Kapelusz cały w czereśniach - ebook
Kapelusz cały w czereśniach - ebook
Sto lat rodu Fallacich – dzieje miłości, zdrady, namiętności, narodzin i śmierci. Wielka saga, wydane pośmiertnie opus magnum charyzmatycznej dziennikarki. Międzynarodowy bestseller.
Porywająca historia dumnych i niespokojnych przodków Oriany Fallaci – hardej chłopki Cateriny i jej męża, utracjusza Carla; mściwego żeglarza Francesca; poległego w powstaniu krakowskim Stanisława; Antonia, który chciał być księdzem, a trafił przed ślubny ołtarz; rzeźbiarza Giobatty; nieprawej córki hiszpańskiego granda; młodziutkiej baletnicy, na którą za oceanem czekał dom publiczny… Niepiśmiennych chłopów, artystów, buntowników, uciekinierów, bohaterów i tchórzy.
Napisana z epickim rozmachem (850 stron!) i niespotykaną dbałością o szczegóły wielopokoleniowa saga, znakomicie udokumentowana powieść historyczna, dzieło barwne i zaskakujące, jest też literackim hołdem dla Włoch i rodzinnej Florencji.
Kategoria: | Proza |
Język: | Inny |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07797-9 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudna to podróż, skoro było za późno, by zadawać pytania tym, którym nie stawiałam ich nigdy. Już nie było nikogo. Pozostała tylko dziewięćdziesięcioczteroletnia ciocia, która na moje powiedz-ciociu-powiedz ledwie poruszyła zamglonymi źrenicami i wymamrotała: „Kto to? Listonosz?”. Prócz bezużytecznej już ciotki pozostał żal za utratą skrzyni z szesnastego wieku, która przez prawie dwa wieki strzegła pamiątek pięciu pokoleń: starych ksiąg, a wśród nich osiemnastowiecznego podręcznika do rachunków i elementarza, cennych dokumentów, z listem przodka, którego do swojej armii wcielił Napoleon i który zginął w Rosji, wartościowych cymeliów, poszwy dumnie wyhaftowanej pewną znaczącą frazą, pary okularów Filippa Mazzeiego i dedykowanego jego ręką egzemplarza dzieła Cesare Beccarii. Rzeczy, które udało mi się zobaczyć, nim obróciły się w popiół pewnej strasznej nocy 1944 roku. Cudem ocalało kilka przedmiotów: lutnia bez strun, gliniana fajka, czterosoldowa moneta wybita przez Państwo Kościelne, stary zegar, który był w moim domu na wsi i co kwadrans wybijał uderzenia dzwonu westminsterskiego. Pozostały też dwa głosy. Głos mojego ojca i głos mojej matki, którzy opowiadali dzieje swoich przodków. Rozbawiony i ironiczny głos jego, zawsze gotowego obrócić w śmiech nawet tragedię. Namiętny i przepojony współczuciem głos jej, zawsze gotowej wzruszyć się nawet komedią. Obydwa tak odległe w pamięci, że zdawały się cieńsze od pajęczej nici. A przecież od ciągłego ich przywoływania, od wiązania tych głosów z nieodżałowaną skrzynią i z tymi nielicznymi ocalałymi przedmiotami, pajęcza nić się wzmocniła. Zgęstniała, stała się mocnym włóknem, i opowieści rozrastały się z taką energią, że w pewnej chwili nie potrafiłam już ustalić, czy należały jeszcze do tych dwóch głosów, czy przekształciły się w owoc mojej wyobraźni. Czy naprawdę istniała legendarna sieneńska prababka, która odważyła się zaatakować Napoleona? Czy naprawdę istniała tajemnicza prababka hiszpańska, która poszła do ślubu z umocowanym na peruce żaglowcem wysokim na czterdzieści, a szerokim na trzydzieści centymetrów? Czy naprawdę istniał ten niezwykły pradziad, który był rolnikiem, a w chwilach religijnych uniesień nie cofał się przed samobiczowaniem; czy istniał naprawdę opryskliwy przodek marynarz, który otwierał usta tylko po to, by bluźnić? Czy naprawdę istnieli przodkowie wyklęci, jak republikanka Anastasia, której imię stało się moim drugim imieniem? Lub ultraarystokrata z Turynu, którego imienia, nazbyt świetnego i potężnego, na rozkaz babci nie należało nawet wypowiadać? I czy naprawdę tę biedną babcię, zrodzoną z ich gwałtownej namiętności, oddali do sierocińca? Tego już nie wiedziałam. Lecz równocześnie byłam pewna, że te postaci nie mogły być tylko tworem mojej wyobraźni, ponieważ czułam, że są we mnie, zagęszczone w mozaikę osób, które od zamierzchłych lat tworzyły moje Ja, przeniesione przez chromosomy otrzymane od dwojga młodych ludzi, pięknych i odważnych. Czyż cząstki nasienia nie są tożsame z cząsteczkami, z których ono pochodzi? Czyż nie powtarzają się, przechodząc z pokolenia na pokolenie? Czyż narodziny nie są wiecznym odnawianiem, a każdy z nas czyż nie jest owocem programu ustalonego przed naszym początkiem, dzieckiem miliardów rodziców?
Nastąpiła eksplozja kolejnych dociekań: dat, miejsc, dowodów. Poszukiwania gorączkowe, nerwowe — bo przyszłość przelatywała przez palce, bo wymuszony pośpiech, lęk, że nie ukończę pracy. Jak oszalała w pędzie mrówka gromadząca pokarm przetrząsałam archiwa, księgi metrykalne, spisy katastralne, wykazy dóbr, wszystkie możliwe _Stati Animarum_. Rejestry Dusz. Spisy, gdzie w formie rejestru wiernych, zobowiązanych do przestrzegania wielkopostnych zaleceń, proboszcz wymieniał mieszkańców każdej parafii i przeoratu, dzieląc ich na rodziny i zapisując to, co służyło do ich identyfikacji. Rok albo dokładną datę narodzin i chrztu, ślubu i zgonu, kategorię pracy i dochód, stan posiadania lub nędzy, poziom wykształcenia lub analfabetyzm. Ot, spis ludności w prymitywnej formie. Sporządzony to po łacinie, to znów po włosku, gęsim piórem i brązowym atramentem. Atramentem, osuszanym lśniącym, srebrzystym piaskiem, którego czas nie wykruszył, a który wręcz przywarł do słów, nadając im połysk — zdjęcie palcem choćby jednego nawet ziarnka było jak kradzież źdźbła światła, będącego źdźbłem prawdy. I cóż poradzić, jeśli w niektórych parafiach i przeoratach rejestry były zżarte przez szczury, zniszczone wskutek niechlujstwa albo okaleczone przez barbarzyńców, którzy wyrywają kartki, by sprzedawać je antykwariuszom? Cóż poradzić, jeśli przez to nie odnalazłam wcześniejszych przodków? Choćby tych, którzy, według dokumentu ze spalonej skrzyni, w 1348 roku opuścili Florencję, żeby zbiec przed zarazą — to o niej Boccaccio opowiada w _Dekameronie_ — i schronić się w Chianti. Istnieli jednak ci, o których mówiły mi głosy rodziców, i tych odszukałam co do jednego. Ich potomków również. W przypadku wnuków i prawnuków odkryłam szczegóły, o których głosy nawet mi nie wspomniały, istoty, z którymi mogłam się utożsamić do bólu, których każdy gest i każdą myśl, każdą zaletę i każdą wadę, każde marzenie i każdą przygodę mogłam odtworzyć. Aż poszukiwania przekształciły się w sagę do napisania, w baśń do odtworzenia w wyobraźni. Tak, to wtedy rzeczywistość zaczęła osuwać się w sferę fantazji, prawda stopiła się ze światem, którego się domyślałam, a potem który wymyśliłam — jedno uzupełniało drugie, w symbiozie równie spontanicznej, co nierozerwalnej. I wszyscy ci dziadkowie, babcie, pradziadkowie, prababcie, prapradziadkowie, praprababcie, praszczury i praszczurzyce, krótko mówiąc — wszyscy ci moi rodzice stali się moimi dziećmi. Ponieważ tym razem to ja ich urodziłam, dałam, a raczej przywróciłam im życie, które wcześniej od nich dostałam.
***
Saga do napisania, baśń, którą mam odtworzyć w wyobraźni, zaczyna się ponad dwa wieki temu — w latach, które torują drogę rewolucji francuskiej i poprzedzają rewolucję amerykańską, czyli wojnę o niepodległość rozpętaną przeciw Anglii przez trzynaście kolonii powstałych w Nowym Świecie w latach 1607–1733. Bierze ona początek w Panzano, wiosce położonej na wprost domu, w którym zamierzam umrzeć, a na którą wcześniej — nim jak oszalała mrówka podjęłam swoje poszukiwania — patrzyłam, nie wiedząc, jak bardzo do niej należę. Rozpoczynając tę opowieść, czuję się w obowiązku podać kilka szczegółów z myślą o tych, którzy nie znają tego czasu i miejsca.
Panzano leży na jednym ze wzgórz Chianti, w pół drogi pomiędzy Sieną a Florencją. Chianti jest częścią Toskanii, która rozpościera się między rzekami Greve a Pesą — trzysta kilometrów kwadratowych gór i wzgórz niezwykłej urody. Góry są porośnięte wiecznie zieloną makią, kasztanowcami, różnymi gatunkami dębów, sosnami, cyprysami, krzakami jeżyn i paproci. Dają schronienie rajskiej różnorodności zwierząt: zającom, wiewiórkom, lisom, łaniom, dzikom, a także ptakom. Kosom i sikorkom, drozdom i słowikom, które śpiewają anielskimi głosami. Wzgórza są strome, lecz cudownie harmonijne, obsadzone w dużej części rzędami winnic, skąd pochodzi bardzo cenione wino, i oliwnymi gajami, źródłem smacznej i lekkiej oliwy. W przeszłości uprawiano tam również pszenicę, jęczmień i żyto, a żniwa stanowiły jedno z dwóch wydarzeń, według których odmierzało się pory roku. Drugim było winobranie. W czasie między żniwami a winobraniem kwitły irysy, pola wybuchały błękitem, wyglądały z daleka jak morze, które piętrzy się i opada ogromnymi, zastygłymi falami. Po winobraniu rozkwitały janowce, kontury pól porastały żółte żywopłoty, a fiolet wrzosów i czerwień jagód sprawiały, że każde takie ogrodzenie było jak płomień. W miejscach, które miały najwięcej szczęścia, takie scenerie do dziś cieszą oczy, podobnie jak krwiste i fiołkowe zachody — wciąż zapierające dech w piersiach. Dwa wieki temu Panzano liczyło dwustu pięćdziesięciu mieszkańców, wśród nich zielarza, wozaka, kuriera, swatkę, felczera, który krowom pomagał rodzić, a ludziom umierać; prócz tych pięciorga reszta to rolnicy. Najemnicy i osadnicy, którzy uprawiali posiadłości wielkiego księcia, właścicieli ziemskich lub instytucji kościelnych. Ich marzeniem było posiadać własny kawałek ziemi. Czyli wziąć pole w wieczystą dzierżawę i uwolnić się od pana. Bo pan był zazwyczaj despotą, do którego należała każda ich chwila, bez jego pozwolenia nie mogli nawet wypalić do bażanta ani wziąć ślubu. Ich dusza za to należała do księdza. A księży w Panzano było dwóch: stary don Antonio Fabbri i młody don Pietro Luzzi. Pierwszy w przeoracie Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, w samym środku wioski, drugi w parafii San Leolino, przy drodze do Sieny. Kręciło się tam ponadto mnóstwo zakonników, zaprzątniętych pilnowaniem lub poszukiwaniem adeptów do nader surowego zakonu franciszkańskich tercjarzy, i wszędzie, jak okiem sięgnąć, stały oratoria, kaplice, ołtarze. Wokół nich snuły się nudne procesje, które obok mszy i nieszporów były największą rozrywką dla rolników. Krótko mówiąc, pomimo wiary w rozum i postęp, głoszonej przez oświecenie, pomimo haseł wolności i równości, które stawały się coraz modniejsze, pomimo niereligijnych zasad i epikurejskich obyczajów epoki, w Chianti, na szczycie tego wzgórza, rządził bezlitośnie Kościół — najwyższy majestat i największy tyran.
Do miasta, geograficznie nie tak odległego, było jednak daleko. Bogaci udawali się tam konno lub karetą, mniej zamożni bryczką, biedni wozem, a nędzarze pieszo. I tak większość umierała, nigdy nie zobaczywszy Florencji, oddalonej od Panzano zaledwie o dwadzieścia mil, czy Sieny, odległej o dziewiętnaście. Drogi były wąskie i nierówne, wystarczył byle deszcz, by stały się nieprzejezdne, i zimą, przez tygodnie albo miesiące, wioska często była odcięta od świata. Co innego domy — prawie zawsze ładne, ponieważ w królewskich folwarkach wielki książę polecił budować je według pełnych wdzięku architektonicznych projektów. Ładne ganki, ładne wieżyczki i ładne piece do pieczenia chleba. Ale były tam również obory, chlewy, owczarnie, kurniki, z których dochodził wielki smród, pozbawione wody, inaczej niż domy w mieście. Na wsi wodę czerpano ze źródła, noszono wiadrami i nalewano do gąsiorów albo miedzianych dzbanów nazywanych _mezzine_. Kąpano się rzadko, powiedzmy raz na miesiąc, może tylko raz w roku, latryna zaś — którą najczęściej był pojemnik lub deska z dziurą i klapą — była luksusem. Za luksus uważano również oświetlanie pomieszczeń. Lampy oliwne były drogie, więc o zmroku szło się spać, czasem zapalało się świecę. Wstawano wcześnie. Latem o czwartej, żeby od razu pędzić do roboty w polu. W Panzano dużo się pracowało. Średnio piętnaście godzin na dobę. I, nie licząc rozrywek typu msza, nieszpory czy procesje, wytchnienie dawały wieczornice. Czyli wieczorne zebrania, odbywające się w niedziele w oborze lub w kuchni, w trakcie których opowiadano sobie o czarownicach i diabłach, wróżkach i duchach. „Światową” natomiast rozrywką był cotygodniowy targ lub sezonowy jarmark w pobliskich wioskach — Greve i Raddzie. Jedyną prawdziwą pociechą — miłość dopuszczona przez Kościół, czyli małżeńska. (Co nie wykluczało namiętnych obściskiwań w stodołach i niechcianych ciąż, za które płaciło się ślubem). Co jeszcze? Cóż, dzieci zwracały się do rodziców per wy, na znak szacunku. Również mężowie i żony wyrażali w ten sposób wzajemne poważanie. A kobiety liczyły się mało. Nie miały prawa dziedziczenia; żeby wyjść za mąż, potrzebowały posagu i wyprawy, a kiedy tych brakowało, często kończyły w klasztorze. Pracowały motyką i łopatą jak mężczyźni. Szpitali na wsi nie było. Choć w Raddzie był lekarz rejonowy, to w Panzano trzeba było zadowolić się felczerem, który pomagał krowom rodzić, a ludziom umierać. Tak więc na tamten świat można się było wyprawić przez zwykłe skaleczenie lub kaszel. Nie uświadczyłeś też cmentarzy. Zmarłych chowano pod podłogą kościoła parafialnego pod wezwaniem San Leolino lub w przeoracie Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny — trochę wapna i po kłopocie. O szkole w ogóle nie ma co mówić. Jeśli umiałeś przeczytać książkę, ułożyć list, coś policzyć, to wyłącznie dlatego, że nauczył cię ksiądz. Don Fabbri nie miał na to ochoty, don Luzzi robił to tylko w wyjątkowych przypadkach, więc wśród okolicznych chłopów analfabetyzm sięgał osiemdziesięciu siedmiu procent.
A jednak to wzgórze w pół drogi pomiędzy Florencją a Sieną przez wszystkich było uważane za miejsce błogosławione przez Boga. Chianti było jednym z obszarów, na które patrzono w Europie zarówno z największym podziwem, jak i zawiścią. Jego sława sięgała aż po Wirginię — pierwszą z trzynastu kolonii, które szykowały się do antyangielskiej rewolty.
To tłumaczy, dlaczego saga do napisania, baśń do odtworzenia w wyobraźni przywołuje na swoim początku trzy postaci — nie łączy mnie z nimi wprawdzie żadne pokrewieństwo, ale miały związek z moim przyjściem na świat — Thomasa Jeffersona, głównego twórcę Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych i trzeciego prezydenta USA, który mieszkał w Wirginii i posiadając liczne ziemie, oddawał się ich uprawie z entuzjazmem agronoma; Benjamina Franklina, genialnego uczonego, pisarza i polityka kolonii nazywanej Pensylwanią, który wynalazł między innymi piorunochron i piec spalinowy; a także florentczyka Filippa Mazzeiego — lekarza, kupca, pamiętnikarza, eksperta rolnego, wyjątkowego awanturnika, ponadto przyjaciela dwóch wymienionych powyżej. Ich udział w mojej historii skłania do refleksji nad tym, jak komiczny jest los i jak niestosownie jest traktować go nazbyt poważnie.