- promocja
- W empik go
Kanibal - ebook
Kanibal - ebook
Każda bestia ma swój słaby punkt, a każda miłość – ciemną stronę.
Aria Simons jest młodą kobietą z sercem na dłoni. Jej największym marzeniem jest adopcja dziewczynki, którą poznała podczas wolontariatu w sierocińcu. Jednak aby zostać jej pełnoprawną opiekunką, musi mieć stałą pracę. O jej zatrudnieniu na etat w opiece społecznej ma zadecydować wykonanie zadania – zdobycie zaufania mężczyzny, który mieszka sam w lesie…
Caden Slate, nazywany Kanibalem, nie dopuszcza do siebie nikogo. Lata w sekcie, która odebrała mu najbliższych, wydobyły na powierzchnię najbardziej brutalną i nieobliczalną stronę jego natury. Wydaje się, że nie pozostały w nim żadne ludzkie uczucia prócz wrogości i agresji – do czasu, gdy na jego progu staje drobna kobieta o szarych oczach.
Oprócz gwałtownej i niewytłumaczalnej fascynacji nic ich nie łączy. Ale Aria odkrywa, że Caden zasłania groźną i nieprzystępną maską oblicze pełne miłości. Wszystkie plany i marzenia tej dwójki legną jednak w gruzach, gdy dowiedzą się prawdy o sobie.
Co się stanie, kiedy Caden zniszczy największe marzenie życia Arii?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-053-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Zabierz ją, proszę. – Podaje mi dziecko, a ja zaciskam nerwowo szczęki, biorąc maleństwo w ramiona. – Ty uciekniesz szybciej. Ja odciągnę ich uwagę – dodaje po chwili, owijając je gorączkowo starą chustą. Jej łzy spadają na maleńkie czoło.
– Ty biegnij z małą – odpowiadam pewnie, chociaż w środku cały trzęsę się z nerwów.
– Jesteś szybszy, silniejszy, zwinniejszy. Z tobą ma szansę przetrwać – odpowiada, dygocząc nie z zimna, które aż szczypie w uszy, lecz ze strachu, i popycha mnie w stronę lasu. – Obiecaj, że ją ocalisz. – Błaganie w jej oczach niemal mnie powala.
– Szybciej zginę, niż dam się złapać – mówię, całując ją w czoło.
Wiem, że to ostatni raz, kiedy moje usta dotykają jej skóry. Mam świadomość tego, że oddaje życie, żeby ocalić dziecko. Próbuję powstrzymać łzy, które cisną się do oczu, ale to na nic. Nie pamiętam, żebym kiedyś płakał. Jednak teraz moje serce rozpada się na kawałki.
Czuję jej mizerne dłonie, które oplatają się wokół mojego ciała. Staram się zapamiętać tę chwilę, by móc kiedyś odtwarzać ją w pamięci i nie zwariować. Niestety i te sekundy niszczy warkot psów.
– Biegnij. Nie trać czasu. – Ociera łzy wierzchem dłoni i ostatni raz całuje dziecko. – Zawsze będę was kochała – dodaje, po czym biegnie, głośno szlochając, by naprowadzić psy na swój trop.
Zmuszam swoje nogi, aby ruszyły przed siebie i zostawiły za sobą kobietę, która nadawała sens temu parszywemu życiu. Liche obuwie ginie w śniegu, sprawiając, że ziąb przenika do szpiku kości. Ucieczka jest trudna, bo zostawiam ślady.
Ale nie mam innego wyjścia.
Dziecko musi mieć inne życie. Lepsze.
Biegnę tak długo, aż w gardle szczypie mnie od mrozu i zmęczenia. Nim decyduję się postawić kolejny pewny krok, wpadam do głębokiego dołu.
Pieprzona pułapka.
Wpadłem w jedną z ich zasadzek.
Malutka kwili cicho w moich ramionach, a ja tulę ją mocno do serca. Muszę się stąd wydostać. Jej matka tego ode mnie oczekuje. Niczym zapędzony w kozi róg miotam się, jakbym znów był zamknięty w klatce. Tym razem to ja jestem niebezpiecznym zwierzęciem. Warczę jak dzika bestia, bo frustracja wydobywa się ze środka mnie.
Nie ma cholernego wyjścia!
Dziecko płacze głośniej, a ja przyklękam pokonany po raz pierwszy w życiu. Nagle słyszę warkot silników. Przyciskam dziecko mocniej do siebie, nucąc cichutko melodię w jej małe uszka. Wszelkie odgłosy milkną, a po kilku sekundach na moją potężną sylwetkę spada cień.
– Tutaj się schowałeś, psie. – Na dźwięk jego głosu mam ochotę rozszarpać wszystko dookoła. Jednak w moim zasięgu jest tylko maleńka dziewczynka. – Myślałem, że lepiej cię wytrenowałem. Widocznie się myliłem. – Cmoka niezadowolony, a we mnie zaczyna wrzeć krew. – Zabierzcie go, a bachora oddajcie mnie – dodaje, celując we mnie z pistoletu, naładowanego środkiem uspokajającym.
Walczę z jego ludźmi, ile tylko starcza mi sił, jednak to na marne. Po kilku sekundach padam wyczerpany i senny, a kiedy odzyskuję świadomość, już znajduję się w Lochach. Przypięty łańcuchami do krzesła, niczym skazaniec, którym rzeczywiście jestem.
– Odpoczywać będziesz później.
Nim dobrze otwieram oczy, już otrzymuję brutalny cios w szczękę. Nie podnoszę jednak wzroku, bo nie mam zamiaru ostatnich minut życia poświęcać na oglądanie ich gęb.
– Nie! – Tak dobrze znany mi głos dociera do mnie.
Czuję się tak, jakbym dostał mocniej, mimo że nikt mnie nie dotknął. Podrywam głowę do góry i napotykam wychudzone ciało kobiety, którą pokochałem. Wstaję z miejsca, ale łańcuchy ściągają mnie z powrotem.
– Wiecie, że nie lubię się powtarzać. – Pan kroczy pomiędzy swoim ludem niczym stwórca. Za niego się właśnie uważa. Za boga. Jego chory umysł zatruwa nam życie, a jad penetruje nasze ciała. – Zaraz pokażę, co czeka każdego zdrajcę – ogłasza uroczyście, a następnie ciągnie za kawałek materiału. Pod nim kryje się statyw z umieszczoną na nim kamerą. Znów nagrywa i udostępnia to na żywo na wielkim ekranie pośrodku dziedzińca, gdzie zapewne kłębią się wszystkie ofiary.
Pan podchodzi do mojej wybranki i szarpie ją za włosy. Moje usta opuszcza ryk. Mężczyzna jednak uśmiecha się chytrze, a następnie kiwa głową na jednego ze sług. Ten wychodzi i po chwili przynosi zawiniątko. Oboje poznajemy starą chustę, którą była owinięta dziewczynka. Z gardła kobiety wydobywa się przerażający krzyk, kiedy małe ciało uderza o ziemię. Wstaję tak gwałtownie, aż krzesło pode mną się przewraca.
– Spokojnie. Nic nie czuje. – Pan kopie maleńki kłębek, a ja zaciskam nerwowo pięści. – Utopiłem ją. – Posyła w moją stronę uśmiech tak szalony, że aż zamieram.
Utopił maleńkie dziecko.
Moje dziecko.
– Ty bydlaku! – Kobieta szarpie się, ale ten chwyta ją za gardło.
– To twoja kara. Umrzesz w świadomości, że twoje dziecko mogło żyć tutaj, ale wolałaś je zabić. – Kiedy kończy wypowiadać okrutne słowa, przykuwa ją do ściany.
Rozdziera jej znoszoną koszulę, odsłaniając plecy. Jest tak wychudzona, że mogę policzyć jej wszystkie kręgi. Atakuję, ale zanim podchodzę na odpowiednią odległość, łańcuchy blokują mnie w miejscu. Mężczyzna unosi bat, a następnie wymierza ostre ciosy. Jej krzyk rozdziera moje serce.
Krzyczy ona.
Krzyczę ja.
Złość przysłania mi ostrość widzenia. Nie wiem już, czy widzę na czerwono, czy to jej krew spływa po mnie. Z każdym kolejnym uderzeniem słabnie. Rany znaczą plecy, z których leje się czerwona posoka, a mięśnie widoczne są jak na dłoni. Kiedy traci przytomność, Pan unosi jej rękę, po czym zwracając gębę w moim kierunku i mówi:
– A to twoja kara. Będziesz musiał z tym żyć. Zbyt wiele kasy mi dostarczasz, bym i ciebie zabił – mówi i zaczyna łamać kości jej ręki. Kiedy pęka pierwsza z nich, nie wytrzymuję. Moje żyły wypełnia furia, dodając mi szaleńczej siły. Wydaję z siebie głośny krzyk, następnie szarpię za łańcuchy, a one ustępują.
W momencie, gdy strażnicy orientują się, że się uwolniłem, dopadają mnie. Nie mam broni, jednak się nie poddaję. Chwytam jednego za głowę, po czym przysuwam ją do siebie i wbiwszy zęby w jego krtań, rozrywam mu tętnicę. Wypluwam kawałek tego ścierwa, a ten pada u moich stóp. Następny próbuje mnie obezwładnić, ale ze względu na budowę mego ciała jest bez szans. Ręka, którą owinął wokół mojego gardła, jest zbyt blisko ust. Automatycznie chwytam kawałek skóry i odgryzam z łatwością. Kieruje mną taki gniew, że pragnę rozszarpać wszystko dookoła.
Kiedy odwracam głowę, Pan wstrzykuje w moje ramię środek, który powala mnie na kolana. Nim zamykam oczy, słyszę tylko:
– Dzisiaj stworzyłem Kanibala.ROZDZIAŁ 1
Aria
Oddycham ciężko, mocniej zaciskając dłonie na sfatygowanej teczce. Stojąc przed drzwiami miejscowego ośrodka pomocy społecznej, staram się zmusić nogi do poruszenia się.
Ani drgną.
Wciągam powietrze ze świstem, a następnie je wypuszczam. Poprawiam rąbek spódnicy, która lata świetności ma już dawno za sobą.
Do boju, Aria. Pokaż im, na co cię stać.
Unoszę rękę i pukam do drzwi, póki odwaga mnie nie opuściła.
– Proszę! – dochodzący z pokoju głos dociera do mnie.
Nie ma już odwrotu.
Wchodzę bezszelestnie. Jak szara myszka, którą naprawdę jestem.
– Dzień dobry – chrząkam, poprawiając torebkę na ramieniu. – Przyszłam w sprawie…
– By to jasny chuj strzelił! – Głos faceta, który wchodzi za mną, jest tak donośny, że aż podskakuję w miejscu. – Więcej tam nie idę, Frank! – Gość rzuca papiery na biurko, a następnie ciężko opada na fotel. – Mam dość tego psychola! Chcemy mu pomóc, ale on traktuje nas tak, jakbyśmy byli brodawką na czubku jego nosa, której się brzydzi!
– Nie mamy więcej ludzi, Bert. – Mężczyzna, z którym rozpoczęłam rozmowę, odpowiada temu wzburzonemu.
Opieram się lekko plecami o ścianę, próbując stać się niewidzialna.
– Jesteś ostatnim pracownikiem, który jeszcze nie brał udziału w tej sprawie.
– I nie zamierzam się w tym babrać! – Wzburzony wyrzuca ręce w górę. – Wszyscy próbowaliśmy do niego dotrzeć, ale skończmy się oszukiwać! To wariat! Powinien siedzieć u czubków, a nie na wolności!
O nie! Nikt nie będzie osądzał człowieka, bez poznania jego historii!
– Jest pan lekarzem?! – Mój głos chyba zabrzmiał niczym pisk, bo głowy wszystkich odwracają się w moim kierunku.
– Do mnie mówisz, dziecko? – Bert unosi brew, mierząc mnie oceniającym spojrzeniem.
– Jestem dorosłą kobietą, więc wypraszam sobie nazywanie mnie dzieckiem – odpowiadam, po czym odchrząkuję i kuląc ramiona, kontynuuję: – Aby ocenić, czy dana osoba wymaga nieustannej opieki medycznej, czy tylko, w tym przypadku, waszej, potrzebny jest lekarz. Z pańskich słów wnioskuję, że nim pan nie jest.
Silę się na spokojny, neutralny ton, ale aż cała dygoczę z nerwów. Nigdy tak się nie zachowywałam. Dlaczego teraz odczuwam tak silną potrzebę wstawienia się za ich podopiecznym?
– Facet jest ciężkim przypadkiem – przerywa mi Frank, wpatrując się w kolegę. Zupełnie jakby scena przed chwilą nie miała miejsca. Zwyczajnie mnie zignorowali! – Mamy pomóc mu wrócić do żywych, jakkolwiek to brzmi.
– Ale nikt tego nie potrafi! – Berta omiata wzrokiem cały pokój, w którym siedzą jeszcze dwie kobiety, a kiedy zatrzymuje się na mnie, posyła mi rozognione spojrzenie.
– Ja to zrobię! – Wyrywam się do przodu, rzucając na biurko Franka teczkę, w której znajduje się moje CV.
Jedna z kobiet odwraca się w moją stronę ze współczującym wyrazem twarzy.
Chyba właśnie wdepnęłam w coś niedobrego.
Bert zaczyna śmiać się tak mocno, że opluwa biurko i łapie się za spasiony brzuch.
Fuj.
– A pani kim jest? – Frank potrząsa głową, jakby dopiero co mnie zauważył.
Jeżeli tak wygląda ich praca, to nie dziwię się ich podopiecznym, że nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Mnie samej przeszła ochota, żeby starać się o stanowisko w takiej atmosferze.
Jednak mleko się rozlało. Muszę udowodnić sobie, że dam radę. Obiecałam to małej Emmie.
– Aria Simons, miło mi. – Wyciągam dłoń, a facet, nie widząc innego wyjścia, ostrożnie nią potrząsa. – Przyszłam ubiegać się o wolne stanowisko. Mam ukończoną odpowiednią szkołę i kursy.
– I żadnego doświadczenia w zawodzie – dodaje, spoglądając na moje papiery.
Chwilowa pewność siebie momentalnie mnie opuszcza. Splatam ze sobą palce u dłoni, po czym wykrzywiam je w każdym możliwym kierunku.
– Szybko się uczę. Mam podejście do ludzi…
– Daj jej tę robotę, Frank. – Bert bezczelnie przerywa moją wypowiedź. – Po dwóch dniach wróci z płaczem. To zadanie nie do wykonania.
– Poradzę sobie z waszym… – szukam odpowiedniego słowa, bo nawet nie wiem, o czym rozmawiamy – …problemem.
Spojrzeniem uciekam do dwóch kobiet stukających palcami w klawiaturę. Wzrok mają wlepiony w monitory komputerów, ale zauważam, jak nieznacznie kręcą głowami.
One też nie wierzą, że mi się uda. Naprawdę na własne życzenie wpakowałam się w coś okropnego.
– A niech stracę. – Frank macha lekceważąco ręką. – Ale jeśli się poddasz, a poddasz się na pewno, to nie masz tutaj czego szukać. Twoja pycha nie zostanie nagrodzona w żaden sposób. – Chcę coś powiedzieć, ale unosi dłoń nie dopuszczając mnie do słowa. – Tak, pycha. Nie wiesz, co to za zadanie, jaki to człowiek. Zwyczajnie założyłaś, że dasz sobie radę i coś nam udowodnisz. Uwierz, każdy z nas próbował się tym zająć, ale nikomu to się nie udało. Nie ma nawet sensu, byśmy się lepiej poznawali, bo długo tutaj nie zabawisz.
I do czego doprowadziła mnie chwilowa pewność siebie? Na moich płucach zaciskają się niewidoczne macki.
Zniszczę swoją szansę na pracę w zawodzie i nie pomogę Emmie.
Wsadź sobie w dupę te rozmowy na temat odwagi, Victorio! – karcę w myślach moją najlepszą przyjaciółkę, która kazała mi wyciągnąć głowę z bezpiecznego piasku.
Ten piasek od dziesięciu minut wychodzi mi nosem.
– Mimo to zaryzykuję.
Wracam do swojej strefy komfortu, zamieniając się znów w nic nieznaczącą mysz.
Bert wydaje z siebie ośle parsknięcie, a Frank podchodzi do jego biurka i zgarnia papiery, które ten rzucił po wejściu do pokoju. Wciska mi je w dłoń i wskazuje na biurko w kącie.
– Zapoznaj się zatem ze swoim podopiecznym. Jutro rano zaczynasz. U niego.
Przełykam gulę, a następnie siadam i czytam akta.
Serce przestaje mi bić, a w uszach słyszę szum, gdy zaznajamiam się z papierami.
Co ja najlepszego zrobiłam?
Caden
Sto dziewięćdziesiąt osiem, sto dziewięćdziesiąt dziewięć, dwieście. Podnoszę się, usuwając pot z czoła. Sięgam po ręcznik i ocieram spocony tors oraz szyję. Przymykam powieki, wciągając nosem powietrze. Wciąż przed oczami mam tego kutasinę z piwnym brzuchem, który kilka godzin temu opuścił to miejsce. Jego szczęście, że akurat byłem w domu, inaczej miałby przesrane.
Jebana opieka, którą przyznał mi sąd.
Lubią kategoryzować ludzi.
Ten do czubków. Ten pod stałą obserwacją. Tamten pod skrzydła opieki.
Jakbym ich potrzebował.
Przez niemal dwa lata byłem traktowany jak zwierzę. Rozrywałem dzikie zwierzęta gołymi rękoma, aby przetrwać. Jestem wrakiem człowieka, ale świetnie radzę sobie sam.
W ciszy.
W zamkniętej klatce.
Omiatam wzrokiem chatkę pośrodku lasu. Tylko o to poprosiłem przedstawicieli rządu. O azyl w samotności. Jednak oni chcą mi wcisnąć jakichś urzędasów, którzy mają mnie w dupie, bo tak naprawdę chcą mnie odhaczyć i wracać za biurko.
Wiem, że z powodu wydarzeń z przeszłości jestem nieco pojebany, ale nie aż tak, jak im się zdaje.
Zwyczajnie już nie jestem Cadenem Slate’em. Nadal mam w sobie serce Kanibala.
Kiedy słyszę trzask łamanej gałęzi, odwracam się na piętach i przygotowuję do ataku. Walcząc z ludźmi, zaciskasz dłonie w pięści. Ja, walcząc ze zwierzyną, rozpościeram dłonie tak, jakbym chciał uwolnić szpony, których nie mam. Oczy przysłania mi czerwona mgła. Wchodzę w tryb zabójcy, ale moim oczom ukazuje się spłoszona łania. Kiedy jej oczy wbijają spojrzenie w moje, zauważam w nich strach. Niemal dostrzegam przerażenie na jej pysku. Rzuca się szybko do ucieczki.
Rozpoznała mnie.
Mam wrażenie, że wśród zwierząt krąży legenda o człowieku, który zabijał najbardziej dzikie i niebezpieczne z nich, by przetrwać.
Jestem bestią, której należy się bać.
Jestem Kanibalem, który rozlewał krew, aby zagłuszyć wspomnienia.