­sza miej­sco­wość, tym lepiej. Koniecz­nie w matecz­ni­kach, w pew­nych okrę­gach.

Nie było jed­nak sensu odpa­lać tego pro­to­kołu.

Jesz­cze raz, miał sześć­dzie­siąt pro­cent. Wygrał Pol­skę. Pol­ska mu uwie­rzyła. Pol­ska powstała z kolan, cho­ciaż Pol­ska wcale nie klę­czała, naje­bana Pol­ska leżała na ziemi, roz­płasz­czona jak roz­gwiazda.

Nie ma nawet sensu pisać tego dru­giego prze­mó­wie­nia, powie­dział Bar­tek.

Możemy już pla­no­wać ci har­mo­no­gram po inau­gu­ra­cji, dodał Robert.

Usły­szał kogoś. Naj­pierw psa, potem czło­wieka. Odwró­cił się. Brze­giem biegł facet, przed nim pies. Spor­towy strój, wygodne buty, szczu­pła syl­wetka. Jego rówie­śnik, oko­lice pięć­dzie­siątki. Nie roz­po­znał, kogo mija.

Czuł, że ma mokry i zimny tyłek, ale był pre­zy­den­tem. Miał mokry tyłek codzien­nie.

_Muszę poroz­ma­wiać z córką._

Córka była jesz­cze w Lon­dy­nie, przy­leci na wie­czór wybor­czy, sta­nie przy nim. Miała się tym zająć jego żona. Poczuł nie­okre­ślone ukłu­cie w dole żołądka. Przy­krył to miej­sce dło­nią. Wie­dział, czym jest to ukłu­cie. Nie chciał go teraz nazy­wać, nawet w myślach.

Sygnał. Tym razem stały, rów­no­mierny. Bar­tek. Czy Bar­tek wie, że on sie­dzi na plaży? Czy minęło już pięt­na­ście minut?

– Tak?

– Musisz być za dwie godziny w War­sza­wie.

Bar­tek zapo­mi­nał mówić do niego per „panie pre­zy­den­cie”. Cza­sami mu to prze­szka­dzało, cza­sami nie. Gdy miał lep­szy nastrój, rozu­miał, że upo­mi­na­nie pod­wład­nego jest bez­sku­teczne. Bar­tek był wiru­jącą pralką, któ­rej wysia­dły amor­ty­za­tory. To była jego kon­dy­cja, jego ludzki kształt. Mistrz nie pozwo­liłby sobie na takie trak­to­wa­nie, zwol­niłby kogoś takiego od razu, dał wil­czy bilet w sek­to­rze publicz­nym, a Bar­tek pew­nie wzru­szyłby ramio­nami i wró­cił do reklamy albo finan­sów, albo gdzie­kol­wiek, skąd przy­szedł. Takich ludzi nazy­wało się genial­nymi, z dru­giej strony nazy­wało się genial­nymi ludzi poka­zu­ją­cych por­nosy w gale­riach czy nagry­wa­ją­cych muzykę brzmiącą jak wymio­to­wa­nie krowy.

– Jesteś tam?

– Jak?

– Heli­kop­ter. Powi­nie­neś być w War­sza­wie za pięt­na­ście minut. Powi­nie­neś być w War­sza­wie teraz.

– Mam być w Kra­ko­wie. A dopiero potem w War­sza­wie.

– Zmiana pla­nów.

W tle usły­szał głos. Robert, szef Kan­ce­la­rii. Powiedz mu, o co cho­dzi, mówił do Bartka. Zasta­na­wiał się, dla­czego to Bar­tek ma mu powie­dzieć, o co cho­dzi.

– Daj mi Roberta – powie­dział. Zaczy­nał być zły.

Robert prze­jął słu­chawkę.

– Mamy… pewien pro­blem.

– Czy to doty­czy mojej rodziny? – zapy­tał od razu, odru­chowo.

– Doty­czy to ludzi rze­komo… – zaczął Robert, ale mu prze­rwał:

– Rozu­miem.

Bo nagle wszystko zro­zu­miał.

Nie było sensu się łudzić, że cho­dzi o coś innego.

Strach jak skal­pel tnący go od brzu­cha aż do pod­nie­bie­nia, linia lodo­wa­tego bólu. Znik­nęła tak szybko, jak się poja­wiła. Ogar­nęła go ulga, gwał­towna jak pierw­szy wdech po dłu­gim nur­ko­wa­niu. Na krótki moment jego ciało opa­dło, sfla­czało.

Kamil, który miał grać w kosza w Wiśle, ale poko­nała go kon­tu­zja kostki, powoli czła­pał przez piach w jego kie­runku. Jego ręce bez­wład­nie obi­jały się o bio­dra, przy­po­mi­nały kije zawie­szone na polu­zo­wa­nych sznur­kach.

Dopiero teraz usły­szał napię­cie w gło­sie Bartka. Wstał. Odru­chowo zaczął się otrze­py­wać.

– Co to jest? – zapy­tał.

Kamil bez słowa pokie­ro­wał go z powro­tem w stronę budynku. Jasna sza­rość nieba zaczęła się nasy­cać bla­dym różem, tłu­ste mleko roz­cień­czone krwią. Prze­lotna myśl: wła­śnie zaczy­nało być pięk­nie. Miał pro­ste, być może banalne poję­cie piękna i aku­rat za to sie­bie lubił.

Zanim weszli do środka, Kamil popa­trzył na niego skrę­po­wany.

– Pro­szę, niech pan nie mówi Seba­stia­nowi, że przy­sną­łem w pracy. – Gdy to powie­dział, Pre­zy­dent zro­zu­miał, że Kamil nie jest skrę­po­wany. Jest prze­ra­żony.

– Już mi się to kie­dyś zda­rzyło, przy­sną­łem, Seba­stian się dowie­dział i…

– Nie chcesz stra­cić roboty – prze­rwał mu.

Koszy­karz opu­ścił głowę gestem kogoś, kto wie, że powie­dział za dużo.

– Nie ma sprawy – odrzekł Pre­zy­dent. – Nikomu nic nie powiem.

Wró­cił do pokoju, zdjął koszulę, spodnie, bie­li­znę. Dał Roberta na gło­śno­mó­wiący. Zaczął wkła­dać świeże ubra­nie.

– Nie wiem, czy pan go w ogóle pamięta, panie pre­zy­den­cie.

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam. Zwer­bo­wa­li­ście go.

– „Zwer­bo­wa­li­ście” to nace­cho­wane słowo. Zatrud­ni­li­śmy go. Mie­li­śmy akcept.

– Zwer­bo­wa­li­ście go.

– Tra­cimy czas, roz­ma­wia­jąc o zna­cze­niu słów – wtrą­cił się Bar­tek.

Tym razem wło­żył skar­petki i buty.

– Co z nim? – zapy­tał.

– Ma to. To zna­czy, ma to – Bar­tek z powro­tem prze­jął roz­mowę.

– Ale jakie „to” kon­kret­nie?

– Wszystko, co moż­liwe. Nagra­nia. Zezna­nia. Mate­riały. Akta.

– Skąd wiemy, że to ma?

Pauza. Jakby się wahali, co mu wła­ści­wie powie­dzieć.

– Od jed­nej z osób, do któ­rej dzwo­nił.

Poki­wał głową. Na chwilę zamilkł. Bęb­nił pal­cami w blat stołu. Wszy­scy ocze­ki­wali od niego jakie­goś genial­nego pomy­słu, roz­wią­za­nia. On z kolei ocze­ki­wał go od nich. Sytu­acja była napięta i męcząca jak koniec par­tii sza­chów, gdy król w nie­skoń­czo­ność ucieka po opu­sto­sza­łej plan­szy przed kró­lową i poje­dyn­czym pio­nem.

– Mówi­łem: to zły pomysł. Mówi­łem: on nie zdra­dzi swo­ich. Zawsze będzie chciał zro­bić coś, za co otrzyma pochwałę.

– Mnie tego nie mówi­łeś – odpo­wie­dział Bar­tek.

– Mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie – popra­wił go.

– Mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie.

– Nie tobie, bo nie jesteś dla mnie part­ne­rem do tego typu roz­mów.

– Rozu­miem. Cho­dziło mi o to, że ja w ogóle nie mia­łem z tym nic wspól­nego, panie pre­zy­den­cie. O tym, że ten czło­wiek ma coś wspól­nego z…

– Z Par­tią.

– Dowie­dzia­łem się tego z plo­tek. O to mi cho­dziło, gdy powie­dzia­łem, że mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie. – Bar­tek wkła­dał wyraźny wysi­łek, by brzmieć jak zdy­scy­pli­no­wany żoł­nierz.

Gdy wyma­gała tego sytu­acja, pre­zy­dent był sta­now­czy. Umiał roz­sta­wiać ich po kątach. Tylko kamery i dyk­ta­fony nie umiały tego zare­je­stro­wać. Spłasz­czony do samego głosu, do dwu­wy­mia­ro­wego obrazka, zamie­niał się w pajaca.

– Robert, czy on chce pie­nię­dzy?

– Chce to wypu­ścić.

– Jest cisza wybor­cza.

– Znaj­dzie kogoś, kto zapłaci karę. Dość szybko. – Bar­tek znowu się wtrą­cił.

– Co robimy?

_Naj­więk­szy lęk przy­cho­dzi w momen­cie, gdy zda­jemy sobie sprawę, że modli­twa została wysłu­chana._

_–_ Facet jest skoń­czony. To scan­ce­lo­wany trup. – Bar­tek brzmiał, jakby pró­bo­wał pocie­szyć sam sie­bie.

Na pre­zy­denta cze­kała dziś armia ludzi. Miliony trzy­mały za niego kciuki. Miliony go nie­na­wi­dziły, uwa­żały za czło­wieka złego i cof­nię­tego w roz­woju jed­no­cze­śnie, cho­ciaż te dwie rze­czy wza­jem­nie się wyklu­czały.

Był pierw­szy. Pierw­szy w son­da­żach. Pierw­szy w pań­stwie. Pierw­szy w kolej­no­ści. Czy komuś się to podo­bało, czy nie.

Jedyne, czego chciał, to poroz­ma­wiać. Z żoną, a potem z córką. Ale była czwarta rano, miał zaraz wsiąść do heli­kop­tera. Rze­czy, któ­rych potrze­bo­wał naj­bar­dziej, staną się osią­galne dopiero wie­czo­rem.

Popa­trzył na swoje dło­nie, na dro­binki pia­sku za paznok­ciami.

– Nikt ni­gdy nie jest do końca skoń­czony – powie­dział Pre­zy­dent, cho­ciaż w ogóle w to nie wie­rzył. A potem się roz­łą­czył. Cho­ciaż może naj­pierw się roz­łą­czył, a dopiero potem wypowie­dział to zda­nie.

Cichy war­kot heli­kop­tera zawisł nad nim z bez­względ­no­ścią doży­wot­niego wyroku.

Prze­tarł buty czy­stym ręcz­ni­kiem hote­lo­wym i wyszedł z pokoju.5.10. PREZYDENT

Całe swoje życie robił wszystko, by trak­to­wano go poważ­nie. W końcu został Pre­zy­den­tem. Ale nawet bycie Pre­zy­den­tem nic nie zmie­niało – wciąż miał to okropne podej­rze­nie, że wszy­scy się z niego śmieją, gdy tylko odwraca głowę. Że zawsze ma mokry tyłek, plamę na spodniach. Ni­gdy nie trak­to­wał sie­bie poważ­nie. Ni­gdy sie­bie nie sza­no­wał. Popra­wiał dostar­czane mu prze­mó­wie­nia tylko po to, aby nie wyjść na Dyzmę. Jego pierw­szym impul­sem w każ­dej sytu­acji, przy każ­dej oso­bie, było zaufać jak dziecko. Wal­czył z tym, mniej lub bar­dziej sku­tecz­nie.

Czę­sto nie­ocze­ki­wa­nie robił głu­pie miny, komicz­nie pod­no­sił głos. Robił to, bo cza­sami docho­dził do wnio­sku, że skoro już mają się z niego śmiać, to niech przy­naj­mniej ma jakąś kon­trolę nad tym, kiedy się z niego śmieją.

Miał zresztą nad sobą dużo lep­szą kon­trolę, niż wszy­scy myśleli.

Stra­cił ją tylko raz, w potwor­nym ataku histe­rii. Czuł się wtedy jak porwany do góry przez komik­so­wego potwora; potwór potrzą­sał nim tak mocno, że narządy wewnętrzne zda­wały odry­wać się od powięzi.

Ale wtedy nie był jesz­cze pre­zy­den­tem.

Nawet sobie tego nie wyobra­żał.

Heli­kop­ter lądo­wał przy Pałacu Pre­zy­denc­kim. Ktoś powie­dział: „panie pre­zy­den­cie”, jakby chciał go obu­dzić, a on prze­cież nie spał.

Odpiął pasy, ochro­nia­rze pomo­gli mu wyjść i prze­pro­wa­dzili go szyb­kim kro­kiem przez lądo­wi­sko. Robert cze­kał przy drzwiach. Miał koszulę roz­piętą pod szyją, zaka­sane rękawy, bar­dzo chciał spra­wiać wra­że­nie zapra­co­wa­nego. Pre­zy­dent znał te triki. Był na tych samych szko­le­niach.

Wszedł do środka i powie­dział nagle, na głos, dzi­wiąc tym samego sie­bie:

– Muszę poroz­ma­wiać z żoną.

– To chyba nie jest dobry pomysł, panie pre­zy­den­cie – odparł Robert.

Chciał powie­dzieć, że to pole­ce­nie, ale zre­zy­gno­wał. Może Robert miał rację. Robert miał czę­sto rację, mimo że potwor­nie dzia­łał mu na nerwy.

Bar­tek i dwóch jego ludzi – to zna­czy ludzi z Kan­ce­la­rii Pre­zy­denta – cze­kali w pokoju. Bar­tek dostał wolną rękę w dobo­rze ekipy, i czę­sto dobie­rał sobie do pracy wła­śnie pra­cow­ni­ków Kan­ce­la­rii. Był to dziwny wybór, ale może kole­dzy, któ­rzy pra­co­wali z nim w rekla­mie, się go wsty­dzili. Może nawet ukry­wał w swoim śro­do­wi­sku, gdzie pra­cuje.

Pokój nazy­wany Kwa­terą niczym się nie wyróż­niał – bez­barwna kor­po­ra­cyjna sala z dłu­gim drew­nia­nym sto­łem przy­po­mi­na­ją­cym wykrzyk­nik, któ­rego kropką był zawie­szony na ścia­nie sześć­dzie­się­cio­ca­lowy tele­wi­zor. Jedyne, co odróż­niało ją od iden­tycz­nych pomiesz­czeń w szkla­nych biu­row­cach na całym świe­cie, było godło Pol­ski nad drzwiami oraz krzyż.

Pre­zy­dent usiadł na szczy­cie stołu. W momen­cie, gdy to zro­bił, do pokoju weszła dziew­czyna, któ­rej imie­nia zapo­mniał – niska, zaokrą­glona blon­dynka w krót­kim sza­rym żakie­cie. Sztyw­nym gestem poło­żyła na stole kopertę. Była bar­dzo zde­ner­wo­wana. Wszy­scy byli bar­dzo zde­ner­wo­wani, ale ona naj­bar­dziej. Drżały jej ręce. Wspólny stres wisiał w powie­trzu, ciężki i tru­jący niczym tle­nek węgla.

– Panie pre­zy­den­cie, przy­go­to­wa­li­śmy jed­nak też wer­sję prze­mó­wie­nia na wypa­dek gdy…

– Spier­da­laj – prze­rwał jej Bar­tek.

Dopiero teraz, w zim­nym świe­tle pomiesz­cze­nia, Pre­zy­dent zauwa­żył, że Bar­tek jest spo­cony i blady, jakby wła­śnie wyszedł z wie­lo­go­dzin­nej imprezy techno.

Dziew­czyna popa­trzyła na niego zdzi­wiona i prze­stra­szona.

– Nie życzę sobie takiego słow­nic­twa, zwłasz­cza w sto­sunku do kobiet – powie­dział, popa­trzył na dziew­czynę prze­pra­sza­jąco i wziął od niej kopertę.

Wyjął kartkę i zaczął czy­tać. Słowa ukła­dały się w odda­nie wła­dzy, przy­zna­nie się do prze­gra­nej i podzię­ko­wa­nia dla wybor­ców. To była for­mal­ność, ale musieli przy­go­to­wać rów­nież ten doku­ment, krótką i zwię­złą abdy­ka­cję.

Bar­tek miał tak zaci­śniętą szczękę, że zaraz mogły popę­kać mu zęby.

– To chyba nie jest moment… – zaczął, ale Pre­zy­dent mu prze­rwał, ude­rza­jąc dło­nią w stół. Dziew­czyna pod­sko­czyła. Bar­tek jesz­cze bar­dziej się skur­czył.

– Prze­proś ją! – roz­ka­zał.

– Prze­pra­szam, Syl­wia – powie­dział Bar­tek.

– Ja też panią prze­pra­szam – dodał Pre­zy­dent, patrząc dziew­czy­nie w oczy.

Krótka i nie­mą­dra myśl, spię­cie elek­tryczne prze­ste­ro­wa­nego mózgu – mógłby wziąć tę dziew­czynę za rękę i zna­leźć się z nią z powro­tem na tej samej plaży, na któ­rej jesz­cze dwie godziny temu wpa­try­wał się w świt, mocząc sobie tyłek.

Myśli są tylko myślami, powie­działa mu kie­dyś psy­cho­lożka, z którą widział się parę razy. Nie uwie­rzył jej. Gdy był mały, Matka powie­działa mu, że wszyst­kie jego myśli obser­wuje Bóg.

– Nic się nie stało – ode­zwała się dziew­czyna i wybie­gła na zewnątrz.

– Mamy prze­je­bane – stwier­dził Bar­tek, wstał z krze­sła i zaczął cho­dzić dookoła pokoju.

– Pro­po­nuję, aby­śmy odpu­ścili sobie… – roz­po­czął swoim cichym gło­sem Robert, ale Bar­tek znowu mu prze­rwał, oparł się o stół, lekko opę­ta­nym wzro­kiem powiódł po wszyst­kich i powtó­rzył:

– Mamy. Prze­je­bane.

Bar­tek naj­wi­docz­niej odtwa­rzał scenę z któ­re­goś z seriali, które nało­gowo oglą­dał, zamiast iść spać.

Pre­zy­dent wziął kartkę, którą podała mu Syl­wia, podarł na kawałki i roz­sy­pał po stole, po czym obma­cał kie­sze­nie mary­narki. To było tro­chę teatralne, ale potrzebne. Podar­cie kartki zatrzy­mało ich w zdzi­wie­niu; zro­zu­mieli ten gest. Poka­zał im, że jest jesz­cze bar­dziej pewny wygra­nej niż oni. Podarł ich wąt­pli­wo­ści, ich stres, ich zmę­cze­nie.

– Przy­nieś mi oku­lary – zwró­cił się do Roberta.

Robert nie wstał, tylko do kogoś zadzwo­nił.

– Co możemy zro­bić? – zapy­tał Bar­tek. Miał twarz dziecka, które zbiło słój z cukier­kami.

Asy­stenci Bartka nie byli tak prze­ra­żeni jak on. Wie­dzieli, że jego przed­sta­wie­nia to mono­dramy, że w tym teatrze można być tylko pra­cow­ni­kiem tech­nicz­nym.

Pre­zy­dent nie zno­sił wyglądu Bartka – krót­kich, pofar­bo­wa­nych na pla­ty­nowo wło­sów, wzo­rzy­stych koszul wło­skich firm, maro­kań­skich pan­to­fli. Jakby Bar­tek pró­bo­wał siłą wło­żyć do ust ludziom to, kim naprawdę jest. Choć był gejem, co mani­fe­sto­wał każ­dym swoim ruchem, sło­wem i ele­men­tem stroju, wymy­ślił to zda­nie z wiecu wybor­czego: „LGBT to nie ludzie, to pro­pa­ganda”. Instru­ował wtedy Pre­zy­denta, żeby zro­bił dłuż­szą pauzę po „ludzie”, tak aby media nie miały pro­blemu z wyci­na­niem pierw­szego zda­nia wypo­wie­dzi.

– Możemy ich tro­chę prze­stra­szyć – dopiero po chwili zro­zu­miał, że Bar­tek odpo­wiada sam sobie na zadane przed chwilą pyta­nie.

Do pokoju weszła inna dziew­czyna, podob­nie ubrana do poprzed­niej, i przy­nio­sła mu fute­rał z oku­la­rami. Na czar­nym zamszu wid­niało wytło­czone złote godło Pol­ski. Z tą dziew­czyną też mógłby uciec. Świat był pełen dróg ucieczki, ale Pre­zy­dent nie mógł sko­rzy­stać z żad­nej.

– Pyta­nie tylko jak – cią­gnął Bar­tek – jak szybko pre­zy­dent może wymy­ślić jakąś kom­plet­nie poje­baną, gigan­tyczną ustawę, wielką jak Godzilla, która zde­le­ga­li­zuje w jeden dzień „Kra­jową”, NTV, Cyfrową Pol­skę i cały ten baj­zel i przy­mu­sowo sprzeda to Węgrom albo Tur­kom. Nawet nie ustawę, pro­po­zy­cję ustawy, ideę ustawy…

Zało­żył oku­lary i zro­zu­miał, że nie chce widzieć Bartka ani jego ludzi, ani tego pomiesz­cze­nia, jesz­cze wyraź­niej.

– Myślisz bar­dzo szybko, Bar­tek. Ale musisz tro­chę zwal­niać, gdy zaczy­nasz mówić – powie­dział po chwili Robert. Gło­śniej niż do tej pory. Pra­wie ni­gdy nie kry­ty­ko­wał Bartka, musiał być wypro­wa­dzony z rów­no­wagi.

Ale Bar­tek był wypro­wa­dzony z rów­no­wagi jesz­cze bar­dziej.

– A co innego można zro­bić w tej sytu­acji? Można ich tylko prze­ra­zić. Oni niczego od was nie chcą. To nie jest pro­po­zy­cja han­dlowa. Oni umie­rają, koń­czą się, są zde­spe­ro­wani. Chcą jesz­cze cokol­wiek zna­czyć. Chcą na cokol­wiek wpły­wać. Nie widzi­cie tego? Opu­bli­kują ten arty­kuł, nawet jeśli mają jutro prze­stać ist­nieć.

– Więc po co ich stra­szyć, Bar­tek? – zapy­tał Robert.

– To nie ich masz stra­szyć, tylko akcjo­na­riu­szy, Robert, czy ja ci muszę tłu­ma­czyć, gdzie jest jebane słonko, kiedy śpi?! – wrza­snął Bar­tek.

Pre­zy­dent znowu ude­rzył dło­nią w stół, tym razem lżej, sym­bo­licz­nie. Wstał, odwró­cił się do nich tyłem. Odwra­ca­nie się tyłem zawsze dzia­łało. Pod­pa­trzył to u Mistrza i Cara.

– Myślę, że nic nie możemy zro­bić. Myślę, że nic nie musimy – dodał.

Dwa­na­ście lat temu dowie­dział się jako jeden z pierw­szych – w końcu był sekre­ta­rzem stanu. Miał tam być. Miał lecieć tym samo­lo­tem. Osta­tecz­nie został, aby koor­dy­no­wać na miej­scu tę wizytę.

Wystar­czyło, aby jego myśli powę­dro­wały w stronę tam­tych wyda­rzeń, i jego ciało od razu prze­ży­wało je na nowo. Jakby tuż przed oczyma wybu­chła mu gwiazda, wypa­la­jąc oczy, mózg, cały układ ner­wowy.

Miał wolne. Sie­dział nago na łóżku w swoim kra­kow­skim miesz­ka­niu. Była ósma rano. Miał kaca, poprzed­niego dnia był na chwilę na weselu kolegi żony. Bawił się źle, więc wypił za dużo.

Nie obu­dził go tele­fon, obu­dziły go pra­gnie­nie i pełny pęcherz. Tele­fon zadzwo­nił chwilę póź­niej – to był szef Kan­ce­la­rii, głupi facet o pseu­do­ni­mie Śluz. Mistrz i Car obda­rzali takich ludzi naj­więk­szym zaufa­niem. Kom­pe­ten­cje nie miały zna­cze­nia, każdy miał jakieś kom­pe­ten­cje, w końcu nawet brak kom­pe­ten­cji był pewną kom­pe­ten­cją – nato­miast mało kto cier­piał na tę spe­cy­ficzną odmianę głu­poty, która wią­zała się z lojal­no­ścią.

– Oni wszy­scy nie żyją – powie­dział wtedy Śluz, po czym dodał, dziw­nie i głu­pio: – Dzień, w któ­rym pękło niebo.

Dopiero jakiś rok póź­niej, odtwa­rza­jąc ten dia­log w gło­wie, zro­zu­miał, że Śluz nawią­zy­wał do pio­senki Dżemu.

Pre­zy­dent nie cier­piał pio­se­nek Dżemu, cho­ciaż umiał więk­szość z nich zaśpie­wać i zagrać na gita­rze. Był w końcu mistrzem w har­cer­stwie.

– Nie rozu­miem, panie pre­zy­den­cie – dobiegł go głos Bartka.

– Czego nie rozu­miesz? – zapy­tał.

– Czemu mamy nic nie robić – wyja­śnił Bar­tek.

Pre­zy­dent wes­tchnął. Odwró­cił się, popa­trzył na ich prze­ra­żone twa­rze. W pewien spo­sób były iden­tyczne z roz­sy­pa­nymi na stole strzę­pami papieru.

– Dopro­wa­dzi­li­śmy do sytu­acji, w któ­rej ci, któ­rzy są z nami, kom­plet­nie w to nie uwie­rzą. A ci, któ­rzy są prze­ciwko nam… No cóż. – Pokrę­cił głową. – Pozo­staje pyta­nie, ile jest któ­rych. To kwe­stia licze­nia.

– Nie wszy­scy są z nami albo prze­ciwko nam. Prze­cież wiesz, że nie jest to takie pro­ste – prze­rwał mu Bar­tek.

– Panie pre­zy­den­cie – popra­wił go ostro. – Prze­cież pan wie, że to nie takie pro­ste, panie pre­zy­den­cie. A ja myślę, że to jest w miarę pro­ste.

Bar­tek wypu­ścił powie­trze. Prze­łknął ślinę. Obrzu­cił spoj­rze­niem ludzi z Kan­ce­la­rii, któ­rzy lustro­wali czubki swo­ich wło­żo­nych do gar­ni­turu tram­pek.

– Ja tylko wyko­nuję swoją pracę – powie­dział cicho Bar­tek.

– Jak pra­wie wszy­scy doro­śli ludzie – odparł Pre­zy­dent.

– I tak wygrywa się wybory ludźmi, któ­rzy nie gło­sują na wła­sne pie­nią­dze. Nie pozwo­li­li­śmy dalej okra­dać spo­łe­czeń­stwa. Dla­tego wła­śnie wygramy – spa­ra­fra­zo­wał Cara.

W rze­czy­wi­sto­ści Car był mu obcy, pra­wie wrogi. Jego wypo­wie­dzi czę­sto go iry­to­wały. Pra­wie zawsze była to jakaś para­fraza słów Mistrza, ale para­fraza zepsuta, dopra­wiona zło­ścią, wyzbyta tej imma­nent­nej mądro­ści, którą miał Mistrz. Tutaj jed­nak Car miał rację. Ludzie nie chcieli być biedni. Ludzie mieli dość prze­pra­sza­nia za to, że żyją, dość buta trzy­ma­nego im na twa­rzy. Ludzie prze­stali wie­rzyć w te okropne kłam­stwa tych u wła­dzy, w ich poczu­cie wyż­szo­ści.

Bar­tek poka­zał mu ekran tabletu. Mejl.

– Pan pre­zy­dent wie, co jest w tym mejlu i co tak naprawdę musimy zaadre­so­wać. – Ame­ry­ka­ni­zmy były kolejną rze­czą, któ­rej nie­na­wi­dził w Bartku, ale na razie zosta­wił je bez komen­ta­rza.

Wtedy, dwa­na­ście lat temu, tego strasz­nego poranka potrze­bo­wał dłu­gich minut, aby zro­zu­mieć, co się stało. Język, któ­rym mówiono w tele­wi­zji, nie był języ­kiem pol­skim. Roz­po­zna­wał słowa, ale nie rozu­miał zdań, bo te zda­nia wyra­żały nie­moż­liwe. Włą­czył tele­wi­zor. Pre­zen­te­rzy pła­kali na każ­dym z kana­łów. Obraz był zły, zamglony, na początku myślał, że to jego wła­sny wzrok, kacowa usterka zmy­słów.

– Pro­szę pań­stwa, na rosyj­skim lot­ni­sku… – zaczęła.

Wyłą­czył odbior­nik. Naj­pierw zadzwo­nił do Mistrza. Przy­tłu­miony kobiecy głos wypo­wia­dał chrzęsz­czące, rosyj­skie wyrazy. Zaczął pła­kać i krzy­czeć jed­no­cze­śnie. Jego żona obu­dziła się prze­ra­żona, pewna, że wła­śnie wybu­chła wojna świa­towa. Zadzwo­nił do Śluza.

– Musisz spraw­dzić, czy on żyje. Musisz się tego dowie­dzieć! – krzy­czał.

Tam­ten zaczął mu prze­ry­wać, mówić do niego zdrob­niale po imie­niu, jak do dziecka.

– Nie ma cię tutaj – powta­rzał jak man­trę – nie widzisz, co się stało. Nie poka­zują tego w tele­wi­zji, bo tego nie można poka­zać.

– Obejdź sam ten jebany samo­lot. Obejdź go. Obie­gnij. Obczoł­gaj go, kurwa. Czoł­gaj się dookoła tego samo­lotu, aż go znaj­dziesz. Szu­kaj go w tra­wie, szu­kaj w liściach. Może on się skur­czył. Zmie­nił się w małe zwie­rzę. Zda­rzają się prze­różne rze­czy. W Biblii są wsze­la­kie cuda. Nie ufaj Ruskom. On mógł prze­żyć. Może być prze­ra­żony, sam, scho­wany gdzieś w lesie. On może bar­dzo się bać – kwi­lił do tele­fonu.

Z per­spek­tywy czasu nie miał poję­cia, skąd w gło­wie wzięły mu się te obrazy: nagiego czło­wieka, pre­zy­denta Pol­ski, scho­wa­nego mię­dzy drze­wami, śmier­tel­nie prze­ra­żo­nego, z nagłą utratą pamięci; czło­wieka, który cudem, jako jedyny, wyczoł­gał się z pło­ną­cego wraku.

– On może się tak bar­dzo bać, kurwa, tak strasz­nie się bać – szlo­chał i nie umiał prze­stać.

Żona poło­żyła mu na ple­cach cie­płą, obcą dłoń.

– Prze­pra­szam, ale nie możesz wyda­wać mi pole­ceń służ­bo­wych – odparł wtedy Śluz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij