Kapelusz pełen nieba - ebook
Kapelusz pełen nieba - ebook
Coś ściga Tiffany...
Tiffany Obolała jest gotowa, by rozpocząć naukę czarownictwa. Spodziewa się zaklęć i magii - nie nudnych prac domowych i złośliwych kóz. Na pewno czarownictwo to coś więcej. Czego Tiffany nie wie? Że podąża za nią bezcielesna, podstępna istota. Tym razem ani pani Weatherwax (najpotężniejsza czarownica na świecie), ani waleczni, sześciocalowi Wolni Ciut Ludzie nie zdołają jej ochronić. W końcu będzie potrzebowała całej swej wewnętrznej siły, by się uratować... o ile to w ogóle możliwe.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-867-7 |
Rozmiar pliku: | 988 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nac Mac Feeglowie
(znani także jako piktale, Wolni Ciut Ludzie, małe ludziki, elfy oraz „osobnik lub osobnicy o nieustalonej tożsamości, prawdopodobnie uzbrojeni")
Nac Mac Feeglowie to najbardziej niebezpieczna z baśniowych ras, zwłaszcza po pijanemu. Kochają pijatyki, bijatyki i kradzieże; prawdę mówiąc, kradną wszystko, co nie jest przybite. A jeśli jest przybite, kradną też gwoździe.
Mimo to ci, którzy zdołali poznać ich bliżej i przeżyć, twierdzą, że Nac Mac Feeglowie są także zadziwiająco lojalni, silni, wierni, odważni i na swój sposób całkiem moralni (na przykład nie okradają ludzi, którzy niczego nie mają).
Przeciętny mężczyzna Feeglów (kobiety Feeglów spotyka się rzadko – por. niżej) ma około sześciu cali wzrostu, rude włosy i skórę niebieską od tatuaży i barwnika zwanego „woad". A skoro jest już tak blisko, prawdopodobnie ma zamiar obserwatora zaatakować.
Nosi kilt z dowolnego materiału, ponieważ wśród Feeglów przynależność klanową demonstruje się tatuażem. Może też nosić hełm z czaszki królika. Feeglowie często ozdabiają włosy i brody piórkami, paciorkami – wszystkim, na co im przyjdzie ochota. Praktycznie wszyscy noszą miecze, choć raczej na pokaz, gdyż preferują system walki wykorzystujący buty i głowę.
Historia i religia
Początki Nac Mac Feeglów giną w słynnej Otchłani Dziejów. Podobno zostali wypędzeni z Krainy Baśni przez królową elfów, ponieważ sprzeciwiali się jej okrutnym i tyrańskim rządom. Inni twierdzą, że zwyczajnie wyrzucono ich za pijaństwo.
Niewiele wiadomo na temat ich religii, jeśli ją mają, z wyjątkiem jednego faktu: wierzą, że są martwi. Lubią nasz świat z jego słońcem, górami, błękitnym niebem i rozmaitymi przeciwnikami do walki. Taki niezwykły świat jak ten nie może być otwarty dla byle kogo, jak twierdzą. Musi być czymś w rodzaju nieba albo Walhalli, gdzie trafiają mężni wojownicy, kiedy polegną. A zatem, rozumują, musieli być żywi gdzie indziej, potem zginęli i pozwolono im przejść tutaj, gdyż byli tacy dobrzy.
To koncepcja zupełnie błędna i wydumana, ponieważ – jak dobrze wiemy – w rzeczywistości jest całkiem na odwrót.
Kiedy umiera Feegle, żałoba nie trwa długo. Jego bracia są tylko smutni, że nie spędził wśród nich więcej czasu, nim wrócił do krainy żywych, którą nazywają także Poprzednim Światem.
Obyczaje i siedziby
Jeśli mogą wybierać, Nac Mac Feeglowie zamieszkują kopce grobowe dawnych królów, gdzie wygrzebują sobie przytulne groty wśród złota. Na takim kopcu rośnie zwykle jeden czy dwa krzaki głogu albo czarnego bzu – Feeglowie szczególnie lubią stare, puste pnie drzewek czarnego bzu, które służą im za kominy dla ognisk. Oczywiście, kopiec musi też mieć króliczą norę – wyglądającą całkiem jak zwykła królicza nora. Wokół leżą królicze odchody, a nawet parę kłębków króliczej sierści, jeśli Feeglowie czują przypływ wyjątkowej kreatywności.
W dole, pod tym wszystkim, świat Nac Mac Feeglów przypomina trochę pszczeli ul, tyle że zawiera o wiele mniej miodu i o wiele więcej żądeł.
Przyczyną tego jest fakt, że kobiety są wśród Feeglów bardzo rzadkie. I może właśnie dlatego kobiety Feeglów rodzą mnóstwo dzieci, bardzo często i bardzo szybko. Dzieci w chwili urodzenia mają rozmiar groszku, ale dobrze karmione, bardzo prędko rosną (Feeglowie lubią żyć w sąsiedztwie ludzi, ponieważ mogą wtedy kraść mleko krów i owiec dla swych dzieci).
„Królowa" klanu nazywana jest keldą, a kiedy się starzeje, jest już matką większej jego części. Jej męża nazywa się Wielkim Gościem. Kiedy rodzi się dziewczynka – co bywa rzadko – przy matce poznaje „tajułki", czyli sekrety keldowania. Kiedy wydorośleje już dostatecznie, by wyjść za mąż, musi opuścić klan, zabierając kilku braci jako ochronę w długiej wędrówce.
Często wyrusza do klanu, który nie ma keldy. Bardzo, ale to bardzo rzadko, kiedy nie ma żadnego klanu bez keldy, spotyka się z Feeglami z kilku klanów i tworzy zupełnie nowy, z nową nazwą i własnym kopcem. Wybiera także męża. Od tej chwili, chociaż jej słowo jest absolutnym prawem w klanie i wszelkie polecenia muszą być wypełniane, nie oddala się od swego kopca. Jest równocześnie jego królową i więźniem.
Ale raz, tylko przez kilka dni, istniała kelda będąca ludzką dziewczynką…
Słownik Feeglów zredagowany dla osób delikatnej natury
Badoń: osoba niesympatyczna.
Bida: ogólny okrzyk rozpaczy.
Blektaki: bzdury, nonsens.
Chłystek: osoba ogólnie niesympatyczna.
Chodek: wygódka.
Dugoń: coś dziwnego, niesamowitego. Czasami, z jakichś powodów, oznacza także coś podłużnego.
Gamoń: osoba bezużyteczna.
Gonagiel: bard klanu, posiadający talent do instrumentów muzycznych, poematów, opowieści i pieśni.
Grubeszychy: istoty ludzkie.
Łochfiara: patrz „Gamoń".
Łojzicku: ogólny okrzyk, który może oznaczać wszystko, od „Ojej" do „Właśnie straciłem cierpliwość i zbliżają się poważne kłopoty".
Łowiecki: wełniste stwory, które jedzą trawę i robią „meee". Nie mylić z przymiotnikiem „myśliwski".
Misio: bardzo ważne zobowiązanie, wynikające z tradycji lub magii. Nie „małe zwierzę".
Paskud: osoba naprawdę niesympatyczna.
Scyga: stara kobieta.
Specjalna Maść na Owce: przykro mi to mówić, ale chodzi prawdopodobnie o pędzoną gospodarskim sposobem whisky. Nikt nie wie, jak działa na owce, ale podobno kropelka dobrze robi pasterzom w długie zimowe noce, a Feeglom w dowolnej porze roku. Nie próbujcie tego w domu.
Tajułki: sekrety.
Tocyć swojom kłode: przyjmować to, co nam los zgotuje.
Wiedźma: czarownica w dowolnym wieku.
Wiedźma wiedźm: bardzo ważna czarownica.
Wiedźmienie, wiedźmowanie: wszystko, co robi czarownica.
Wielki Gość: wódz klanu (zwykle mąż keldy).
Wkunzony: jak mnie zapewniono, oznacza to „zmęczony".Rozdział 2 Dwukoszul i dwa nosy
Dwukoszul przypiekał się w ciszy w gorącym słońcu. Był tylko zakrętem na drodze posiadającym nazwę. Poza tym stały tu jedynie zajazd dla dyliżansów, kuźnia i nieduży sklepik ze słowem PAMIĄTKI, wypisanym optymistycznie na kawałku tektury na wystawie. I to wszystko. Dookoła, porozdzielane polami i skrawkami lasu, wyrastały domostwa ludzi, dla których Dwukoszul był pewnie wielkim miastem. W każdym świecie można znaleźć wiele takich miejsc jak Dwukoszul. To miejsca, z których ludzie przybywają, nie takie, do których zmierzają.
Na środku drogi drzemał w pyle stary biały spaniel w brązowe łaty.
Dwukoszul był większy od rodzinnej wioski Tiffany, która ponadto nigdy jeszcze nie widziała pamiątek. Weszła do sklepiku i wydała pół pensa na małą drewnianą rzeźbę dwóch koszul suszących się na sznurze i dwie widokówki z napisem „Widok na Dwukoszul", przedstawiające sklep z pamiątkami i bardzo prawdopodobnie tego samego psa śpiącego na drodze. Staruszka za ladą zwracała się do niej „młoda damo" i wyjaśniła, że Dwukoszul jest bardzo popularny w późniejszym okresie, kiedy ludzie przybywają z miejsc odległych nawet o milę na Festiwal Kiszenia Kapusty.
Kiedy Tiffany wyszła ze sklepiku, zastała pannę Tyk stojącą obok śpiącego psa i spod zmarszczonych brwi spoglądającą na drogę, którą tu przyjechały.
– Coś się tam dzieje? – spytała Tiffany.
– Co? – rzuciła panna Tyk takim tonem, jakby całkiem zapomniała o istnieniu dziewczynki. – No… nie. Ja tylko… Zdawało mi się… Chodźmy coś zjeść.
Odszukanie kogokolwiek w zajeździe zajęło im trochę czasu, ale panna Tyk zajrzała do kuchni i znalazła tam kobietę, która obiecała im słodkie bułeczki i po kubku herbaty. Prawdę mówiąc, była trochę zdziwiona, że obiecała, ponieważ nie miała takiego zamiaru – formalnie było to jej wolne popołudnie, aż do przyjazdu dyliżansu. Jednak panna Tyk potrafiła zadawać takie pytania, na które padały odpowiedzi, jakich sobie życzyła.
Panna Tyk poprosiła też o świeże jajko, niegotowane i w skorupce. Czarownice bardzo sprawnie zadają też pytania, po których ta druga osoba nie wykrzykuje od razu: „Ale po co?!".
Zjadły w słońcu, na ławie przed zajazdem. Potem Tiffany wyjęła swój dziennik.
Miała też dziennik w mleczarni, ale służył tylko zapisywaniu spraw dotyczących sera i masła. Ten był osobisty. Kupiła go od wędrownego kupca – tanio, ponieważ był zeszłoroczny. Ale, jak stwierdził ów kupiec, miał przecież tyle samo dni.
Miał także zameczek – niewielki mechanizm na skórzanej okładce, z własnym malutkim kluczykiem. Właśnie ten zameczek zwrócił uwagę Tiffany. W pewnym wieku człowiek zaczyna dostrzegać sens zamków.
Zapisała: „Dwukoszul", po czym zastanawiała się przez jakiś czas, nim dodała: „zakręt na trakcie".
Panna Tyk wciąż wpatrywała się w drogę.
– Coś się stało, panno Tyk? – spytała znowu Tiffany, nie podnosząc głowy.
– Nie… nie jestem pewna. Czy ktoś nas obserwuje?
Tiffany rozejrzała się wokoło. Dwukoszul drzemał w upale. Nikt nie patrzył.
– Nie, panno Tyk.
Nauczycielka zdjęła kapelusz i wyjęła z niego dwa kawałki drewna oraz szpulkę czarnej nici. Podwinęła rękawy, rozglądając się pospiesznie, na wypadek gdyby w Dwukoszulu pojawiła się populacja, po czym oderwała kawałek nitki i sięgnęła po jajko.
Jajko, nić i palce zamigotały przez moment, a po kilku sekundach jajko wisiało z palców panny Tyk w równej czarnej siateczce.
Tiffany była pod wrażeniem.
Ale panna Tyk jeszcze nie skończyła. Zaczęła wydobywać z kieszeni różne przedmioty, a czarownica ma zwykle dużo kieszeni. Było tam kilka paciorków, parę piórek, szklana soczewka i jeden czy dwa paski kolorowego papieru. Wszystko to zostało wstawione w plątaninę drewna i bawełny.
– Co to takiego? – zdziwiła się Tiffany.
– To jest mobil – odparła panna Tyk, koncentrując się.
– Magiczny?
– Nie, to nie całkiem magia. Raczej sztuczka.
Panna Tyk uniosła lewą rękę. Piórka, paciorki, jajko i inne drobiazgi z kieszeni zawirowały w siatce nici.
– Hmm – mruknęła. – A teraz niech zobaczę, co można zobaczyć…
Wsunęła palce prawej dłoni w pajęczynę nici i pociągnęła…
Jajko, szkło, paciorki i piórka zatańczyły w plątaninie. Tiffany była pewna, że w pewnej chwili jedna nić przeszła wprost przez drugą.
– Aha – powiedziała. – To jak kocia kołyska.
– Bawiłaś się tak, prawda? – rzuciła z roztargnieniem panna Tyk, wciąż się koncentrując.
– Potrafię uzyskać wszystkie typowe kształty – odparła Tiffany. – Klejnoty i kołyskę, dom, stado i trzy starsze panie, jedna zezowata, niosące kubeł z rybami na targ, kiedy spotykają osła… Chociaż do tego trzeba dwóch osób i zrobiłam to tylko raz, a Betsy Tupper podrapała się w nos w nieodpowiednim momencie i musiałam przynieść nożyczki, żeby ją uwolnić…
Palce panny Tyk przesuwały się jak krosna.
– Zabawne, że teraz to rozrywka dla dzieci – powiedziała. – Aha… – Zapatrzyła się w złożoną siatkę, którą stworzyła.
– Widzi pani coś?
– Jeśli pozwolisz mi się skoncentrować, dziecko… Dziękuję.
Śpiący na drodze pies obudził się, ziewnął i stanął na nogi. Podszedł wolno do ławy, na której siedziały, rzucił Tiffany pełne wyrzutu spojrzenie i zwinął się w kłębek u jej stóp. Pachniał jak stare, wilgotne dywany.
– Jest… coś – stwierdziła cicho panna Tyk.
Tiffany ogarnęła panika.
Promienie słońca odbijały się od białego pyłu na drodze i kamiennego muru naprzeciwko. Pszczoły brzęczały wśród żółtych kwiatków rosnących na szczycie muru. Przy stopach Tiffany spaniel pochrapywał od czasu do czasu i puszczał gazy.
Ale wszystko było nie takie… Czuła narastający ucisk, napierający na nią, napierający na pejzaż, zgniatający go pod jasnym światłem dnia. Panna Tyk i jej pajęczyna tkwiły obok w bezruchu, zamarłe w tej chwili jaskrawej grozy…
…tylko nici się przesuwały, same z siebie. Jajko tańczyło, szkiełko połyskiwało, paciorki przeskakiwały z nici na nić…
Jajko wybuchło.
Dyliżans wtoczył się na dziedziniec.
Pojawił się, ciągnąc za sobą świat – w chmurze pyłu, turkotu i tętentu kopyt. Przesłonił słońce. Otworzyły się drzwiczki. Brzęczała uprząż. Konie parowały. Spaniel usiadł i z nadzieją zamerdał ogonem.
Ucisk zniknął… nie, raczej uciekł.
Mobil z zadziwiającą szybkością zniknął w kieszeni, a panna Tyk wyjęła chusteczkę i zaczęła ścierać jajko z sukienki. Uśmiechnęła się do Tiffany i mówiąc, utrzymywała ten uśmiech, co nadawało jej wygląd osoby lekko obłąkanej.
– Nie wstawaj, niczego nie rób, bądź tylko cichutka jak mała myszka – powiedziała.
Tiffany nie miała nastroju do robienia czegokolwiek oprócz siedzenia bez ruchu; czuła się tak, jakby właśnie zbudziła się z koszmaru.
Bogatsi pasażerowie wysiedli z dyliżansu, ubożsi zsunęli się z dachu. Burcząc coś, tupiąc nogami, wlokąc za sobą obłoczki pyłu, zniknęli.
– Teraz – zdecydowała panna Tyk, kiedy zamknęły się drzwi zajazdu. – Pójdziemy… pójdziemy na… na spacer. Widzisz ten mały lasek? Tam się skierujemy. A kiedy pan Crabber, furman, zobaczy się jutro z twoim ojcem, powie, że wysadził cię tutaj tuż przed przyjazdem dyliżansu. I… i wszyscy będą zadowoleni. Nikt nie skłamie. To ważne.
– Panno Tyk… – odezwała się Tiffany, sięgając po walizkę.
– Tak?
– Co się przed chwilą wydarzyło?
– Nie wiem – przyznała czarownica. – Dobrze się czujesz?
– Eee… tak. Ma pani trochę żółtka na kapeluszu. – I jest pani bardzo zdenerwowana, dodała Tiffany w myślach. To najbardziej niepokojące. – Przykro mi z powodu pani sukienki.
– Widywała już gorsze rzeczy. Idziemy.
– Panno Tyk – odezwała się znowu Tiffany, kiedy ruszyły przed siebie.
– Eee… tak?
– Jest pani bardzo zdenerwowana. Gdyby mi pani powiedziała dlaczego, byłyby nas dwie, a wtedy wypada po pół zdenerwowania na każdą.
Panna Tyk westchnęła.
– To prawdopodobnie nic takiego.
– Panno Tyk, przecież jajko wybuchło!
– No tak. Hm. Widzisz, mobil może być wykorzystany jako prosty wykrywacz i wzmacniacz magii. Jest dość prymitywny, ale zawsze warto go zrobić w chwilach zagubienia i niepokoju. Myślę, że… chyba zrobiłam go niewłaściwie. I czasami zdarzają się silne wyładowania przypadkowej magii.
– Zrobiła go pani, bo była pani zmartwiona – odgadła Tiffany.
– Zmartwiona? Absolutnie. Nigdy nie jestem zmartwiona – odparła panna Tyk. – Jednakże, skoro już podniosłaś tę kwestię, byłam zatroskana. Coś mnie niepokoiło. Coś bliskiego, jak sądzę. Prawdopodobnie nic ważnego. I już teraz czuję się o wiele lepiej, kiedy opuszczamy tę wioskę.
Wcale pani na to nie wygląda, pomyślała Tiffany. I nie miałam racji – dwie osoby to dwa razy więcej zdenerwowania na każdą.
Ale była pewna, że w Dwukoszulu nie ma nic magicznego. To tylko zakręt na drodze.
* * *
Dwadzieścia minut później pasażerowie wyszli na dziedziniec, żeby wrócić do dyliżansu. Woźnica zauważył, że konie są spocone. Zastanowił się, czemu słyszy rój much, choć żadnych nie widzi.
Psa, który leżał na drodze, znaleziono później schowanego w stajni zajazdu. Skomlał.
* * *
Panna Tyk i Tiffany na zmianę niosły walizkę. Lasek, oddalony o jakieś pół godziny spaceru, nie był specjalnie okazały, składał się głównie z buków. Chociaż kiedy człowiek już wiedział, że buki spryskują ziemię pod sobą nieprzyjemnymi truciznami, aby nic tam nie wyrosło, nie wydawały mu się już takimi zwykłymi drzewami jak kiedyś.
Usiadły na leżącej kłodzie i czekały na zachód słońca. Panna Tyk opowiadała Tiffany o mobilach.
– Czyli nie są magiczne? – upewniła się Tiffany.
– Nie. Są czymś, przez co można być magicznym.
– Coś takiego jak okulary, które pomagają widzieć, ale nie widzą za człowieka?
– Tak jest! Dobre porównanie. Czy teleskop jest magiczny? Na pewno nie. To tylko szkło w rurze, ale z jego pomocą można policzyć smoki na księżycu. Albo… Używałaś kiedyś łuku? Nie, pewnie nie. Ale mobil może też działać jak łuk. Łuk magazynuje energię mięśni, kiedy łucznik go naciąga, a potem wysyła ciężką strzałę o wiele dalej, niż łucznik potrafiłby ją rzucić. I możesz go zrobić z czegokolwiek, dopóki… dopóki wygląda jak trzeba.
– I wtedy można stwierdzić, czy dzieje się magia?
– Tak, jeśli tego właśnie chcesz. Kiedy nabierzesz wprawy, możesz go użyć, żeby tobie pomagał w magii. Możesz go użyć dla ochrony, jak sieć klątw, albo żeby wysłać zaklęcie, albo… Jest trochę jak któryś z tych drogich scyzoryków, wiesz? Tych co mają malutką piłę, nożyczki i wykałaczkę. Tyle że nie sądzę, by jakakolwiek czarownica użyła kiedyś mobilu jako wykałaczki, cha, cha. Wszystkie młode czarownice powinny się uczyć, jak zbudować mobil. Panna Plask ci pomoże.
Tiffany rozejrzała się po lesie. Cienie się wydłużały, ale to jej nie niepokoiło. Przez głowę przepływały urywki nauk panny Tyk: Zawsze staraj się zmierzyć z tym, czego się lękasz. Miej przy sobie tyle pieniędzy, ile trzeba, nigdy za dużo, i kawałek sznurka. Nawet jeśli to nie twoja wina, to twoja odpowiedzialność. Czarownice rozwiązują problemy. Nigdy nie stawaj między dwoma lustrami. Nigdy nie chichocz. Rób to, co musisz. Nigdy nie kłam, chociaż nie zawsze musisz być szczera. Nie wypowiadaj życzeń. A już zwłaszcza nie wypowiadaj życzeń, kiedy zobaczysz spadającą gwiazdę, co jest astronomicznie bezsensowne. Otwórz oczy, a potem otwórz oczy jeszcze raz.
– Panna Plask ma długie siwe włosy, prawda? – powiedziała.
– Och, tak.
– I jest dość wysoka, trochę tęga i nosi dużo naszyjników? – ciągnęła Tiffany. – I szkiełek na łańcuszkach? I buty na zaskakująco wysokich obcasach?
Panna Tyk nie była głupia. Rozejrzała się po polanie.
– Gdzie ona jest? – spytała.
– Stoi pod drzewem, o tam.
Nawet wtedy panna Tyk musiała zmrużyć oczy. Tiffany już dawno zauważyła, że czarownice wypełniają przestrzeń. W jakiś sposób, prawie niemożliwy do opisania, wydawały się bardziej realne od innych ludzi obok. Ale jeśli nie chciały być widziane, stawały się trudne do zauważenia. Nie chowały się, nie rozpływały magicznie, choć tak by się mogło wydawać, ale gdyby ktoś potem miał opisać jakieś miejsce, mógłby przysiąc, że nie było w nim czarownicy. Zdawało się, że zwyczajnie się gubią.
– A tak, brawo – rzekła panna Tyk. – Właśnie się zastanawiałam, kiedy zauważysz.
Ha! – pomyślała Tiffany.
Zbliżająca się do nich panna Plask stawała się coraz bardziej rzeczywista. Ubrana była na czarno, ale idąc, grzechotała lekko z powodu czarnej biżuterii, jaką nosiła; nosiła też okulary, co Tiffany uznała za dziwne u czarownicy. Panna Plask przypominała Tiffany zadowoloną kwokę. I miała dwoje rąk – normalną liczbę.
– Ach, panna Tyk – powiedziała. – A ty pewnie jesteś Tiffany Obolała.
Tiffany wiedziała już, że należy skłonić głowę; czarownice nie dygają (chyba że pragną Rolanda wprawić w zakłopotanie).
– Chciałabym zamienić słówko z panną Plask, Tiffany, jeśli nie masz nic przeciw temu – powiedziała panna Tyk znacząco. – To sprawy starszych czarownic.
Ha! – pomyślała Tiffany po raz drugi, ponieważ spodobał jej się ten myślowy dźwięk.
– To może pójdę i obejrzę jakieś drzewo, dobrze? – odpowiedziała z czymś, co powinno być jadowitym sarkazmem.
– Na twoim miejscu skorzystałabym też z krzaków, moja droga – doradziła panna Plask. – Nie lubię się zatrzymywać, kiedy już wystartujemy.
Rosło tam kilka ostrokrzewów dających przyzwoitą osłonę, ale skoro czarownice zwracały się do niej, jakby miała dziesięć lat, Tiffany skłonna była raczej pozwolić, by pęcherz jej eksplodował.
Pokonałam królową elfów, myślała, idąc przez las. No dobrze, nie bardzo wiem jak, bo wszystko teraz wydaje się snem, ale to zrobiłam!
Była zła, że tak ją odesłały. Odrobina szacunku przecież by nie zaszkodziła, prawda? Tak mówiła ta stara czarownica, pani Weatherwax: „Okażę ci szacunek, jeśli i ty będziesz szanowała mnie". Pani Weatherwax – taka czarownica, że wszystkie inne czarownice w tajemnicy chciały być jak ona – okazała jej szacunek. Można by pomyśleć, że inne też mogą się trochę postarać w tym względzie.
– Patrz na mnie – powiedziała…
…i wyszła z siebie. W swym niewidocznym duchowym ciele ruszyła w stronę panny Tyk i panny Plask. Nie odważyła się spojrzeć w dół, by nie zobaczyć, że nie ma tam jej stóp. Obejrzała się na swoje materialne ciało – stało grzecznie obok kęp ostrokrzewu, wyraźnie zbyt daleko, by słyszeć jakąkolwiek rozmowę.
Gdy ostrożnie podeszła bliżej, usłyszała pannę Tyk:
– …ale dość przerażająco rozwinięta, ponad swój wiek.
– Ojej… Nigdy nie radziłam sobie z inteligentnymi osobami – zmartwiła się panna Plask.
– Och, w głębi serca jest dobrym dzieckiem – uspokoiła ją panna Tyk. Zirytowała tym Tiffany o wiele bardziej niż wcześniej „przerażająco rozwiniętą".
– Oczywiście zna pani moją sytuację – rzekła panna Plask, kiedy Tiffany ostrożnie podeszła bliżej.
– Tak, ale pani badania dobrze o pani świadczą. Dlatego właśnie pani Weatherwax sugerowała panią.
– Ale bywam nieco roztargniona – zmartwiła się panna Plask. – Lot tutaj był straszny, bo jak jakiś głuptas zostawiłam okulary do dali na moim drugim nosie…
Jej drugim nosie? – zdziwiła się Tiffany.
Obie czarownice znieruchomiały dokładnie w tym samym momencie.
– Nie mam przy sobie jajka! – powiedziała panna Tyk.
– Mam żuka w pudełku po zapałkach, właśnie na takie nagłe sytuacje – pisnęła panna Plask.
Ich dłonie sięgnęły do kieszeni, wyciągając sznurek, piórka, kawałki kolorowej tkaniny…
Wiedzą, że tu jestem, wystraszyła się Tiffany. I szepnęła:
– Nie patrz na mnie.
Zamrugała i zakołysała się na piętach, kiedy pojawiła się znowu w niewielkiej postaci przy kępie ostrokrzewu. W oddali panna Plask gorączkowo tworzyła mobil, a panna Tyk rozglądała się po lesie.
– Tiffany, chodź tu natychmiast! – zawołała.
– Tak, panno Tyk – odpowiedziała Tiffany i podreptała do niej jak grzeczna dziewczynka.
Jakoś mnie zauważyły, myślała. No, w końcu są czarownicami, nawet jeśli moim zdaniem niezbyt dobrymi…
Wtedy nadszedł ucisk. Zdawało się, że zgniata las na płasko i wypełnia go straszliwym uczuciem, że coś stoi tuż za nią. Tiffany osunęła się na kolana, chwytając się oburącz za głowę, ściskaną bólem jakby od najbardziej bolącego ucha.
– Gotowe! – wykrzyknęła panna Plask.
Uniosła w ręku mobil. Był całkiem inny niż mobil panny Tyk, zrobiony ze sznurka, kruczych piór, błyszczących czarnych koralików i – w samym środku – całkiem zwyczajnego pudełka od zapałek.
Tiffany krzyknęła. Ból był niczym rozżarzone do czerwoności igły, a uszy wypełniło brzęczenie much.
Pudełko wybuchło.
Potem zapadła cisza, wróciły ptasie trele i nie pozostało nic, co by dowodziło, że cokolwiek zaszło – oprócz kilku skrawków pudełka od zapałek opadających na ziemię i kilku opalizujących fragmentów pokrywy skrzydełek.
– Ojoj… – zmartwiła się panna Plask. – To był całkiem dobry żuk jak na żuka.
– Nic ci się nie stało, Tiffany? – upewniła się panna Tyk.
Tiffany zamrugała. Ból zniknął tak nagle, jak się pojawił, pozostawiając jedynie płomienne wspomnienie. Podniosła się chwiejnie.
– Chyba nie, panno Tyk.
– W takim razie pozwól na słówko. – Panna Tyk podeszła do drzewa i stanęła tam z surową miną.
– Słucham, panno Tyk.
– Czy ty… coś robiłaś? Nie przywoływałaś chyba niczego, prawda?
– Nie! Zresztą przecież nie wiem jak!
– I to nie twoje małe ludziki, co?
– Nie są moi, panno Tyk. I nie robią takich rzeczy. Oni tylko krzyczą „łojzicku!", a potem zaczynają kopać ludzi po kostkach. Zawsze można poznać, że to oni.
– W każdym razie cokolwiek to było, już sobie poszło – odezwała się panna Plask. – I my też powinnyśmy ruszać, bo inaczej będziemy leciały całą noc. – Sięgnęła za inne drzewo i wyjęła wiązkę chrustu. A przynajmniej tak właśnie to wyglądało, bo tak powinno wyglądać. – Mój własny wynalazek – stwierdziła skromnie. – Tutaj, na równinach, nigdy nic nie wiadomo, prawda? A kij wysuwa się po przyciśnięciu tego guzika… Oj, przepraszam, czasem tak robi. Ktoś zauważył, dokąd poleciał?
Kij został zlokalizowany w krzakach i wkręcony na miejsce.
Tiffany – dziewczynka, która słuchała, co mówią inni – uważnie obserwowała pannę Plask. Czarownica stanowczo miała na twarzy tylko jeden nos i dość niepokojące było wyobrażanie sobie, gdzie ktoś mógłby mieć drugi i do czego by go używał.
A potem panna Plask wyjęła z kieszeni jakąś linkę i podała ją komuś, kogo nie było.
Tak właśnie zrobiła – Tiffany była tego pewna. Nie upuściła linki, nie rzuciła, ale wyciągnęła rękę i zostawiła ją, jakby myślała, że wiesza ją na niewidzialnym haczyku.
Spadając, linka zwinęła się na mchu. Panna Plask spojrzała na ziemię, a potem zauważyła, że Tiffany się jej przygląda. Zaśmiała się nerwowo.
– Ale głuptas ze mnie! – wykrzyknęła. – Myślałam, że tam stoję! Następnym razem własnej głowy zapomnę.
– No… Jeśli to ta na pani szyi – odparła ostrożnie Tiffany, wciąż myśląc o drugim nosie – to ciągle ją pani ma.
Stara walizka została przywiązana do gałązkowego końca miotły, która teraz unosiła się spokojnie kilka stóp nad zie- mią.
– Będziesz miała wygodne, porządne siedzenie – stwierdziła panna Plask, w tej chwili będąca istnym kłębkiem nerwów, w jaki zwykle zmieniali się ludzie, kiedy czuli, że Tiffany ich obserwuje. – Siadaj z tyłu i trzymaj się mnie mocno. Ehm… Ja tak zwykle robię.
– Zwykle trzyma się pani mocno siebie? – zdziwiła się Tiffany. – Jak to…?
– Tiffany, zawsze zachęcałam cię do tego bezpośredniego stylu stawiania pytań – wtrąciła głośno panna Tyk. – A teraz, jeśli można, chciałabym ci pogratulować opanowania sztuki milczenia! Wskakuj za pannę Plask, na pewno chce odlecieć, póki macie jeszcze trochę światła.
Panna Plask wsiadła na miotłę i zapraszająco klepnęła kij.
– Nie boisz się wysokości, prawda, moja droga? – spytała, kiedy Tiffany zajęła miejsce z tyłu.
– Nie – odparła Tiffany.
– Wpadnę do was, kiedy zjawię się na Próby Czarownic – obiecała panna Tyk, gdy Tiffany poczuła, jak miotła wznosi się powoli. – Uważaj na siebie!
Okazało się, że kiedy panna Plask spytała Tiffany, czy boi się wysokości, było to niewłaściwe pytanie. Wysokości Tiffany nie bała się wcale. Bez mrugnięcia okiem mogła przechodzić obok wysokich drzew, a spoglądanie na wysokie, potężne góry w ogóle jej nie przeszkadzało.
Bała się za to – z czego nie zdawała sobie sprawy aż do teraz – głębokości. Bała się spadania z nieba tak długo, że od wrzasku zdąży jej zabraknąć tchu, nim wreszcie uderzy o skały tak mocno, że zmieni się w coś w rodzaju galarety, a kości połamią się na proszek. Ściśle mówiąc, bała się gruntu. Panna Plask powinna się zastanowić, nim zapytała.
Tiffany trzymała się mocno panny Plask i wpatrywała w materiał jej sukienki.
– Latałaś już kiedyś, Tiffany? – zainteresowała się czarownica, kiedy wznosiły się coraz wyżej.
– Gnf! – stęknęła Tiffany.
– Jeśli zechcesz, mogę zatoczyć niewielki krąg – zaproponowała panna Plask. – Z góry powinnyśmy mieć piękny widok na twoją krainę.
Powietrze pędziło obok Tiffany. Zrobiło się zimno. Dziewczynka nie odrywała wzroku od materiału.
– Masz ochotę? – spytała panna Plask, podnosząc głos, gdyż wiatr świszczał coraz mocniej. – To zajmie tylko chwilę.
Tiffany nie miała czasu, by powiedzieć „nie!", zresztą była pewna, że jeśli otworzy usta, zacznie wymiotować. Miotła szarpnęła pod nią i świat przechylił się na bok.
Nie chciała patrzeć, ale przypomniała sobie, że czarownica zawsze jest ciekawska, do granicy wścibstwa. Aby pozostać czarownicą, musiała spojrzeć.
Zaryzykowała rzut oka i zobaczyła świat pod sobą. Czerwonozłote światło słońca płynęło przez krainę; na dole zobaczyła wydłużone cienie Dwukoszula, a dalej lasy i wioski aż do długiego, wygiętego wzniesienia Kredy…
…która jarzyła się czerwienią, a białe linie kredowego Konia płonęły złociście niczym naszyjnik olbrzyma. W tym gasnącym blasku, z cieniami uciekającymi od opadającego słońca, Koń wydawał się żywy.
W tej chwili miała ochotę zeskoczyć, pofrunąć z powrotem, dostać się tam, zamykając oczy i stukając obcasikami, zrobić cokolwiek…
Nie! Przecież odsunęła od siebie takie myśli, prawda? Musiała się uczyć, a tam nie znała nikogo, kto mógłby ją czegoś nauczyć.
Ale Kreda to był jej świat. Chodziła po niej dzień w dzień. Czuła pod stopami pradawne życie. Miała tę ziemię w kościach, tak jak mówiła babcia Obolała. Miała ją też w imieniu: w dawnym języku Nac Mac Feeglów jej imię brzmiało jak „Ląd pod Falami" i oczami duszy widziała te głębokie prehistoryczne morza, kiedy Kreda powstawała w milionoletnim deszczu skorupek maleńkich żyjątek. Chodziła po krainie zbudowanej z życia, wdychała ją, słuchała jej, myślała za nią jej myśli. I kiedy patrzyła na nią teraz, maleńką i samotną w pejzażu sięgającym po sam koniec świata, było to zbyt trudne. Musiała tam wrócić…
Miotła zachybotała w powietrzu.
Nie! Wiem, że muszę odlecieć!
Miotła skręciła z szarpnięciem i zatoczyła łuk w stronę gór. Tiffany ogarnęły mdłości.
– To chyba jakaś niewielka turbulencja – rzuciła przez ramię panna Plask. – A przy okazji, moja droga, czy panna Tyk uprzedziła cię w kwestii grubych wełnianych reform?
Tiffany, wciąż oszołomiona, zdołała wykrztusić coś, co brzmiało jak „nie". Panna Tyk wspominała o reformach i o tym, że rozsądna czarownica nosi przynajmniej trzy pary, aby nie dopuścić do oblodzenia, ale całkiem o tym zapomniała.
– Ojoj… – zmartwiła się panna Plask. – W takim razie zejdziemy niżej.
Miotła runęła w dół jak kamień.
Tiffany nigdy nie zapomniała tego lotu, chociaż często się starała. Mknęły tuż nad ziemią, która była rozmazaną smugą pod stopami. Za każdym razem, kiedy zbliżały się do parkanu czy żywopłotu, panna Plask przefruwała nad nim z okrzykiem „Górą nasi!" albo „Hopaj-siup!", co prawdopodobnie miało poprawić Tiffany samopoczucie. Nie poprawiło. Dwa razy wymiotowała.
Po jakimś czasie – wieczności z punktu widzenia Tiffany – zostawiły za sobą pola uprawne i dotarły do podnóża gór. Wkrótce potem zostawiły za sobą także drzewa i miotła mknęła nad burzliwymi, spienionymi wodami szerokiej rzeki i nad sterczącymi z niej głazami. Rozbryzgi piany sięgały im do butów.
Poprzez ryk wody i świst wiatru usłyszała krzyk panny Plask:
– Czy mogłabyś odchylić się do tyłu?! Ten kawałek jest dość trudny!
Tiffany zaryzykowała rzut okiem ponad ramieniem czarownicy i wstrzymała oddech.
W Kredzie nie ma zbyt dużo wody – są tylko małe strumienie, które ludzie nazywają ruczajami, spływające dolinami zimą i całkiem wysychające latem. Większe rzeki płyną dookoła, oczywiście, są jednak powolne i ujarzmione.
Woda przed nią nie była powolna ani ujarzmiona. Była pionowa.
Rzeka wznosiła się w ciemnobłękitne niebo, sięgała ku wczesnym gwiazdom. Miotła podążała za nią.
Tiffany odsunęła się i zaczęła krzyczeć, i ciągle krzyczała, kiedy miotła przechyliła się w powietrzu i ruszyła w górę wodospadu. Tiffany znała to słowo, oczywiście, ale słowo nie było takie wielkie, takie mokre, a przede wszystkim takie głośne.
Pył wodny ją przemoczył. Huk atakował uszy. Z całych sił trzymała się paska panny Plask, gdy leciały coraz wyżej poprzez krople wody i huk. Czuła, że lada moment się ześliźnie…
…po czym coś szarpnęło nią do przodu, ryk wodospadu przycichł za miotłą i teraz znowu leciały poziomo, a nie pionowo, pędziły nad powierzchnią rzeki, która choć nadal pieniła się i burzyła, miała przynajmniej dość przyzwoitości, żeby to robić na ziemi.
Wysoko w górze przemknął most, a rzekę z obu stron ścisnęły skalne ściany, ale potem stawały się coraz niższe, a nurt coraz wolniejszy, aż miotła znalazła się ponad spokojną, płaską powierzchnią wody, która pewnie nawet nie wiedziała, co ją czeka. Srebrzyste ryby odpływały zygzakiem, kiedy miotła przelatywała nisko.
Po chwili panna Plask zatoczyła szeroki łuk nad nowymi polami, mniejszymi i zieleńszymi niż te w domu. Znowu pojawiły się drzewa i zagajniki w głębokich dolinach. Ale ostatnie promienie słońca gasły i już wkrótce w dole pozostała tylko ciemność.
Tiffany musiała się zdrzemnąć przytulona do panny Plask, ponieważ obudziło ją szarpnięcie, kiedy miotła zatrzymała się nagle w powietrzu. Od gruntu dzieliła je jeszcze spora odległość, ale ktoś ustawił tam krąg czegoś, co okazało się ogarkami świec płonącymi w starych słoikach.
Delikatnie, obracając się powoli, miotła opadła i zatrzymała się tuż ponad trawą.
Tiffany spadła na ziemię, bo w tym momencie jej nogi zdecydowały się rozpleść.
– Wstajemy! – zawołała wesoło panna Plask i pomogła jej się podnieść z ziemi. – Bardzo dobrze sobie poradziłaś.
– Przepraszam za te krzyki i mdłości… – wymamrotała Tiffany, potknęła się o któryś ze słojów i przewróciła świecę. Próbowała wypatrzyć cokolwiek w mroku, ale w głowie jej się kręciło. – Kto zapalił te świece, panno Plask?
– To ja. Wejdźmy do chaty, robi się zimno… – zaczęła panna Plask.
– Ach, magicznie…
– Da się to zrobić magicznie, owszem – przyznała panna Plask. – Ale osobiście wolę zapałki, które wymagają mniej wysiłku i same w sobie są całkiem magiczne, jeśli się dobrze zastanowić. – Odwiązała od miotły walizkę. – No to jesteśmy. Mam nadzieję, że ci się tu spodoba.
W jej głosie znowu zabrzmiała dziwna wesołość… I chociaż Tiffany dręczyły mdłości i zawroty głowy, i bardzo chciałaby się dowiedzieć, gdzie jest wygódka – i to możliwie szybko – nadal jednak miała uszy, które słuchały, oraz mózg, który – choć się starała – nie chciał przestać myśleć. A myślał tak: Ta wesołość wyraźnie rozłazi się w szwach. Coś tu jest nie w porządku…Od autora
Doktryna podpisów, wspomniana w rozdziale trzecim, istnieje realnie w naszym świecie, choć znana jest raczej historykom niż lekarzom. Przez setki, może tysiące lat ludzie wierzyli, że Bóg – który oczywiście stworzył wszystko – „podpisał" każdą rzecz tak, by ludzkość wiedziała, do czego można jej używać. Na przykład nawłoć z rodziny astrów jest żółta, więc „musi" pomagać na żółtaczkę (niezbędna była pewna doza domysłów, ale pacjenci niekiedy przeżywali).
Zadziwiającym zbiegiem okoliczności Koń wyryty w Kredzie jest dziwnie podobny do Białego Konia z Uffington. W tym świecie wyrzeźbiono go w zboczu wzgórza niedaleko angielskiej wioski Uffington, w południowo-zachodnim Oxfordshire. Koń ma 114 metrów długości, kilka tysięcy lat i jest wyrzeźbiony w taki sposób, że w całości można go zobaczyć tylko z powietrza. Co sugeruje, że:
a) albo został wyrzeźbiony, by widzieli go bogowie;
b) albo latanie wymyślono o wiele wcześniej, niż sądziliśmy;
c) albo kiedyś ludzie byli o wiele, bardzo wiele wyżsi.
Aha, w naszym świecie też zdarzały się próby czarownic. Wcale nie były zabawne.