Kapelusz kapitana Drake'a - ebook
Kapelusz kapitana Drake'a - ebook
Komu marzą się podróże w czasie, niewiarygodne, zabawne i straszne przygody, powinien przeczytać tę powieść. Kilkunastoletni Jakub spędza wakacje z pracującą w Londynie mamą. Podczas jednej z wycieczek znika na muzealnym, odnowionym okręcie sławnego korsarza. Magiczny kapelusz kapitana Francisa Drake’a przenosi go w prawdziwą epokę piratów i korsarzy. W czasie gdy Scotland Yard i cała angielska policja poszukuje go we współczesnym Londynie, Kuba jako chłopiec okrętowy pokonuje na pokładzie Złotej Łani morza i oceany. Uczestniczy w bitwach, zdobywa skarby i przyjaźń bratanicy korsarza Amarilli. Czy wróci do przyszłości? Czy kapelusz Drake’a jest rzeczywiście magiczny, czy może przypadkowo zadziałały prawa fizyki?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64379-75-8 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cały dzień i całą noc cyklon szalał na oceanie. Błyskawice rozrywały mrok, a ich upiorny blask ślizgał się po falach. Złota Łania z trudem stawiała im czoło. Jej dziób zapadał się, nurkował w otchłań, by po chwili desperacko wspiąć się na kolejny wodny pagór.
Kapitan Drake stał nieruchomy na mostku, nasłuchiwał wycia wiatru i postękiwań walczącego z burzą okrętu. Złota Łania, chluba korsarskiej floty w służbie Jej Królewskiej Mości Elżbiety I, straciła kawał masztu i kilka żagli. Pod pokładem jedna z armat wyrwała się ze swego łoża, raniąc kilku majtków, łamiąc grodzie i dziurawiąc burtę. Nic dziwnego, że podobnie jak cała załoga kapitan niecierpliwie wyczekiwał świtu. Miał nadzieję, że wschodzące słońce uspokoi ocean i pozwoli wytchnąć żeglarzom.
Doświadczenie nie myliło sławnego korsarza. Z pierwszymi promieniami ryk morza ucichł. W ostatnim ataku wściekłości wiatr porwał Drake’owi kapelusz. Uniósł go w powietrze i cisnął daleko od statku.
– Dobra wróżba! – zachichotał sternik. – Nie pójdziemy na dno! Nie tym razem! Jeszcze nie! – Zdumionym wzrokiem śledził strojną w pióra kapitańską własność. Kapelusz nie utonął, przeciwnie, niczym polująca rybitwa podrywał się i szybował nad spienionymi falami.
Pod ołowianym spojrzeniem kapitana uśmiech znikł z twarzy sternika. Drake splunął przez lewe ramię. Jak cała załoga, jak wszyscy żeglarze, był piekielnie przesądny! Kiedy wkraczał na okręt po trapie, starał się tak odmierzać kroki, by zawsze stanąć na pokładzie prawą nogą. Teraz, choć ocean okazał im łaskę, także wolał zachować ostrożność.
Tego poranka ani kapitan, ani sternik, ani nikt z załogi nie miał też pojęcia, że kapelusz, kupiony niedawno w londyńskim sklepiku, nie był zwykłym nakryciem głowy. Że w niewyjaśnionych okolicznościach rzucono na niego kilka czarów. Pierwszy dał znać o sobie już kilkadziesiąt mil dalej, w porcie na Haiti. Opuszczający kotwicę marynarze Złotej Łani wypatrzyli zgubę tuż przy burcie. Zaczarowany, niezatapialny kapelusz wyłowiono. Nie było na nim śladu wody ani morskiej soli. Nawet strusie pióra sterczały dumnie, poddając się łagodnej przedwieczornej bryzie. Od tej pory... korsarz nigdy się z nim nie rozstawał. W ogniu największych bitew, w sztormach, w zasadzkach kapelusz przynosił mu szczęście. Omijały go kule, sztylety i ciosy szabel. Są nawet tacy, którzy uważają, że gdyby nie kapelusz, kto wie, jak potoczyłyby się losy korsarza nad korsarzami…
Noga była krótsza. Nie chciała grać w piłkę, z trudnością jeździła na rowerze, o maszerowaniu lepiej nie wspominać. Choć Kuba rósł i miał już dwanaście lat, wciąż trzeba było chodzić do ortopedy. Niestety, mimo stu wizyt prawa stopa rosła, zaś lewa za nic w świecie nie miała na to ochoty, i już!
Kuba marzył o pumach i adidasach, takich jak mają wszyscy. Ale w pracowni ortopedycznej nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby lecznicze buty choć odrobinę przypominały modne sportowe obuwie.
Szukał różnych sposobów i zachęcał nogę, by stała się normalna. Błagał ją, rozkazywał, nauczył się nawet kilku magicznych zaklęć. To ostatnie rozczarowało go najbardziej. Wyszukał w internecie Księgę transmutacji i jedno z zaklęć wypróbował na Romeo i Julii – parce zakochanych, wiecznie gruchających na balkonie gołębi. Z transmutacji wyszły jednak nici. Na balkonie zamiast ludzi wciąż były gołębie. W ostateczności, czego nie należy przypisywać żadnym czarom, Julia zniosła jajko, a Romeo... wstyd powiedzieć... najpierw zapaskudził okropnie balustradę balkonu, potem parapet okna, a jeszcze potem zwyczajnie gdzieś się ulotnił.
Tak było aż do dnia, gdy zadzwonił zepsuty telefon. Kuba był pewien, że to przepraszająca za usterkę telekomunikacja albo Piotrek, najlepszy żongler w szkole, który potrafi odbić piłkę sto pięćdziesiąt razy, zanim spadnie na ziemię.
Piotrek był jedynym kolegą, któremu nie przeszkadzała ani wyśmiewana noga, ani dziwaczny but. Lubił Kubę i wcale tego nie ukrywał. Właśnie dziś mieli pójść nad staw. Co prawda, nie wolno się było w nim kąpać, ale ktoś sprytnie wyrwał tablicę z napisem „Zakaz kąpieli” i od tej chwili było już wolno!
Zamiast Piotrka w słuchawce zagadało jednak coś po angielsku, a potem dał się słyszeć głos mamy. Powiedziała, że ma już bilety i rezerwację na najbliższy samolot, że przylatuje wieczorem i zabiera go do Londynu.
W drugim dniu wakacji? Tak prędko? Kuba skrzywił się jak po łyżce tranu. Był już w Londynie, w czasie świąt Bożego Narodzenia, i nie podobało mu się tam. Choć wystawy sklepów mrugały kolorowymi napisami Merry Christmas, wcale nie było radośnie ani wesoło. Przez cały tydzień z grubych, wędrujących nad miastem chmur nie spadł nawet jeden płatek śniegu. Nieustannie siąpił drobny deszcz. Na czapy gwardzistów pod pałacem Buckingham – kapuśniak, na czerwone piętrusy – kapuśniak. Wszędzie deszcz, mżawka, kapuśniak!
I w dodatku na ulicy mama trzymała go wciąż za rękę, jakby nie miał dwunastu lat i nie wiedział, że samochody jeżdżą zupełnie inaczej niż w Polsce. Jedyne, co go nie rozczarowało, to metro. Choć i tam zrobiło mu się głupio, gdy starsza pani na widok jego nogi ustąpiła mu miejsca.
Ale teraz było lato i mama zapewniała, że o tej porze roku Londyn jest znacznie ciekawszy i ma mnóstwo atrakcji.
Wszystko to musiało jednak poczekać, bo następnego dnia po przyjeździe mama zaprowadziła go do lekarza.
– To Hindus – ostrzegła, nim weszli do gabinetu. – Doktor Manputra jest sławny, skuteczny, a jego metody... zresztą, sam zobaczysz! Są zupełnie niekonwencjonalne! No i wiesz... – nie dokończyła tego, czym przy każdej okazji rodzice dręczą i zanudzają nawet dorastające dzieci.
– Wiem – dopowiedział z niechęcią Kuba. – Rany... wszystko wiem! Mam być grzeczny! Nie musisz tego ciągle powtarzać!
W gabinecie pachniało kadzidełkami, ściany zdobiły kolorowe plansze, pełne gwiazd i świetlistych okręgów, a głowę ciemnoskórego lekarza ściskał ciasno zawinięty i trochę przybrudzony turban. To pod nim właśnie, sądząc po zachwycie mamy, musiały kłębić się genialne myśli. Recepty na zdrowie, a może nawet nieśmiertelność.
W głębi pomieszczenia Kuba dostrzegł przysadziste odrapane biurko, na którym stało terrarium z wężem. Gad nie poruszał się, leżał zwinięty, a jego szkliste spojrzenie przejmowało Kubę dreszczem. Miał wrażenie, że słyszy ciche „sssspadaj stąd!”. Mimo to nie odwrócił oczu. Mierzył się z nim wzrokiem jak Harry Potter i nawet się nie spostrzegł, kiedy Hindus zdjął mu ortopedyczny but i przez kilka sekund z uwagą przyglądał się nieszczęsnej nodze.
W brązowych dłoniach lekarza nie prezentowała się zbyt okazale. Wyglądała, jakby przez pomyłkę doczepiono jej cudzą, niemowlęcą stópkę.
– Mamooo! – Szept Kuby był cichy jak myśl, a mimo to mama go dosłyszała. Przytknęła palec do ust i po sekundzie odpowiedziała:
– Cierpliwości, on już kończy! – Zamieniła z lekarzem kilka słów i kazała się Kubie ubrać.
– Jest jedynym lekarzem, który nie zamierza cię operować! Czy to dobra wiadomość? Obiecał leczyć cię inaczej! Zupełnie inną metodą!
Kuba zmarszczył czoło. Inaczej? To niby jak? Chce ją naciągnąć? Noga nie jest z gumy! Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie pułapka. Chciał się dowiedzieć, co to znaczy i czy nie będzie bolało, ale Hindus już odprowadzał ich do drzwi. Tam, dotykając złożonymi dłońmi czoła, ust i piersi, kiedy upewnił się, że one są wciąż na swoim miejscu, szybko, bezceremonialnie wypchnął mamę i Kubę z gabinetu.
Na ulicy natychmiast wpadli na znajomą mamy i jej córkę. Mieszkały w tej samej dzielnicy, zaledwie dwie przecznice dalej. Dziewczynka była starsza od Kuby i miała na imię Marta. Aparat na jej zębach błyszczał jak... jak... Kuba nie potrafił naprędce znaleźć dobrego określenia, za to pomyślał, że wygląda głupio, bezdennie głupio, i pewnie sama też jest taka. Nie miał dobrego mniemania o dziewczynach. W szkole wariowały, chichotały i dokuczały mu nawet częściej niż chłopcy.
Tym razem jednak się pomylił i natychmiast się o tym przekonał.
– Jak chcesz, mogę ci pokazać parę miejsc. – Milcząca dotąd Marta przejęła inicjatywę. – Latem jest tu całkiem nieźle. I sporo rozrywek! – Potarła dłonią piegowaty policzek. Miała tych piegów mnóstwo, ale widać było, że podobnie jak aparaciku wcale się ich nie wstydzi.
– Na przykład co? – Przełamał nieśmiałość Kuba.
– Park dinozaurów, oceanarium albo Wielkie Oko, można stamtąd obejrzeć cały Londyn. To ogromne, największe na wyspach diabelskie koło. Mówię ci, warto! Każdy powinien to zobaczyć! Panorama jest super!
Kuba pogardliwie wydął wargi.
– Byłeś tam? – zapytała niezrażona Marta.
– Owszem, ale mieliśmy pecha! – wyręczyła go mama. – Trafiliśmy na okropną mgłę. Zamiast reklamowanego widoku Londynu widzieliśmy tylko czubek nosa. Zmarnowana okazja. – Zmierzwiła palcami czuprynę syna. – Myślę, że Kuba wolałby zobaczyć Złotą Łanię, okręt najsławniejszego korsarza. Jego kopia stoi przy nabrzeżu St Mary Overie w Southwark. – Mama najwyraźniej starała się zatrzeć w pamięci wizytę u lekarza. I chyba się udało. Kuba zerknął na Martę i uniósł pytająco brwi.
– Dzisiaj?
Mama potrząsnęła głową.
– Nie da się! Może jutro! Przed nami jeszcze sporo spraw. Musimy Kubie kupić adidasy. Tu, w Londynie, można dostać, jakie się chce. Na każdą nogę! – To ostatnie, jak się Kubie wydawało, powiedziała ze szczególnym naciskiem. – Jeśli Marta się zgodzi, pojedziecie jutro. Do portu kawał drogi. Ale zamówimy taksówkę i już! Ja stawiam!
Mama przeszła samą siebie! Nazajutrz, w przerwie na lunch, wpadła do domu i wezwała taksówkę. Kierowca, kolejny Hindus, miał bielmo na jednym oku i wyglądał jak zawodowy przestępca. Zawiózł ich do Southwark i obiecał wrócić po dwóch godzinach. Kuba podejrzewał, że włamie się w tym czasie do dwóch, może nawet trzech banków albo obrabuje salon jubilera!
O tej porze nie było zbyt wielu zwiedzających na okręcie-muzeum. Brodaty kasjer w uszytym według dawnej mody marynarskim kaftanie sprzedał im bilety i bez słowa skierował paluch w stronę trapu. Wspięli się na pokład Złotej Łani i dołączyli do piątki Japończyków.
Przewodnik, również w stroju pirata, oprowadził ich najpierw po pokładzie, potem zatrzymali się na kapitańskim mostku, stanęli za kołem sterowym, wreszcie zeszli do wnętrza.
Kuba nie krył rozczarowania.
– Okropnie tu ciasno! – burknął, rozglądając się po kubryku. – Nisko i ciasno!
Wąskie koje do spania, stół, przy którym jadano, trochę ubogich sprzętów i naczyń, wszystko to zupełnie nie pasowało do oglądanych na filmach wspaniałych okrętów piratów i korsarzy.
– Ciasno?! – Przewodnik najwyraźniej zrozumiał. Pomasował szczękę, jakby nagle rozbolały go trzonowe zęby. – Flagowy okręt sir Francisa Drake’a był jednym z największych we flocie Jej Królewskiej Mości Elżbiety I. Jej dumą i chwałą. Osiemdziesięciu majtków na pokładzie, nie licząc kapitana i oficerów. To mało?! Jego dwadzieścia dwa działa były postrachem grasujących na morzu piratów i rozbójników.
Widać było, że słowa Kuby osobiście i boleśnie dotknęły przewodnika. Zadawał pytania i sam na nie odpowiadał. Z kwaśną miną wdrapał się po skrzypiących schodach na górę i niecierpliwiąc się, czekał, aż dołączy reszta. W końcu poczłapał na rufę i pchnął drzwi do kapitańskiej kajuty.
W przeciwieństwie do pomieszczeń załogi komnata „pierwszego po Bogu” była obszerna. Jej wielkie okna pozwalały obserwować zarówno morze, jak i to, co działo się na okręcie. Stół z rozłożonymi mapami, luneta, kilka zdobionych rzeźbami krzeseł usiłowały nadać komnacie wygląd miejsca, gdzie zatrzymał się czas. Ale było to jedynie złudzenie. Wszystko wokół pachniało nowością i lakierem.
– Co za ściema! – mruknął ze smętną miną Kuba. Przez moment zatrzymał wzrok na wiszącym na ścianie olejnym portrecie sir Francisa Drake’a. – On miałby pływać na czymś takim?
– A co, myślałeś, że jest prawdziwy? – Marta potrząsnęła trzymanym w ręce programem i zaczęła się mądrzyć: – Okręt jest kopią, repliką sławnego galeonu. Jedyne, co pozostało po Drake’u, to jego nie mniej sławny kapelusz!
Pokazała otwartą szklaną gablotę, w której pyszniło się trójgraniaste, ozdobione pióropuszem nakrycie głowy.
– Należał do niego? Żartujesz!
– Coś ty! Jest oryginalny! Stary żeglarski przesąd głosi, że nikomu prócz kapitana nie wolno go było dotykać, a tym bardziej wkładać.
– Bo co? – zainteresował się Kuba.
Marta wzruszyła ramionami.
– Wiem tyle, co ty. Umiesz czytać? – Zbliżyła palec do zwisającej na łańcuszku metalowej plakietki. – Don’t touch, please!
– Nie dotykać! Gadanie! W żadnym muzeum nie wolno! Ciekawe, kto pisze takie bzdury? Kto to wymyśla? Nie rusz tego, tamtego! – Zrobił krok w stronę gabloty i syknął: – Zasłoń mnie. Na chwilę! Chcę go zobaczyć! Możesz zrobić mi zdjęcie! Przymierzę go i już!
– Akurat! – oburzyła się Marta. – Nie wygłupiaj się.
– Teraz! – ponaglił Kuba. – Nie połapią się. Tamci pstrykają cały czas! – Ruchem oczu wskazał fotografujących Japończyków. – No, rób!
Nie zdążyła zaprotestować, gdy kapelusz Drake’a znalazł się najpierw w rękach, a potem na głowie Kuby. Był duży i ciężki. Przysłonił mu oczy i nie zatrzymał się nawet na odstających uszach.
Chłopiec chciał go zdjąć, ale się nie udało. Poczuł zawrót głowy, szum, a jego powieki stały się ciężkie jak z ołowiu. Gdy w końcu otworzył oczy, nie potrafił powstrzymać okrzyku. Przewodnik, Marta, Japończycy – wszystko to gdzieś znikło. Rozwiało się jak mgła.
Ni stąd, ni zowąd znalazł się na brzegu przy łudząco podobnym, ale znacznie większym żaglowcu. Kręciło się tam kilku dziwacznie ubranych marynarzy. Na drewnianej burcie galeonu widniała taka sama fantazyjna nazwa Golden Hind, Złota Łania. Tył okrętu ozdabiała płaskorzeźba. Łagodna fala kołysała żaglowcem, co sprawiało, że wyrzeźbiona łania poruszała się, to znów nieruchomiała, jakby zastanawiała się, czy pobiec w dal.
Okręt miał trzy maszty i wyglądał znacznie groźniej niż ten, który przed chwilą zwiedzali. Z otworów w burcie wystawały lufy kilkunastu armat.
Niezła sztuczka! – Kuba uśmiechnął się z wysiłkiem. Gdy minęło zaskoczenie, pojawił się lekki niepokój. – To tylko dodatkowa atrakcja – uspokajał samego siebie. – Ciekawe, jak to zrobili? Zaraz się to wyjaśni. Ten numer z kapeluszem… – Dotknął głowy, lecz po kapitańskim kapeluszu również nie było śladu.
– Co z tobą? – Wielka wytatuowana łapa niespodziewanie spoczęła na ramieniu Kuby. – Gapisz się czy zamierzasz się zaciągnąć? Zdecyduj się albo wynocha!
Wystraszony obejrzał się i zerknął w górę. Nad nim stał najprawdziwszy pirat, taki, jakich widuje się jedynie na starych rycinach. Ogorzałą brodatą twarz przecinała opaska, która zasłaniała jedno oko. Drugie, błękitne jak bezchmurne niebo, niespiesznie wędrowało z góry na dół, uważnie taksowało chłopca.
Kuba chciał powiedzieć, że zwiedza okręt, że jest na wycieczce, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Oblizał tylko nerwowo usta. To wszystko nie wyglądało już na muzealną niespodziankę. Czyżby cofnął się w czasie, przeniósł się do innej epoki?
– Ile masz lat? – wychrypiał mu w ucho pirat.
– Czternaście! – Kuba skłamał bez wahania. W ułamku sekundy postanowił dostać się na okręt. Tam się wszystko zaczęło, więc jeśli to sprawka kapelusza, musi go odnaleźć. Musi wrócić na pokład.
Pirat zarechotał.
– Niech mnie zjedzą węgorze, jeśli nie dodałeś sobie dwóch albo trzech wiosen. Ale co tam. Zmyślny jesteś, pewnie się nadasz!
– Nadasz? Na co?
Zamiast odpowiedzi Jednooki pociągnął Kubę do małego stolika i ciężko opadł na służącą za stołek beczułkę. Zatrzeszczała pod jego ciężarem.
– Rozeschła się – stęknął usprawiedliwiająco. – Sam widzisz, do czego to prowadzi, a Pod Zdechłą Flądrą nie brakuje rumu! Moje gardło jest jak ta beczka! Przeraźliwie suche! Masz jakieś imię, chłopcze?
Zanurzył gęsie pióro w buteleczce czegoś, co cuchnęło jak siuśki i trochę przypominało atrament.
– Kuba!
– Hę? – zdziwił się marynarz.
– Znaczy… Jakub! – poprawił się szybko chłopiec.
Pióro zaskrzypiało po papierze.
– Ja...cob! – Po angielsku imię zabrzmiało nieco inaczej. – Co jeszcze? Ściga cię konstabl, zwędziłeś połeć słoniny, a może bochenek chleba? Nie wyglądasz na głodnego, ale kto cię tam wie?! No i ten cudaczny strój! Posługiwałeś w teatrze? Może u tego, pożal się Boże, komedianta Szekspira?
Kuba poczerwieniał, głośno przełknął ślinę i wydukał:
– Niczego nie ukradłem. Nie jestem złodziejem! I nie znam żadnego Szekspira! – Przemilczał uwagę o ciuchach. Niby skąd pirat miał się znać na T-shirtach i dżinsach!
– Do kata! – Oko pirata poweselało i mrugnęło znacząco. – Prawda! Na Łani nie ma złodziejaszków, rzezimieszków ani obwiesiów. Na nikogo nie czeka stryczek. Niech będzie! Nie potrzeba nam świętych, tylko okrętowego chłopca! Musisz wiedzieć, że ostatni miał okropnego pecha, już w porcie wypadł za burtę! Udało się wyłowić tylko jego rękę. Tyle z niego zostało. Biedak do końca trzymał w niej kawał kiełbasy!
– Coś go pożarło?!
– Bez wątpienia! Coś, co było wielkie i na tyle mądre, że nie ruszyło kiełbasy naszego Tima! Jeśli ci życie miłe, też jej nie ruszaj! Nigdy! Widzisz go? – Wskazał brodacza płuczącego uwiązane na linie wiadro.
– Zamknij gębę, plugawy łgarzu! – Przewieszony przez burtę okrętu kucharz gwałtownie zamachał wiadrem. – Mam dla ciebie trochę pomyj!
Jednooki uśmiechnął się od ucha do ucha, nie przejął się zbytnio wrzeszczącym brodaczem. Jego poczerniałe zęby mogłyby przyprawić o atak serca niejednego dentystę! Kiwnął głową, by wskazać grupkę stojących na kei obdartusów.
– Ruszaj tam, do tych szczurów!
Kuba wytrzeszczył oczy.
– Szczury?
– Lądowe szczury! – Pirat strzyknął mu pod nogi śliną brązową od żutego tytoniu. – Ruszaj. I nie radzę ci włazić przed oczy bosmanowi! Nie za często! Ahoj, ahoj!