Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Kanibal - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
3742 pkt
punktów Virtualo

Kanibal - ebook

Po wybuchu bomby w kamienicy Zuza Lewandowska jest zmuszona wraz ze swoimi zwierzakami chwilowo zamieszkać w swojej kancelarii.

Tymczasem w Płocku zaczynają znikać kobiety, a po jakimś czasie odnajdują się ich niekompletne ciała. Patolog Ludwicki twierdzi, że zabójca zjada swoje ofiary, a ich kości gotuje.

Zuza rozpoczyna swoje prywatne śledztwo, a przy okazji próbuje ustalić, kto podłożył bombę w jej kamienicy i dlaczego. Mnóstwo podejrzanych, tylko który z nich jest ludożercą? Jak zwykle podczas lektury powieści z Zuzą Lewandowską trudno się nudzić.

Zawrotna akcja, mnóstwo zabawnych gagów, tym bardziej, że do akcji wkracza niezastąpiony kapitan Mariański i jego podwładny, kapral Pietrucha.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383298894
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Płock, pierw­szy stycz­nia

Ulica, przy któ­rej miesz­kała Le­wan­dow­ska, za­ro­iła się od stra­ża­ków i mi­li­cjan­tów. Z oko­licz­nych do­mów wy­sy­pali się miesz­kańcy ni­czym ziarna gro­chu z roz­pru­tego worka. Wszyst­kie oczy były te­raz skie­ro­wane na ka­mie­nicę Zuzy, a wła­ści­wie na to, co z niej zo­stało. Naj­wyż­sze pię­tro prak­tycz­nie nie ist­niało, tak silna była eks­plo­zja. W pierw­szej ko­lej­no­ści stra­żacy ewa­ku­owali Zuzę i jej go­ści syl­we­stro­wych. Oczy­wi­ście wraz z nimi miesz­ka­nie opu­ściły jej zwie­rzęta: Bo­rys, Wrzód i Zgaga. Ta ostat­nia naj­pierw za­nie­mó­wiła ze stra­chu, ale w mig się ogar­nęła i wy­darła na pół ulicy:

– Ba­aan­dyci! Ku­uuurwa ma­aać! Mo­ooor­dują! Miiii­li­cja! Pre­eeecz z ko­ooomuną! So­oooli­dar­no­oość! – czym, mimo grozy ca­łej sy­tu­acji, wy­wo­łała wśród ga­piów ogólną we­so­łość.

Zuza stała na chod­niku i z prze­ra­że­niem pa­trzyła na ru­mo­wi­sko. Nie my­ślała o swoim do­bytku, bo to w tym mo­men­cie nie było naj­waż­niej­sze, jej my­śli były przy panu Ta­dziu i jego ro­dzi­nie. Je­śli w mo­men­cie eks­plo­zji byli u sie­bie w miesz­ka­niu, to nie mieli żad­nej szansy na prze­ży­cie.

Nie wia­domo skąd, jakby spod ziemi, zja­wił się przy niej Pio­sik.

– Pani me­ce­nas, przy­pro­wa­dzi­łem kilku chło­pa­ków – za­czął szep­tać jej do ucha. – Przy­pil­nu­jemy pani do­bytku, żeby hieny wszyst­kiego nie roz­kra­dły, a pani niech idzie z tymi swo­imi zwie­rza­kami gdzieś na chatę się roz­grzać, bo może pani tego nie czuje, ale mróz na dwo­rze okropny.

Fak­tycz­nie, do­piero te­raz to po­czuła, wi­docz­nie ad­re­na­lina prze­sta­wała dzia­łać. A do­kąd mam iść? – za­częła się za­sta­na­wiać. Chyba naj­le­piej by­łoby się udać do kan­ce­la­rii. Tam się za­trzyma na kilka pierw­szych dni, a póź­niej zo­ba­czy, co da­lej.

– Masz ra­cję. Jakby co, to będę w moim biu­rze. Zaj­rzę tu za ja­kiś czas – od­parła i po­cią­gnęła Irenę za rę­kaw płasz­cza, bo tamta też nie miała gdzie się po­dziać. – Chodź ze mną. Te­raz nic tu po nas. A ty? – zwró­ciła się do Ko­wal­skiego, który w jed­nej chwili zu­peł­nie wy­trzeź­wiał.

– Ja jesz­cze tu zo­stanę. Przy­pil­nuję – za­de­kla­ro­wał.

Zuza po­słała mu wdzięczne spoj­rze­nie i z Wrzo­dem za pa­zu­chą, z klatką w ręku i Bo­ry­sem na smy­czy ra­zem z Ireną ru­szyły w stronę kan­ce­la­rii.

Pierw­szą rze­czą, którą zro­biły, kiedy do­tarły na miej­sce, było na­pa­le­nie w pie­cach, a póź­niej na­piły się go­rą­cej her­baty. Jed­nak sie­dze­nie na tyłku i nic­nie­ro­bie­nie, kiedy tyle się dzieje, nie było w Zuzy stylu, więc zja­wiła się po­now­nie przed ka­mie­nicą już po nie­ca­łej go­dzi­nie. Mu­siała ko­niecz­nie wie­dzieć, co się stało z są­sia­dami. Czy żyją? To przede wszyst­kim nie da­wało jej spo­koju. Z tłumu ga­piów wy­łu­skała Ko­wal­skiego. Stał bli­sko domu i roz­ma­wiał z ja­kimś stra­ża­kiem. Kiedy ją zo­ba­czył, od razu do niej pod­szedł.

– Kto zgi­nął? Ile jest ofiar? Co z pa­nem Ta­dziem i jego żoną? Mów! – za­rzu­ciła go py­ta­niami, nie kry­jąc zde­ner­wo­wa­nia.

– Spo­koj­nie, chyba ich nie było, bo jak do­tąd ni­kogo nie zna­leźli – oznaj­mił. – Prze­szu­kują dru­gie gru­zo­wi­sko w po­dwó­rzu. Może tam ko­goś znajdą? Ale ra­czej to wy­klu­czają.

– Jest je­den ranny! – za­wo­łał ktoś.

Fak­tycz­nie, Zuza zo­ba­czyła, że ko­goś niosą na no­szach. Prze­pchnęła się bli­żej, żeby zo­ba­czyć, kto to. Nie znała go. Na pewno nie był miesz­kań­cem jej ka­mie­nicy. W ta­kim ra­zie co on tu ro­bił? Może ten wy­buch to jego sprawka? Wciąż gdzieś w pa­mięci tkwiła jej wy­po­wiedź Ko­wal­skiego, który twier­dził, że to była bomba. Pa­mię­tała też ostat­nią roz­mowę z są­sia­dem, wy­raź­nie się cze­goś oba­wiał. Wszystko te­raz ukła­dało się w lo­giczną ca­łość.

– Kto to? Co to za je­den? – Py­ta­nie krą­żyło wśród ga­piów.

– Ro­zejść się! – krzy­czeli stra­żacy, bo wciąż dep­tano im węże z wodą, ale ich na­wo­ły­wa­nia przy­nio­sły marny sku­tek, bo tłum był spra­gniony moc­nych wra­żeń. W końcu mi­li­cjanci prze­jęli ini­cja­tywę i chwy­cili pałki w dło­nie. To był tak mocny ar­gu­ment, że ga­pie w jed­nej chwili roz­pierz­chli się w po­pło­chu. Na chod­niku prócz służb zo­stali je­dy­nie Zuza z Ko­wal­skim. Pio­sik i jego kum­ple cza­ili się na klatce scho­do­wej są­sied­niej ka­mie­nicy i cze­kali na sy­gnał od niej. Zja­wił się też ka­pi­tan Ma­riań­ski. Ciężko sa­piąc, wy­gra­mo­lił się z ra­dio­wozu. Uj­rzaw­szy znie­na­wi­dzoną przez niego ad­wo­katkę i jej wspól­nika, pod­szedł do nich, marsz­cząc groź­nie brwi.

– A wy, oby­wa­telko i oby­wa­telu, czemu tu jesz­cze sto­icie? Co? Ce­lowo utrud­nia­cie pracę służ­bom? Na to jest pa­ra­graf! – wrza­snął.

– Wy mi tu nie bę­dzie­cie wciąż pa­ra­gra­fami gro­zić! A do­kąd mamy się udać, oby­wa­telu mi­li­cjan­cie? – wark­nęła na niego. Zuza

– No jak to: do­kąd? Do domu, i to już, bo was aresz­tu­jemy. Chce­cie spę­dzić noc na dołku?

– De­bilu je­den! Czy ty kie­dyś my­ślisz?! – wy­bu­chła Zuza, zu­peł­nie nie pa­nu­jąc nad sło­wami. – Ta ru­ina to wła­śnie mój dom! Myśl cza­sem!

Spoj­rzał na ka­mie­nicę, póź­niej na Le­wan­dow­ską. Mocno za­kło­po­tany, po­dra­pał się w głowę.

– A, no fak­tycz­nie, to wasz dom! Idź­cie gdzieś do ho­telu! Ju­tro lub po­ju­trze wła­dza lu­dowa coś wam da w za­stęp­stwie. Mu­si­cie cier­pli­wie cze­kać!

– Kąt w ba­raku na Cho­lerce? – za­kpiła. – Nie ma mowy. Prze­cze­kam w kan­ce­la­rii, aż mi od­bu­du­je­cie ka­mie­nicę, ale te­raz mu­szę wejść do swo­jego miesz­ka­nia i za­brać tro­chę rze­czy.

– Wy­klu­czone! Naj­pierw prze­pro­wa­dzimy śledz­two i do­piero wtedy tam wej­dzie­cie.

– Kiedy skoń­czy­cie śledz­two, to tam już nic nie bę­dzie do za­bra­nia, bo zło­dzieje wszystko wy­niosą. Nie ma mowy. Wcho­dzę! Chcesz mnie aresz­to­wać? Pro­szę, ale nie wiem, jak się póź­niej wy­tłu­ma­czysz z tego Ko­zio­łowi?

Ode­pchnęła od sie­bie Ma­riań­skiego, po­cią­gnęła Ko­wal­skiego za rę­kaw płasz­cza i po­szli w stronę wej­ścia do ka­mie­nicy. Ka­pi­tan chciał ru­szyć za nią i ją po­wstrzy­mać, ale ka­pral Pie­tru­cha za­gro­dził mu drogę.

– Puł­kow­nik Ko­zioł wzywa was pil­nie do ra­dio­wozu.

– Kurwa mać! Wszę­dzie go pełno!

Pod­szedł do grosz­ko­wego po­lo­neza z wielką an­teną od krót­ko­fa­lówki umiesz­czoną na da­chu.

– No co wy, Ma­riań­ski? Po­je­bało was? Nie ma­cie za grosz współ­czu­cia dla oby­wa­telki Le­wan­dow­skiej? – Puł­kow­nik ostro na­tarł na pod­ko­mend­nego.

– To­wa­rzy­szu puł­kow­niku, ale ona bę­dzie nam tylko utrud­niać śledz­two – za­czął się nie­po­rad­nie tłu­ma­czyć ka­pi­tan.

– Ja­kie śledz­two? Co wy mi tu pier­do­li­cie? Toć to bu­tla z ga­zem pier­dol­nęła.

– To­wa­rzy­szu puł­kow­niku, mel­duję, że bu­tlę zna­le­ziono i jest cała. To był ja­kiś za­mach!

Ko­zioł groź­nie zmarsz­czył brwi.

– Czy wy, ka­pi­ta­nie, su­ge­ru­je­cie, że w na­szej so­cja­li­stycz­nej oj­czyź­nie ko­muś udało się pod­ło­żyć bombę? Czy wy su­ge­ru­je­cie, że Mi­li­cja Oby­wa­tel­ska nie wie, co się dzieje w Płocku? Czy wy chce­cie, żeby oby­wa­tele zwąt­pili w na­szą sku­tecz­ność? Wy wie­cie, że jak za­cznie­cie koło tego wę­szyć, to inni się tylko ośmielą? Po­je­bało was?

– Do czego się ośmielą, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku? – wy­du­kał Ma­riań­ski, zu­peł­nie zdez­o­rien­to­wany.

– Do na­stęp­nych za­ma­chów. Czy wy je­ste­ście kom­plet­nym idiotą? Nie ro­zu­mie­cie tak pro­stych spraw? Czy wam to trzeba wszystko prze­ka­zać ło­pa­to­lo­gicz­nie?

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku, ro­zu­miemy wszystko. Mel­du­jemy, że przy­czyną wy­bu­chu było roz­pier­do­le­nie się bu­tli z ga­zem.

Twarz Ko­zioła się roz­pro­mie­niła.

– Brawo, ka­pi­ta­nie. Krótko i zwięźle. Świet­nie prze­pro­wa­dzone śledz­two. Za­my­ka­cie sprawę, a my za­dzwo­nimy do ko­mi­tetu, żeby pil­nie za­dzia­łali i ka­zali szybko prze­pro­wa­dzić re­mont ka­mie­nicy.

– Ale po co, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku? Toć to ka­mie­nica, w któ­rej mieszka ta suka Le­wan­dow­ska.

– Wła­śnie dla­tego. Wie­cie, ja­kie nam zrobi pie­kło, jak bę­dziemy to prze­cią­gać? Trzeba jej za­mknąć gębę, i to jak naj­prę­dzej. Oj, Ma­riań­ski, wy je­ste­ście tak głupi, że się nie na­da­je­cie na­wet na po­li­tyka. A te­raz idź­cie i przy­pil­nuj­cie, żeby wasi lu­dzie po­mo­gli Le­wan­dow­skiej spa­ko­wać swoje rze­czy. Pa­mię­taj­cie, nic nie może jej zgi­nąć, zdaję się tu na was, bo jak ktoś coś zwę­dzi, to wy za to od­po­wie­cie, będę z was pasy darł, i to na żywca, a na ko­niec was zde­gra­duję. A te­raz wy­pier­da­laj­cie z ra­dio­wozu. I jesz­cze jedno: myj­cie się cza­sem, bo śmier­dzi­cie jak stary knur i tylko przy­no­si­cie wstyd mun­du­rowi.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu puł­kow­niku! – krzyk­nął Ma­riań­ski, po czym opu­ścił ra­dio­wóz, na po­że­gna­nie z wście­kło­ścią trza­ska­jąc drzwiami. – Su­kin­synu, do­igrasz się – mruk­nął pod no­sem i mach­nął ręką w kie­runku Pie­tru­chy. – Ka­pralu, ma­cie iść do ka­mie­nicy i pil­no­wać, żeby nic nie roz­kra­dziono. Wam też niech się nic do pa­zu­rów nie przy­klei. Jak coś zgi­nie, to bę­dziemy pasy z was drzeć, a na ko­niec was zde­gra­du­jemy. Zro­zu­miano?

– Tak jest. – Pie­tru­cha za­sa­lu­to­wał i po­biegł wy­ko­nać roz­kaz.

Ulica Kró­le­wiecka, przy­chod­nia le­kar­ska. To tu za­cho­dziła bli­sko po­łowa miesz­kań­ców Płocka, żeby wy­ko­nać co­roczne ma­ło­obraz­kowe zdję­cie płuc. Było po­łu­dnie, bu­dy­nek opusz­czała młoda ko­bieta, kiedy za­cze­pił ją wy­soki męż­czy­zna w si­wej je­sionce.

– Pani Jan­kow­ska?

Ko­bieta spoj­rzała na niego uważ­nie.

– A, to pan? Dzię­kuję, ale mam już le­ka­rza.

– Pro­po­nuję atrak­cyjne wa­runki, otwie­ram nowy ga­bi­net. Mogę pa­nią przy­jąć, i to za­raz. To jest w ka­mie­nicy obok. Do­słow­nie dwa kroki stąd.

Ko­bieta się za­kło­po­tała, bo nie pla­no­wała wi­zyty pry­wat­nej, za którą mu­sia­łaby za­pła­cić. Męż­czy­zna, wi­dząc jej minę, w mig zro­zu­miał, w czym rzecz.

– Pro­szę się nie mar­twić, to bę­dzie dar­mowa wi­zyta, tak na do­bry po­czą­tek. Za­pra­szam.

Oferta była ku­sząca i trudno się dzi­wić, że ko­bieta chęt­nie na nią przy­stała. We­szli do ka­mie­nicy, a po­tem na klatkę scho­dową.

– To jest na dru­gim pię­trze – rzekł męż­czy­zna i ru­szył przo­dem. W chwilę po­tem sta­nęli przed ja­ki­miś drzwiami. Jan­kow­ska ze zdzi­wie­niem za­uwa­żyła, że ni­g­dzie nie ma szyldu.

– Do­piero od ju­tra roz­po­czy­nam tu przyj­mo­wa­nie pa­cjen­tów, dla­tego jesz­cze nie ma żad­nej ta­bliczki – wy­ja­śnił i otwo­rzył drzwi z klu­cza. – Za­pra­szam!

Wpu­ścił ją przo­dem. W środku pa­no­wał pół­mrok. W chwilę po­tem wnę­trze roz­ja­śniło świa­tło z lamp ja­rze­nio­wych umiesz­czo­nych na su­fi­cie. Męż­czy­zna po­pro­wa­dził ko­bietę dłu­gim ko­ry­ta­rzem i wska­zał drzwi po jego le­wej stro­nie.

– Pro­szę tam wejść, ja za­raz przyjdę.

Jan­kow­ska we­szła do nie­du­żego ga­bi­netu le­kar­skiego. Pod ścia­nami stały szafki ze szkla­nymi drzwicz­kami, a w nich na pół­kach rzędy równo usta­wio­nych prze­róż­nych ko­lo­ro­wych bu­te­le­czek. Ko­bieta usia­dła na krze­śle i cze­kała. Męż­czy­zna długo się nie po­ja­wiał, więc za­częła co chwila spo­glą­dać ner­wowo na ze­ga­rek, bo miała ode­brać córkę z przed­szkola, obie­cała jej za­brać ją tuż przed le­ża­ko­wa­niem. W końcu le­karz się zja­wił i Jan­kow­ska ode­tchnęła z ulgą, bo zdąży ode­brać Ju­stynkę.

– Pro­szę się ro­ze­brać i za­jąć miej­sce. – Wska­zał jej „sa­mo­lot”, spe­cja­li­styczny fo­tel do ba­dań gi­ne­ko­lo­gicz­nych.

Żeby nie tra­cić nie­po­trzeb­nie czasu, po­spiesz­nie wy­ko­nała jego po­le­ce­nie. On tym­cza­sem wło­żył biały far­tuch, na dło­nie na­cią­gnął rę­ka­wice i pod­szedł do szafki. Coś z niej wy­jął. Ko­bieta nie wi­działa do­kład­nie co, ale chyba li­gninę. Czymś ją na­są­czył, zbli­żył się do Jan­kow­skiej, po czym nie­spo­dzie­wa­nie przy­ło­żył jej wil­gotną li­gninę do nosa, a na­stęp­nie mocno ją przy­ci­snął. Zu­peł­nie za­sko­czona ko­bieta chwilę się opie­rała, aż w końcu jej głowa bez­wład­nie opa­dła na bok. Męż­czy­zna odło­żył li­gninę, na­chy­lił się nad Jan­kow­ską, chwy­cił ją i pod­niósł z fo­tela. Prze­niósł ją na me­ta­lowy stół na środku po­miesz­cze­nia, tuż pod wielką lampą, taką, ja­kie spo­tyka się na sa­lach ope­ra­cyj­nych, po czym przy­wią­zał jej ręce i nogi pa­sami do spe­cjal­nych uchwy­tów. Tuż przy swo­jej ofie­rze po­sta­wił sto­jak na kro­plówki i po­wie­sił na nim dwie bu­tle, jedną z czer­woną sub­stan­cją, a drugą z bez­barw­nym pły­nem. Z szu­flady wy­jął na­rzę­dzia chi­rur­giczne.

Z dużą wprawą wbił ko­bie­cie igłę w żyłę i po­dał kro­plówkę. Chwilę pa­trzył na nią w mil­cze­niu, jego wzrok był sza­lony. Na­gle chwy­cił skal­pel w dłoń i na­chy­lił się nad jej lewą nogą. Wbił w nią na­rzę­dzie na wy­so­ko­ści kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów po­ni­żej uda, krew try­snęła z rany, ale on nie prze­ry­wał, na­wet mu dłoń nie za­drżała. Zręcz­nie pod­wią­zy­wał na­czy­nia krwio­no­śne, ta­mu­jąc ko­lejne krwo­toki, i co­raz bar­dziej za­głę­biał się w ciało ko­biety. Kiedy do­tarł do ko­ści, chwy­cił piłę i za­czął ją od­ci­nać. Na­gle ofiara się ru­szyła. Męż­czy­zna odło­żył piłę, się­gnął po strzy­kawkę i wbił igłę w bu­tlę z kro­plówką. Chwilę od­cze­kał, ob­ser­wu­jąc ko­bietę, by za­raz po­wró­cić do od­ci­na­nia nogi. Gdy skoń­czył, odło­żył od­ciętą koń­czynę na drugi sto­lik i za­brał się do zszy­wa­nia rany. Kilka razy prze­ry­wał, żeby zmie­nić bu­tlę z krwią. Kiedy wresz­cie się z tym upo­rał, prze­niósł ko­bietę na łóżko i przy­krył ją gru­bym ko­cem. Przy­kuł jej lewą rękę do pa­łąka przy­twier­dzo­nego do ste­laża łóżka i do­piero wtedy wziął się do czysz­cze­nia na­rzę­dzi. Ro­bił to do­kład­nie, wręcz pe­dan­tycz­nie, bli­sko go­dzinę mu przy tym ze­szło, a póź­niej wy­szedł, za­my­ka­jąc drzwi na klucz.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij